
Koń a sprawa polska – jak jedna stajnia stanęła na przeszkodzie Kolei Dużych Prędkości
Powrót do przebiegu z 2012 cofa nas z myśleniem o transporcie kolejowym do poprzedniej epoki.
aktywista miejski i społecznik, członek komitetu organizacyjnego Kongresu Ruchów Miejskich w latach 2012-2014, współtwórca Ruchu Społecznego „Szacunek dla Łodzi”, działacz Towarzystwa Opieki nad Zabytkami oraz Stowarzyszenia Fabrykancka. Ekspert w zakresie partycypacji społecznej, rewitalizacji i rozwoju lokalnego.
Powrót do przebiegu z 2012 cofa nas z myśleniem o transporcie kolejowym do poprzedniej epoki.
Politycy i polityczki partii lewicowych są zdziwieni, choć nie powinni być.
Największym jednak naszym „sukcesem” jest „odżulenie” centrów naszych miast.
Jeszcze gorzej będzie z pracą. Nie dość, że całkiem szybko stracimy swoją – nie mamy już dostępu do poczty w pracy, bo nasz pracodawca przeniósł ją na serwery Google – to w dodatku staniemy się praktycznie niezatrudnialni. Wysłanie zwykłego CV stanie się loterią, bo przecież nie wiemy, która poczta oparta jest o Gmail. Niezwykle szybko spadamy więc do kategorii pariasów i faktycznych banitów we własnym społeczeństwie. Na szczęście jesteśmy mało ważni i nie dajemy ani Google’owi, ani Facebookowi powodów do banowania nas. Czy na pewno? Jak to wygląda w praktyce, możemy się przekonać, gdy raz na jakiś czas Internet obiega pełna oburzenia wiadomość o tym, że któryś z tych gigantów „sprzedał” jakiemuś rządowi dane dotyczące politycznych przeciwników. Albo że z którymś z rządów podpisał umowę, w której zobowiązuje się do cenzurowania tego, czego szukają i o czym piszą jego użytkownicy. Dopóki dotyczy to krajów tak dalekich jak Chiny czy państwa afrykańskie, czujemy się spokojni. Nas samych stara się bronić Unia Europejska, ale kto wie, jak długo będzie się to udawało i jak paskudne rzeczy w międzyczasie będą robiły nasze własne rządy.
Prawo do pracy, prawo do godnej zapłaty za nią, prawo do ubezpieczeń społecznych, prawo do bezpłatnego leczenia i bezpłatnej nauki, prawo do posiadania dachu nad głową – to wszystko składa się na katalog najbardziej podstawowych praw, które nam przysługują, a o których coraz mniej z nas pamięta. Bezwiednie, godząc się na coraz gorsze warunki, zapominaliśmy o tych prawach. Aż wreszcie znaleźliśmy się niemal w tym samym miejscu co bojownicy roku 1905. Ostatnie ćwierćwiecze to pole nieustającego rugowania tej świadomości z umysłów społeczeństwa. Każdy, kto upominał się o podstawowe prawa, lądował w szufladce z napisem „roszczeniowy”. W ten sposób zgodziliśmy się jako społeczeństwo na ciągłe wyrzeczenia i niedogodności. Wyszkoleni, że od tej pory wszystko znajduje się w rękach jednostki, oduczyliśmy się działań zbiorowych. Rozbici i zatomizowani staliśmy się łatwym celem, bo nikt już za nami nie stał.
Likwidując szkoły, likwidujemy nie tylko budynki. Likwidujemy centra, wokół których grupują się lokalne społeczności, a ich zniknięcie pociąga za sobą cały łańcuch następujących po sobie wydarzeń i skutków, które nie zawsze potrafimy dostrzec. Wiele z tych społeczności jest słabych, zniszczonych długimi latami transformacji i permanentnego kryzysu, w którym żyją, a my zamiast pomagać, zabieramy im jedną z ostatnich szans na wydobycie się z biedy. Gdy słyszę o tym, że znika gimnazjum położone w samym środku zidentyfikowanej przez socjologów enklawy ubóstwa, trudno mi powstrzymać emocje, bo w tym samym czasie wydajemy setki milionów złotych na nowe drogi i stadiony. Chowając się za wielkimi inwestycjami, jeszcze bardziej zostawiamy dzieci z biednych dzielnic samym sobie, rzucając im pod nogi kolejne kłody. Najsilniejsze z nich przetrwają i pójdą dalej, niosąc w sobie wieczną krzywdę i urazę. Te słabsze zaś zapadną się w niemocy i już w swojej dzielnicy pozostaną. Dopóki jakaś iskra nie wyprowadzi ich na ulice, gdzie dadzą wreszcie wyraz temu, co myślą o okrutnym, darwinistycznym eksperymencie, który na nich przeprowadziliśmy. Nie chciałbym być wtedy w naszej skórze.
Jednak miejscy aktywiści nie są jedynymi, którzy zabierają głos. Coraz częściej oczekiwania artykułuje także młoda miejska burżuazja, świadoma własnych praw i potrzeb – i głośno domagająca się realizacji swoich postulatów. Obie grupy łączy to, że uważają, iż mają prawo do miasta. Dzieli ich to, że według miejskich aktywistów przysługuje ono całej społeczności lokalnej, nowi mieszczanie zaś widzą przede wszystkim swoje prawo i korzyści. Ci pierwsi walczą o miasto jako jednorodny organizm, skupiając się na pożytku wszystkich jego mieszkańców, ci drudzy walczą głównie o siebie i swój klasowy interes. Osią podziału są empatia i społeczna świadomość, zdolność wyjścia poza swoją klasę społeczną i poza swoją grupę, umiejętność oceny, czy to, że „moja” przestrzeń stanie się dokładnie taka, jak sobie tego zażyczę, nie zaszkodzi miastu jako przestrzeni, w której żyją wszyscy jego mieszkańcy.