Polemika z tekstem Jarosława Ogrodowskiego

Polemika z tekstem Jarosława Ogrodowskiego

Z pewnym zdumieniem przeczytaliśmy opublikowany na łamach „Obywatela” tekst Jarosława Ogrodowskiego pt. „Ruchy (anty)miejskie”. Autor pozornie przedstawia w nim historię ruchów miejskich, choć po wnikliwej lekturze tekst wydaje się raczej rozliczeniem z jego własną przeszłością.

Nie chcemy tutaj podważać obserwacji dotyczących przeszłości czy genezy ruchów miejskich, zwłaszcza ich „pierwszego pokolenia”, z narzekaniem na „naskórkową” znajomość historii czy skupieniem się na jej artefaktach włącznie. Zapewne z perspektywy autora tak to właśnie wyglądało, a ze wspomnieniami i przeżyciami konkretnych osób trudno się kłócić. Chcemy natomiast odnieść się do konkretnych zarzutów dotyczących sukcesów i porażek ruchów miejskich z perspektywy warszawskiej Pragi oraz całej Warszawy.

Autor pisze, że członkowie ruchów miejskich działają partyzancko – sadzą rośliny na zaniedbanym skrawku ziemi, zamalowują rasistowskie hasła, kąpią się w kałuży przed kamerami mediów. Są happenerami, którzy dostarczają newsów, ale nie działają systemowo. Nie sposób nie zgodzić się z tym, że happening i medialność stały się w XXI wieku kluczem do skutecznej komunikacji – z tego właśnie powodu ruchy miejskie po nie sięgają. Ale dlaczego miałoby nie dać się tego pogodzić z systemowym działaniem?

W przypadku naszego stowarzyszenia „Porozumienie dla Pragi” happening to „twarz medialna”, dzięki której mieszkańcy nas rozpoznają. To także zwrócenie uwagi na problem, wykrzyczenie go! Ale tak naprawdę trzonem naszej działalności jest przesiadywanie na posiedzeniach komisji, rady miasta czy dzielnicy albo oglądanie transmisji z tych na pierwszy rzut oka niezbyt fascynujących spotkań oraz czytanie dziesiątek nudnych pism i pisanie do instytucji, odwoływanie się, powolne drążenie urzędniczej skały. Tyle że ta praca – w przeciwieństwie do happeningów – pozostaje niewidoczna.

Dziwne, że autor, jako osoba od lat zaangażowana w ruchy miejskie, wydaje się nie zdawać sobie sprawy z jej istnienia. Nie podejrzewamy się o bycie wyjątkowymi – taka praca stanowi fundament, na którym opierają się stowarzyszenia lokalne.

Także pochodzenie społeczne i wykształcenie osób zaangażowanych w ruchy miejskie zostało poddane skrupulatnej krytyce przez Ogrodowskiego. Jasne, jest wśród nas wielu humanistów. Jasne, część z nas została dotknięta prekariatem. Niemniej jednak przekrój społeczny członków Porozumienia dla Pragi jest dużo szerszy niż grupa, o której pisze Ogrodowski. Dlaczego zatem z taką łatwością przenosi swoje obserwacje na ruchy miejskie jako całokształt?

Podobnie jest z naszym pochodzeniem czy profilem zainteresowań – część z nas wywodzi się z Pragi, część z północy Polski, część z południa. Niektórzy średnio odnajdują się w nieznanym towarzystwie, ale mają rękę do ogrodnictwa, wiedzę o transporcie publicznym, albo cierpliwość do śledzenia Biuletynu Informacji Publicznej. Inni z kolei znają co drugiego mieszkańca dzielnicy – wliczając także tych z „komunałek” czy TBS-ów, ponieważ naszym zdaniem forma użytkowania mieszkania nie powinna w jakikolwiek sposób wartościować naszych rozmówców. Mieszkaniec to mieszkaniec – koniec, kropka.

To podejście przekłada się zresztą na to, czym się bezpośrednio zajmujemy. Od początku programu rewitalizacji Pragi monitorujemy jego postępy (niestety, najczęściej zawodząc się na tym, co miejscy urzędnicy uznają za istotę programu) i staramy się nakłonić miasto do jego rozszerzenia oraz zmiany sposobu myślenia o rewitalizacji jako wyłącznie o remoncie czy przyłączeniu kamienic do centralnego ogrzewania. W końcu najważniejsi powinni być od samego początku mieszkańcy, a nie wyłącznie ich otoczenie.

Kolejnym poważnym zarzutem Ogrodowskiego jest to, że ruchy miejskie, stając się „apostołami nowego urbanizmu” i angażując w konsultacje społeczne, protestując przeciwko przeskalowanym inwestycjom i (o zgrozo) dzieląc się tą wiedzą za darmo, „rzuciły koło ratunkowe deweloperom”. To zarzut błędny na wielu poziomach.

Adaptacja postindustrialnych terenów na mieszkaniówkę nie była żadnym kołem ratunkowym. Była sposobem na postawienie kilku prestiżowych inwestycji z wysoką stopą zwrotu. Choć i to niekoniecznie – w przypadku jednej z dawnych fabryk na warszawskiej Woli wprost sugerowano, że cackanie się z zabytkami jest nieopłacalne.

To, że dzięki ruchom miejskim przetrwało trochę więcej zabytkowej tkanki, to tylko powód do zadowolenia. Warto pamiętać, że nadal preferowaną metodą polskich deweloperów pozostaje samoistne „zawalenie się” zabytkowych obiektów. A co do ratowania ich kieszeni… W momencie, w którym to piszemy, nadal zdecydowana większość inwestycji deweloperskich to inwestycje budowane od podstaw, często w dzielnicach obrzeżnych. To na tym tłucze się prawdziwą kasę, a nie na jakichś remontach ruin w modnych od niedawna dzielnicach. W kontekście ratowania dziedzictwa możemy dodać, że próbujemy też edukować inwestorów oraz mieszkańców, pokazując dobre praktyki i piętnując złe w ramach publikacji, które przygotowujemy czy spacerów architektonicznych, które prowadzą nasi członkowie i członkinie. W myśl powiedzenia o kropli drążącej skałę, dostrzegamy z każdym rokiem pozytywne zmiany dotyczące myślenia o otaczającej nas zabytkowej architekturze.

Ogrodowski pisze również o współpracy z biznesem. Być może w Łodzi tak było, trudno nam orzec o prawdziwości tego stwierdzenia. Ale w stolicy to raczej my musimy patrzeć biznesowi na ręce, żeby przypadkiem nie wyburzył więcej niż konserwator pozwolił, albo żeby została dotrzymana obietnica remontu kamienicy komunalnej przylegającej do inwestycji.

Biznes bardziej interesuje się tłustymi kotami polityki samorządowej – chętnie pokazuje się z burmistrzami, radnymi, wykupuje reklamy w ich gazetkach itp. Do czego potrzebna jest im banda fanatyków z hasłami dotyczącymi mieszkańców i ich jakości życia na ustach? Nie można nie dostrzec, że ten zarzut jest dość absurdalny.

Wreszcie Ogrodowski pisze, że największym sukcesem ruchów „(anty)miejskich” – jak je nazywa – jest „odżulenie” centrów miast. To bzdura. Gentryfikacja – co do zasady – to proces, który na Zachodzie zaczął się wcześniej niż u nas, polskie ruchy miejskie nie miały z nim nic wspólnego. Polską specjalnością natomiast było usuwanie ławek z rynków, wycinanie drzew, zaniedbywanie zasobu komunalnego, betonowanie podwórek między kamienicami i inne formy utrudniania życia mieszkańcom. Czy świadome czy nie – ponownie trudno nam o tym wyrokować. Być może więcej w tym było głupoty niż złej woli. Być może. Ale czy to wszystko aby na pewno jest winą ruchów miejskich? Nie przypominamy sobie, żeby to ruchy miejskie doradzały burmistrzom, że wybetonowanie rynku to dobry ruch. Nie kojarzymy, żeby to ruchy miejskie zachęcały samorządy do wchodzenia w konszachty z deweloperami. Całe to zło, o którym pisze Ogrodowski, to dziecko polityki samorządowej i jej styku z biznesem. Ruchów miejskich nie powinien z tym mieszać.

Ruchy miejskie mają swoje za uszami. Nie zawsze słuchają mieszkańców tak uważnie, jak powinny, zdarza im się przedkładać przestrzeń publiczną nad tkankę społeczną. Ale koniec końców zmiany, o które walczą, to zmiany na korzyść wszystkich mieszkańców miast.

W końcu ruchy miejskie także angażowały się w walkę z dziką reprywatyzacją. To ruchy miejskie sprzeciwiały się betonozie i zmienianiu miejsc publicznych w pełne wrogiej architektury pustynie, nakierowane na odstraszanie bezdomnych. To ruchy miejskie (w tym Porozumienie dla Pragi) walczyły o to, aby bezdomni czy inne stygmatyzowane grupy miały swoje miejsce w przestrzeni publicznej (z praskiego podwórka to przykład Centrum Re:start, które zwalczają lokalni „bezpartyjni” samorządowcy). Wreszcie, to ruchy miejskie doprowadziły do zmian w kodeksie ruchu drogowego (jest to zasługa wielu organizacji, począwszy od Zielonego Mazowsza, przez Miasto Jest Nasze, a skończywszy na federacji Piesza Polska, grupującej NGO’sy z całej Polski), wprowadzanych właśnie przez rząd Prawa i Sprawiedliwości. To właśnie te zmiany poprawiające sytuację nieuprzywilejowanych uczestników ruchu są naszym zdaniem największym sukcesem miejskich aktywistów i aktywistek.

„Odżulenie” centrów miast to nasza największa porażka, ponieważ nie udało się jej na czas zapobiec. Ale przypisywanie winy za to zjawisko ruchom miejskim wydaje się być specyficzną formą samobiczowania i chęcią przelania własnych win czy zaniedbań na wszystkich aktywistów. My dziękujemy – nie poczuwamy się do winy, a na umartwianie się szkoda nam czasu. Jest jeszcze dużo pracy do zrobienia.

Porozumienie dla Pragi

 

Zdjęcie w nagłówku tekstu: fot. Magdalena Okraska

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie