Richard Henry Tawney: Przeciwko prawu absolutnej własności (1920)
Czyni jednostkę centrum jej własnego, subiektywnego wszechświata, a wszystkie zasady moralne sprowadza do kalkulacji kosztów.
Przyjaciołom i towarzyszom z 201 pułku piechoty na pamiątkę dni sierpniowych 1920 r. ofiaruje
AUTOR
Nie spełnić obowiązku do końca, to tyle, co go wcale nie spełnić. Trwać i wytrwać – to zadanie godne człowieka i obywatela. Przemóc zmęczenie, wyczerpanie, zniechęcenie – iść do końca po kamienistej drodze, pomimo ran w nogach – to zadanie, godne wysiłku. Ktokolwiek ścigał się kiedy, bądź jako piechur, bądź na bicyklu, bądź na koniu, bądź w rzece, wie, jak w toku wyścigu przychodzą chwile, kiedy już się „nie chce” biec dalej, kiedy spływa na biegnącego zniechęcenie, drętwieją mu nogi, gaśnie żądza zwycięstwa… W takich chwilach współzawodnicy spadają z koni, łamią bicykle, mdleją w wodzie. Są to słabi ludzie, słabi – nie fizycznie, ale pod względem charakteru i nie powinni byli właściwie nigdy byli siadać na konia ani stawać w liczbie współzawodników. Wola ich była żadna. Nie mieli tej siły, która znamionuje pełnego i odpowiedzialnego człowieka: nie mieli charakteru.
Wielki patriota japoński, marszałek Nogi, zwycięzca carskich generałów i admirałów, uczył swoich żołnierzy, że w wielkiej bitwie ostatni o wszystkim decyduje kwadrans. Kto kogo przetrzyma o piętnaście minut! Kto potrafi dłużej nerwy swoje trzymać na uwięzi, kto nie podda się zmęczeniu, zniechęceniu, kto dłużej o chwilę tylko niż przeciwnik obroni siebie przed trującym gazem gnuśności – ten zwycięży!
Wielka to prawda i każdy z nas w zwykłem naszym życiu, pracą wypełnionym, sto razy ją stwierdzić miał sposobność.
Żołnierz bije się, aby zwyciężyć. Po to znosi wszystkie trudy, wszystką mękę, wszystkie znoje służby na froncie, wszystkie niebezpieczeństwa ataków i kontrataków. Chce zwyciężyć! Życie oddaje, aby bronić piędzi ziemi, na której się urodził, gdzie na cmentarzu rodzice jego spoczywają, gdzie rodzeństwo jego, albo i dzieci własne się chowają, gdzie żyje jego przyjaciel i towarzysz. Chce zwyciężyć! Takie jego prawo i taka wola. Wróg mu kraj najechał, pali wsie i miasta, uprowadza ludzi w niewolę, zabiera dobytek. Żołnierz wie, że czeka go nędza, głód, poniewierka. Wie, że czeka go nowa niewola. Pamięta dobrze tę niedawną, od której jęczał w więzieniach, w cytadelach, w katordze pod okiem carskich gubernatorów. Nazywano ich Skałłonami, Brusiłowami. Dziś znowu ci sami Brusiłow, Poliwanow zajmują ziemię, która już była od cara wyzwolona, pędzą przed siebie dobrze znanych od zarania dzieciństwa kozaków dońskich i kubańskich, niszczą i palą. Żołnierz słyszy, że wróg, dokąd przyjdzie, mężczyzn w wieku poborowym do wojska swego wciela, a kolejarzy w Białymstoku, w Brześciu, do brygad robotników zmilitaryzowanych wcielił i na koleje pognał syberyjskie.
Żołnierz myśli o jutrze. Nie chce niewoli. Brzydzi się niewolą. Chce być wolnym. Chce wolnym oddychać powietrzem. Chce być wolnego państwa wolnym obywatelem. Będzie pracował z całej siły nad zreformowaniem tego państwa. Zbierze siły, aby reformy w nim wprowadzić, aby rządy klasy wyzyskiwaczy ukrócić, aby paskarzom na wsi i w mieście rogi pousuwać, aby i tu do głosu dochodził ten, kto pracuje i ten tylko, kto pracuje. Ale te reformy, te wielkie przeobrażenia on tylko, polski robotnik, tu w Polsce zaprowadzić może. Tych reform nie zaprowadzi cudzoziemiec, nie zaprowadzi przy pomocy bagnetów zwycięzca na kozackim koniu.
Żołnierz tedy chce zwyciężyć i aby zwyciężyć, musi trwać, musi wytrwać.
W chwili zmęczenia odzywa się w nim głos, który mówi: „Dosyć już będzie, pojechali pokój robić. Są tam i moi towarzysze. Po co bić się? Po co dłużej się męczyć? Będzie pokój! Odetchniemy nareszcie po tylu latach wojny”. Żołnierz ciężko wzdycha, kładzie karabin, wypręża ramiona. Ale wnet odzywa się rozwaga. „Cóż, że pojechali? Mogą wrócić z niczym. Mogą nie przyjąć warunków, które wróg będzie chciał narzucić. A może to tylko podstęp wojenny ze strony wroga? A może ten wróg, który tyle razy oszukiwał, mówiąc o pokoju, wołając o rozejm, a może ten wróg i teraz i dzisiaj po to tylko zgodził się na propozycje nasze, żeby zyskać na czasie, żeby uśpić naszą czujność, żeby wykorzystać moją dobroduszność, moją dobrą wiarę i podejść nas z tyłu”.
Żołnierz słucha i zamyślił się.
Po chwili głos, zawsze żywy, nawet w zmęczonym człowieku ciągnie dalej: „Pokój pisać, to znaczy pisać umowę. Idziesz nająć mieszkanie. Ile razy zdarzy się, że już masz wynająć, gdy umowa nie dochodzi do skutku. Tu paskarz, gospodarzem zwany, powie ci nagle, że masz za dużo dzieci, albo dowiesz się, że woda nie dochodzi na twoje piętro. Umowa, co już miała być spisana, nie dochodzi do skutku… I wcale w tym twojej nie było winy. I znowu trzeba chodzić i szukać, rozpytywać się, a nieraz i zapłacić, aby mieszkanie wolne znaleźć i znowu zacząć się układać. Albo też i wrócić do dawnego gospodarza, wymóc naprawę podłogi, tapety w jednym pokoju, przyrzeczenia naprawy wodociągu… Wtedy pójdziemy znowu pisać kontrakt…”.
Tak mówi Rozwaga. Stara to przyjaciółka człowieka. Mówi przez nią mądrość pokoleń długich, nieskończonych, których żołnierz zmęczony jest dziedzicem, mówi też doświadczenie i obserwacja życia. Żołnierz zamyślił się i przypomniał sobie raz jeszcze wszystko, co wie, co słyszał o tych, z którymi walczyć o ziemię swoją musi.
Mija zmęczenie. Żołnierz rozumie, że od jego trwania i wytrwania zależy ten upragniony Pokój. Im więcej będzie trwał, im więcej wróg będzie z nim się musiał liczyć, tym warunki pokoju będą lepsze, tym pokój będzie trwalszy, tym zapłata za trudy, za znoje, za mękę, będzie poważniejsza. Inaczej będą o pokój pertraktowali ci, którzy się tam głowią nad tym, aby z honorem wojnę zakończyć i niepodległe istnienie nasze zawarować i umocnić, jeżeli czuć będą za sobą niezwalczoną wolę robotnika, który kości położy, a karabinu z dłoni nie wypuści. Ta świadomość, że robotnik stoi murem, doda im siły i otuchy. I wróg inaczej z nami będzie mówił, jeżeli poczuje, że mówi z nim Siła.
Żołnierz zapomina o zmęczeniu, odpędza od siebie precz Gnuśność, Zniechęcenie. Głęboko nabiera w piersi powietrza. Myśli o swoich, których w domu zostawił. Myśli o tym, co wczoraj w „Robotniku” czytał, o francuskim, o belgijskim towarzyszu broni, takim samym, jak on, robotniku.
Dziwna rzecz! Ten robotnik nienawidził wojny, zawsze przeciwko niej wojował, groził, że nie pójdzie na wojnę, że rzuci karabin, a gdy wróg mu kraj najechał i gdy mu broń w rękę dali, poszedł na front i walczył, i ginął w ciągu całych czterech lat. Tysiąc pięćset dni i nocy na froncie, w obozie i w polu! Tysiąc pięćset dni! Toć to szmat życia cały spędzony z dala od swoich, od miasta rodzinnego i wsi rodzinnej, od matki, od żony, od dziecka. Ile w tych długich miesiącach tygodni spędzonych na szpitalnym łożu! Ilu z kompanii padło, ilu pozostało!
Przecież i we francuskim i w belgijskim żołnierzu budził się głos nieraz na pewno, który mówił: „Dosyć, niech pokój piszą! Dosyć tej męki, tej poniewierki, tej nędzy, tych chorób, tych ran! Ja też żyć chcę. Co będzie, to będzie. Nie mogę dłużej!”.
A jednak ten żołnierz belgijski trwał i wytrwał do końca. Wróg mu kraj obrócił w perzynę. Zniszczył przemysł, zniszczył handel. Namawiał robotników, aby szukali pracy w Niemczech. Robotnik odmówił. Socjaliści niemieccy przyjeżdżali popierać te namowy. „Co was obchodzi – mówił w Domu Ludowym w Brukseli znany socjalista niemiecki, Herman Wendel, – niepodległość Belgii? Praca jest pracą. Robotnicy są braćmi. Pracę bierze się tam, gdzie się praca znajduje. Czy lepiej umrzeć z głodu, niż pracować w Hamburgu czy w Kolonii?”.
Robotnik odmówił. Wendel był w mundurze oficera niemieckiego, a ci, których zastał w Domu Ludowym, w sekretariacie Związków Zawodowych, wyprosili go za drzwi… Robotnik nie chciał pracy od Niemca. Nękał go głód, żył wyłącznie prawie z tego, co dawały komitety amerykańskie – a z kraju się nie ruszał. Niemiec pędził go do robót publicznych, porywał mu żony i córki, wywoził, katował, gwałcił – uparty Belg nie ustępował. Gdzie mógł, tam szkodził Niemcom. Urządzał zamachy. Roznosił po kraju listy i konspiracyjnie wydawane dzienniki antyniemieckie. Tracił [w rozumieniu: likwidował – przyp. redakcji „Nowego Obywatela”] szpiegów niemieckich, a sam tropił tajemnice i rządowi swemu przekazywał. Pod tym względem dokazywał cudów. Jego spryt, jego przenikliwość, jego odwaga budziły podziw wszystkich sztabów Ententy. Alianci wiedzieli wszystko, co się w Belgii dzieje, w całej Belgii, na całej przestrzeni zajętej przez wroga.
Od sierpnia 1914 aż po listopad 1918 roku, w ciągu tysiąca pięciuset z górą dni i nocy, stał w polu, leżał w okopie strzeleckim żołnierz francuski. Przetrzymał wszystko: nędzę i poniewierkę okupacji, mękę i niedolę okopu strzeleckiego, niebezpieczeństwo służby na froncie w ciągu długich czterech okresów zimowych. Przetrzymał i okupację północnych departamentów. Przetrzymał niedolę służby na froncie. Przetrzymał dwa blisko miliony strat w ludziach na froncie, milion zmarłych w szpitalach!
Cała Francja nosiła żałobę i wytrwała. Zapomniała o bólach, których serce matki przeboleć nie zdolne, w pracy. Te matki, te żony i siostry orały, siały, służyły na kolejach, dźwigały tłumoki, nosiły listy. Francja w ciągu tych czterech lat była tylko obozem, szpitalem, fabryką. W fabrykach broni pracowało trzysta tysięcy kobiet. Nie [da się] policzyć strat w ludziach, które ta ciężka, odpowiedzialna i niebezpieczna praca pochłonąć musiała.
Z frontu przychodził żołnierz i opowiadał, jak Niemiec zniszczył Francję, jak ją „zamordował” po prostu, jak obalił kominy fabryk w sześciu departamentach, jak miasta obrócił w perzynę, jak nie rozpoznasz w tych miastach ani ratusza, ani kościoła, ani rynku, ani ulicy. Jak trawa porosła ruiny, jak rozwalone, zdeptane, znieważone pociskami są nawet cmentarze. Jak pociski rozorały pola, wydobyły na wierzch podglebie, tu białe kredowe, ówdzie czerwone – w pasie glin urodzajnych. Jak sady wszędzie spiłowane, jak lasy w pół drzewa pościnane kulami armatnimi. Jak boleśnie razi oko widok lasu poranionego szrapnelami. Jak rzeki pod wpływem tych zmian, od pocisków tysiące razy powtarzanych, zmieniają koryta.
Wszystko to żołnierz widział. Zaciskał pięści i czekał. Zabijał w sobie tęsknotę do życia na wolności. Zabijał znużenie. Prowadzono go do ataku. Szedł posłusznie za oficerem, który mu drogę wskazywał, nie z tyłu, a przed nim. Ofensywy roku 1915, 1916, 1917 nie miały powodzenia. Przynosiły wielkie straty, nie posuwały sprawy naprzód.
Zniechęcenie mówiło w żołnierzu: „Dosyć, niech robią pokój! Nic z tego nie będzie!”. Znaleźli się i doradcy, dobrze schowani w bezpiecznych kancelariach na tyłach, którzy po cichu szeptali, jak gdyby wtórując znużeniu: „Trzeba pokój robić! Już robią pokój! Po co dłużej gnić błocie!”.
Żołnierz siedział wciąż w okopie. Brał cięgi od silniejszego wroga, zdarzało się, że brał i niewolnika. Od jeńców słyszał, że tam u wroga nie wszystko jak najlepiej stoi. Nędza, zmęczenie, amunicja na wyczerpaniu. Wróg udaje tylko, że zwycięża. Nadrabia miną.
Żołnierzowi francuskiemu i belgijskiemu w pomoc przyszli Amerykanie. Przywieźli pieniądze, armaty, przysłali milion żołnierza.
Ci, co chcieli za każdą cenę pokój zawierać, wołali: „Cóż nam po Amerykanach? Kiedyż z nich żołnierze będą! Lat na to trzeba. Francja trzy razy zginie, zanim pierwszy Amerykanin z amerykańskiej wystrzeli armaty!”.
Wróg rozumiał, że nie ma czasu zwlekać. Musi ostatni atak dopuścić, zanim żołnierz amerykański stanie w szeregu. Zebrał tedy wszystkie siły. Ściągnął z rosyjskiego frontu wszystkie swoje armie. Uderzył z całej siły. Zdawało się, że przychodził koniec Francji. Front angielski rozdarty. Front francuski rozdarty. W ciągu dwu miesięcy wróg posunął się tak daleko, jak nigdy od początku wojny nie był. Znowu setki tysięcy cywilnej ludności zapędzone na tyły niemieckie. Znowu wróg jest tuż u progu Paryża. Uciekają znowu tłumy paskarzy i nie paskarzy, armia zjadaczy chleba, co w herbie nosi zajęcze ucho.
A żołnierz, a robotnik paryski, ten rewolucjonista z powołania, ten wróg wojny z zawodu – siedzi wciąż w okopie! Nie ogląda się na pesymistów. Czyta wesołe gazety, które żołnierze wydają. Robi karykatury oficerów i generałów. Żartuje z oficerami, którzy mu odważnej dotrzymują kompanii. Wydrwiwa cywilów stroskanych, o długich nosach, o głowach zwieszonych, gdy na wypoczynek przychodził na tyły, cały w błocie, nie myty od tygodni, cały we wszach i od robactwa toczony. Cały świat nad nim łzy ronił. Gazeciarze dwu półkul świata podziwiali jego bohaterstwo, żałowali jego krwi, jego wysiłku. Mówili, że to bohaterstwo jest nadaremne, że Niemca żadna siła nie zmoże. Z wielkiej czułości serca płakali nad biedną Francją, której ostatnia przychodziła godzina.
Aż tu nagle świat dowiedział się, że się Niemiec cofa. Drgnął nad Marną, cofnął się o staję i znowu o staję i znowu o dziesięć kilometrów. Nie minęło dwa miesiące i Niemca już we Francji nie było. Prosił o pokój. Wnet o łaskę prosić był zmuszony.
To prosty żołnierz wygrał wielką wojnę na francuskim froncie. Na nic byłyby talenty wodzów, wielka nauka generałów, rozum polityków, gdyby ten prosty żołnierz nie był tej wojny wytrzymał. Gdyby ulegając zniechęceniu, zmęczeniu, wyczerpaniu fizycznemu i moralnemu, nie był usiedział w okopie. Czynił Niemiec wszystko, co mógł, aby żołnierza zniechęcić. Namawiał go do dezercji, nadsyłał agitatorów za pokojem, z aeroplanów sypał ulotki. Żołnierz nie dał się. Robotnik paryski poznał się na podstępnej grze nieprzyjaciela. Po tysiąc razy powtarzał sobie: trwać!
Trwać i wytrwać!
„Wojnę prowadzi się dla pokoju i pokój będzie zawarty, ale ja chcę takiego pokoju, który by zamykał ostatnią wojnę. Musimy wojnę skończyć tak, aby się nigdy więcej nie powtórzyła”.
Trwał tedy, aż przyszła chwila Pokoju, który był tryumfem.
Japończyk miał rację. Najczarniejsza noc bywa przed świtaniem! Wtedy przed samym końcem zwycięskim opanowuje żołnierza zmęczenie największe. Karabin nie chce strzelać. Wszyscy wkoło są zdenerwowani. Wtedy największa sztuka opanować siebie, odpędzić od siebie precz smutek i gnuśność i niewiarę. Stanąć mocno na posterunku, niesłabnącą ręką przyciskać karabin do ramienia i bronić ziemi rodzonej, ojczystej, domu, rodziny, a także ideałów Wolności i Równości i Braterstwa, za które się tyle lat przesiedziało w carskich więzieniach!
Żołnierz, co w okopie cierpi i ginie, za Wolność ginie. On, chłop i robotnik, jest gospodarzem tej ziemi, której broni. On ją urządzi. On jej reform przysporzy. On jej da szczęście i dobrobyt. On sam tylko, a nie bagnety cudzoziemców. Dziś robotnik broni nie tylko Ojczyzny, nie tylko prawa do Wolności, ale i prawa do Rewolucji Społecznej, która tylko jego rąk, jego mięśni, jego ofiary nieskończonej dziełem być może.
Stanisław Posner
Powyższy tekst to broszura wydana kilkakrotnie w czasie wojny polsko-bolszewickiej, w tym w sierpniu 1920 roku przez Komitet Robotniczy Obrony Warszawy, związany z Polską Partią Socjalistyczną. Była wydawana anonimowo. Rozpoczynająca ją dedykacja jest oczywiście sztafażem autora, mającym uwiarygodnić jej treść w oczach czytelników-żołnierzy; Posner faktycznie nie brał udziału w żadnych walkach ze względu na wiek i stan zdrowia. Od tamtej pory tekst broszury nie był wznawiany, poprawiono pisownię według obecnych reguł. Oprócz niej autor w czasie powojennych walk o ustalenie granic Polski napisał jeszcze dwie inne broszury skierowane do żołnierzy: „Rozejm” oraz „Żołnierz-obywatel”. Autorstwo Posnera dla tych anonimowo wydanych publikacji potwierdza m.in. partyjny i prywatny kolega autora, Feliks Perl, który z racji funkcji redaktorskich w wydawnictwach PPS posiadał w tej kwestii informacje z pierwszej ręki.
Stanisław Posner (1868-1930) – polski działacz socjalistyczny pochodzący ze zasymilowanej rodziny żydowskiej. Na początku lat 90. XIX wieku związał się z nielegalnymi inicjatywami lewicowymi w zaborze rosyjskim. Był publicystą legalnych pism postępowych, w których promował rozmaite rozwiązania, m.in. spółdzielczość, związki zawodowe, prawa człowieka, samostanowienie narodów podbitych i uciskanych, zwalczanie prostytucji. W okresie rewolucji 1905 wstąpił do Polskiej Partii Socjalistycznej, a po rozłamie w niej związał się z niepodległościową Frakcją Rewolucyjną. Od roku 1910 przebywał na emigracji politycznej we Francji, z której powrócił w roku 1919. W roku 1921 należał do grona pomysłodawców i założycieli Ligi Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Od roku 1922 przez dwie kadencje był senatorem RP wybranym z listy Polskiej Partii Socjalistycznej w okręgu Kielce; w drugiej kadencji pełnił przez dwa lata, do śmierci, funkcję wicemarszałka Senatu. Autor setek artykułów i wielu większych publikacji.
Czyni jednostkę centrum jej własnego, subiektywnego wszechświata, a wszystkie zasady moralne sprowadza do kalkulacji kosztów.
Nagłość zakupu Abramsów można interpretować jako próbę obłaskawienia administracji amerykańskiej.