Wiola Krysiak, Damian Duszczenko: O Łódź dla ludzi
Nie ma środków na potrzeby zwykłych ludzi.
z Karolem Dwornikiem rozmawia Remigiusz Okraska
Zanim opowiemy o tym, jak zostaliście wyrzuceni z pracy w korporacji za działalność związkową, opowiedzmy o tym, skąd Was wyrzucono. Co to za firma, czym się zajmuje?
Karol Dwornik: Rzecz dzieje się w Krakowie, nazywanym europejską – już nawet nie polską, lecz europejską, bo tu jest największe zagęszczenie ich siedzib – stolicą korporacji. Cała nasza później zwolniona trójka pracowała dla przedsiębiorstwa, które najpierw nazywało się Accounting Plaza i należało do kapitału holenderskiego. Świadczyło ono usługi księgowe dla największej sieci holenderskich supermarketów, działających w różnych krajach pod marką Albert Heijn. Po kilku latach pracy gruchnęła wiadomość, że przejmują nas Amerykanie z koncernu Genpact. Przejęcie nastąpiło w roku 2012. Po zmianie własnościowej nadal zajmowaliśmy się głównie prowadzeniem księgowości, tyle że dla zwiększonej ilości podmiotów. Wszyscy trzej pracowaliśmy w charakterze przede wszystkim tłumaczy: jeden z nas zna język czeski, a dwóch niderlandzki.
Coś się zmieniło po przejęciu firmy?
Oddanie biznesu w ręce Amerykanów nieuchronnie musiało przynieść za sobą znane całemu światu „subtelne” amerykańskie metody. Toteż trudno się dziwić, że wkrótce rozpoczęły się kłopoty. Zapowiedziano duże zwolnienia. Miały one dotknąć długoletnich pracowników, w zdecydowanej większości kobiety, którym pozostało niewiele do osiągnięcia wieku, gdy prawo gwarantuje ochronę przed zwolnieniem do chwili osiągnięcia wieku emerytalnego. Dotyczyły więc osób, które mają ogromne trudności ze znalezieniem nowego zatrudnienia. Perfidia przewidzianej redukcji polegała na tym, że właśnie takich pracowników Genpact zamierzał pozbyć się w pierwszej kolejności.
Niezgoda na tę niesprawiedliwość i przedmiotowe traktowanie ludzi spowodowała, że Zbigniew Zysek zgłosił pomysł utworzenia związku zawodowego. Było to sześć lat temu, w sierpniu 2015 r.
O jakiej skali zatrudnienia mówimy?
Gdy właścicielem spółki był kapitał holenderski, pracowało u nas około 350 osób. Amerykanie stwierdzili, że liczba pracowników musi być zmniejszona mniej więcej o połowę. Przyczyna planowanych zwolnień – i dodatkowa porcja goryczy – nie wynikała bynajmniej z przerostu zatrudnienia czy malejącej skali zleceń. Z tym dałoby się jeszcze jakoś pogodzić. W naszym przypadku chodziło nie o to, że pracowników było zbyt dużo, ale o maksymalizację zysków amerykańskich miliarderów. Wyłącznie z tego powodu Amerykanie wyrzucili na bruk polskie matki, zupełnie nie przejmując się ich losem. Odebraną im pracę przenieśli do Indii, gdzie wykonuje się ją o wiele taniej, a prawa pracownicze właściwie nie istnieją.
Modelowy brutalny współczesny kapitalizm, jak z lewicowych czytanek: przejęcie firmy, zwolnienia grupowe, outsourcing zadań do biednych krajów, gdzie praca jest znacznie tańsza, czyli rośnie zysk właściciela. Postanawiacie się bronić w naturalnym odruchu. Ale niekoniecznie całkiem naturalna jest formuła takiej samoobrony w polskich realiach. Związki zawodowe nie są w Polsce popularne, nie jest łatwo je zakładać, zostały wielu ludziom zohydzone w ogóle, a co dopiero w korporacji, w sektorze uznawanym za nowoczesny, a co dopiero mówić o korporacji opartej na pracy biurowej, intelektualnej, nie przy produkcji…
Niestety, w naszej ojczyźnie ten rodzaj samoobrony nie jest odruchem naturalnym. Dość powiedzieć, że wedle szacunków w samym tylko Krakowie w korporacjach świadczących usługi w branży biurowej było w owym czasie zatrudnionych około 80 tysięcy osób, a zarazem nie istniał w nich żaden związek zawodowy. Nie wiem, czy w całej Polsce znaleźlibyśmy więcej niż kilka związków w korporacjach z sektora biurowego. W każdym razie w stolicy Małopolski było to zjawisko bezprecedensowe.
Zaczynaliśmy w trzech: wspomniany Zbigniew Zysek, Krisztian Kovacs i ja. Wkład w zawiązanie organizacji wniosła też koleżanka z naszego działu, pełniąca przez pewien czas funkcję w zarządzie. W tym gronie mieliśmy świadomość, czym są związki zawodowe, choć wcześniej nie należeliśmy do żadnego. Dla mnie idea była oczywista, ponieważ od dawna jestem człowiekiem lewicy patriotycznej. Krisztian miał doświadczenie zdobyte w radzie pracowników Genpact, ale tam właśnie poznał słabość tej struktury, jej czysto konsultacyjny charakter. Rozumiał konieczność utworzenia realnego organu obrony interesów pracowników, jakim jest związek zawodowy.
W efekcie stworzyliście komisję zakładową „Solidarności”. Ale trzy osoby to za mało, żeby ją powołać. W świetle prawa potrzeba co najmniej dziesięciu pracowników danej firmy. Jak ze strony współpracowników wyglądała reakcja na pomysł założenia związku? Entuzjazm czy raczej strach?
Entuzjazmu nie zauważyłem w ogóle. Przeważały strach i niewiara w powodzenie sprawy. Pozyskiwanie członków-założycieli przebiegało w całkowitej tajemnicy, wręcz konspiracji. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że jeśli kadra zarządzająca dowie się o inicjatywie na tym etapie, to nastąpią natychmiastowe działania destrukcyjne. W takich okolicznościach znalezienie dziesięciu odważnych było niezwykle trudne. To głównie ja rozmawiałem z koleżankami z biura, szczególnie tymi najbardziej zagrożonymi zwolnieniami. Były to osoby w takim wieku, że pamiętały istnienie związków. Miały świadomość korzyści wynikających ze współdziałania pracowników. Nie były przesiąknięte indywidualizmem, który w korporacjach jest często spotykany i dodatkowo odgórnie stymulowany.
Utkwił mi w pamięci przypadek pewnego chłopaka, który otwarcie deklarował się jako lewicowiec, był też absolwentem politologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Należał do pierwszych, którym Zbigniew i ja zaproponowaliśmy akces. Młody politolog był wystraszony, odrzekł: „Ale przecież to jest nielegalne! Związek zawodowy w korporacji? Nie! Ja się nie zapiszę, to jest nielegalne!”…
Po dwóch tygodniach i dziesiątkach rozmów udało nam się zebrać wymagane 10 osób i mogliśmy zarejestrować związek. Dodam jeszcze, że nikt z założycielskiej trójki nie robił tego dla siebie. Żaden z nas nie był nigdy zagrożony zwolnieniem. Mieliśmy silny atut w postaci dobrej znajomości języków poszukiwanych na rynku pracy, byliśmy pracodawcy bardzo przydatni. Naszemu działowi nie groziła likwidacja, przeniesienie tej pracy do Indii.
W mediach liberalnych i narracji pracodawców często pojawia się „argument”, że związki tworzą „cwaniacy”, „nieroby” itp., którzy chcą bezpiecznie do końca życia siedzieć w firmie i być „nie do ruszenia”.
Utworzyliśmy organizację nie dla własnych korzyści, ale z pobudek natury humanitarnej. Chcieliśmy uchronić koleżanki przed bezrobociem. Nie chcę być gołosłownym: jako władzom komisji zakładowej związku przysługiwały nam tzw. miejsca chronione – oddaliśmy je paniom zagrożonym zwolnieniem. Sami wystawiliśmy się na ewentualne represje pracodawcy.
Jak zareagowały regionalne struktury „Solidarności”, bo, jak rozumiem, w momencie powstania komisji zakładowej zarejestrowaliście się na szczeblu regionalnym?
Reakcję określiłbym jako radość zmieszaną z niedowierzaniem. Mimo naszpikowania Krakowa zagranicznymi korporacjami, dla małopolskiej „Solidarności” jawiły się one jako swego rodzaju terra incognita.
Od członków Zarządu Regionu usłyszeliśmy, że podejmowali próby propagowania idei związkowej na gruncie korporacyjnym, ale z uwagi na specyfikę tego środowiska, jego hermetyczność, dotarcie tam z zewnątrz było utrudnione, przez co wszelkie starania spaliły na panewce. Dużo później koledzy, którzy trafili do Genpact z innych korporacji, opowiadali: „chcieliśmy założyć związek w firmie X, ale udało się namówić tylko trzy czy cztery osoby”. Nasze powodzenie było zatem ewenementem w skali całego regionu.
Faktem jest, że ze związkowego punktu widzenia ponadnarodowe korporacje biurowe to najtrudniejszy teren. Jednakże w dobie globalizacji potencjalnie stanowi on największe pole ekspansji związków. W odróżnieniu od innych, tradycyjnych gałęzi gospodarki (górnictwo, hutnictwo), miejsc pracy w tej branży stale przybywa. Mój kolega obliczył, że w Krakowie generują one niemal 20% ogółu miejsc pracy, co odpowiada ok. 10% ludności miasta. Nawet jeżeli te szacunki są nieco zawyżone, to i tak mówimy o liczbach imponujących.
A reakcja pracodawcy?
Był oszołomiony. Konspiracja była na tyle głęboka, że wiadomość o powstaniu „Solidarności” spadła na niego jak grom z jasnego nieba. Z przecieków wiemy, że zadawał sobie pytania: „Jak mogło do tego dojść? Dlaczego akurat u nas? Co teraz będzie?”. Bali się o swoje stołki. I chyba nie bez podstaw, bo z ówczesnego składu zarządu nie ostał się w Genpact już nikt.
Główna kadrowa przyjęła od nas pismo informujące o powołaniu związku. Kilka godzin później powiedziała, że jedna z najważniejszych osób w Genpact w skali świata, Polka z kwatery głównej w USA, bardzo się tym zainteresowała. Ton głosu kadrowej dawał do zrozumienia, że jest to zainteresowanie złowrogie…
Czy poszły za tym jakieś działania przeciwko wam?
Początkowo nie. Przez pierwszy rok działalności, może nawet dwa, nie wydarzyło się nic szczególnego. Oczywiście dawano nam odczuć, że nie jesteśmy ulubieńcami zarządu. Dochodziły sygnały, że kierownicy niektórych działów jawnie obrzydzali podwładnym ideę związkową. Mówili: „Na co to potrzebne? Z tego mogą być tylko kłopoty”. Nie mogliśmy temu zaradzić, bo informatorzy każdorazowo prosili o dyskrecję. Z kręgów kierowniczych wychodziły sugestie, że Amerykanie, chcąc ukarać nieposłusznych, rozważają przeniesienie polskiej filii Genpact do Rumunii. Uciążliwy był wprowadzony od razu zakaz informowania załogi o istnieniu związku i propagowania jego działań za pomocą służbowej poczty elektronicznej.
Czyli oczywistego kanału komunikacji w nowoczesnej firmie w XXI wieku…
Osobom postronnym trudno w to uwierzyć. Odebraliśmy wtedy pierwszy wyraźny sygnał mówiący, że nie jesteśmy w Genpact mile widziani, że próbuje się przeciwdziałać popularyzowaniu związku, że chcą nas odizolować. Dostaliśmy natomiast tablice informacyjne. Jest to rozwiązanie pozostawiające wiele do życzenia, bowiem czytelnicy naszych wieści mogli być przez przełożonych zauważeni, obserwowani. Krótko mówiąc – istniały obawy przed korzystaniem z takiej formy komunikacji. Kilku współpracowników otwarcie się do tego przyznało. Kilku innych w sposób pośredni, zadając pytania, na które odpowiedź widniała na tablicach ogłoszeń. Niby nic wielkiego, ale to dość skuteczny sposób zniechęcania do demokracji pracowniczej. Poza tym funkcjonował wówczas duży, 200-osobowy oddział Genpact w Szczecinie, gdzie, gdyby nie powyższe utrudnienia, też moglibyśmy prowadzić werbunek.
Czy po tym okresie startowym nastąpił jakiś rozwój związku? Ludzie zgłaszali się do Was?
To raczej my staraliśmy się docierać do nich. Początkowo szło bardzo opornie. Przez dłuższy czas balansowaliśmy na granicy egzystencji, mając 11, 12, najwyżej 13 członków. Wśród osób zachęcanych do przystąpienia panował strach. W 90 procentach przypadków odpowiedź brzmiała: „Ale ja mam kredyt, ale ja mam dzieci, nie mogę się wychylać, ryzykować. Co zrobię, gdy mnie zwolnią?”.
Pokazuje to strukturalne, systemowe podkopywanie aktywności społecznej. Kredyt jako topór wiszący nad głową, przestroga.
I ciężkie jarzmo nakładane na barki niewolników. Nasza ojczyzna jest kolonią. Kolonią bogatych państw Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych. Od ponad trzech dekad jesteśmy dostarczycielem taniej siły roboczej. Zarówno we własnym kraju, jak i w krajach Zachodu. Kosmopolityczna oligarchia finansowa oraz będąca jej usłużnym lokajem klasa polityczna gorliwie czuwają, by polski pracownik nie mógł rozprostować pleców.
Podkreślam, że mówimy o kredytach hipotecznych, czyli kredytach zaciąganych na zaspokojenie jednej z podstawowych potrzeb człowieka – dachu nad głową. Stawiam tezę, że w ojczyźnie „Solidarności” ludzie boją się wstępować do związku zawodowego. Przede wszystkim z powodu zniewolenia kredytem mieszkaniowym i związanych z tym obaw przed utratą pracy. Stąd bierze się druga z lansowanych przeze mnie tez: niedobór mieszkań jest zagrożeniem dla demokracji.
Na kogo Pan głosował w wyborach parlamentarnych, jeśli można spytać?
Podobnie jak tysiące naszych rodaków głosowałem na Prawo i Sprawiedliwość, wierząc, że położy wreszcie kres narodowej hańbie i wybuduje państwowe mieszkania. Okazuje się, że nic z tego nie będzie. Rząd Zjednoczonej Prawicy skapitulował przed inwestorami budowlanymi. W ramach kolonizacji – tym razem językowej – zwanymi deweloperami.
Mimo wspomnianych problemów z pozyskiwaniem członków próbowaliście działać. Co związek robił w ramach firmy, jakie tematy poruszał?
Głównym przedmiotem naszego zainteresowania stał się Zakładowy Fundusz Świadczeń Socjalnych.
Czyli jedna z niewielu sfer działalności firm, w której ustawodawca przewidział dla związków zawodowych prawo nie tylko opiniowania, konsultowania decyzji, ale także – gdy związek istnieje w przedsiębiorstwie – prawo do ewentualnego zawetowania działań pracodawcy.
Tak. Dlatego wzięliśmy pod lupę właśnie tę działkę. Pracodawca bez zgody związku nie może z Funduszu wydać ani złotówki.
Dodajmy, że ta pula to pieniądze pracowników, pochodzące z potrąceń z ich pensji. Dopóki związku nie ma, pracodawca może wydawać te pieniądze tak, jak zechce, byle uzasadnił to interesem pracowniczym.
To prawda. Dla mydlenia oczu załodze zarząd niekiedy wybiera tak zwanego reprezentanta pracowników, ale jest to zawsze ich człowiek. Nasz pracodawca używał tych pieniędzy do robienia sobie darmowej reklamy. Wabił przyszłych pracowników tekstami typu: przyjdź do nas, a dostaniesz kartę Multisport, we wszystkie poniedziałki będziesz otrzymywał owoce itp. Cała ta reklama była finansowana ze środków Zakładowego Funduszu Świadczeń Socjalnych.
Czyli pracownik de facto płacił z własnych pieniędzy za te rzekome prezenty od firmy. Nie płacił za to pracodawca z własnych zysków.
Do tego sam decydował, jak te pieniądze wyda. Rodzaj świadczeń nie był w żaden sposób konsultowany z załogą. A w skali roku chodziło o niebagatelną kwotę, sięgającą 700 tysięcy złotych.
Co próbowaliście zmienić w tych wydatkach?
Odcięliśmy najlepiej zarabiających – około 30 osób – od tzw. bonów świątecznych, czyli pieniędzy, które pracownicy dostawali z Funduszu na święta Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy. Pozbawiliśmy elitę finansową – tych, którzy zarabiali powyżej 10 tysięcy miesięcznie – możliwości korzystania z tego świadczenia po to, żeby większą sumę pieniędzy rozdysponować wśród gorzej zarabiających. Tych z dołu drabiny płacowej.
Jak tym razem zareagował pracodawca?
Nieukrywaną złością. Nasza socjalna akcja zabolała ich dotkliwie. Tym, którzy mają najwięcej, zawsze najtrudniej rozstać się z pieniędzmi.
Czyli złościło ich to, że chcecie, jako reprezentacja pracowników, decydować o pieniądzach samych pracowników. Nie o jakiejś dodatkowej puli z zysku firmy.
Oni tego tak nie postrzegali. Często padało sformułowanie: „to są pieniądze pracodawcy!”. Przekonywaliśmy ich, cytowaliśmy odpowiednie akty prawne, wyjaśnialiśmy mechanizm gromadzenia tych środków. Wskazywaliśmy, że ustawa przyznaje związkom zawodowym kompetencje wpływania na sposób ich wydatkowania.
Przy kilku okazjach starali się nas namówić, żebyśmy odstąpili od nowo przyjętych zasad rozdziału pieniędzy. Twierdzili, że do finansowej elity należą również osoby w gorszej sytuacji materialnej. Odpowiadaliśmy, że owszem, rozumiemy, pracownik z wysokimi zarobkami może mieć duże wydatki, np. kilkoro dzieci, kredyt itp., ale że w takim razie zapraszamy do składania wniosków o zapomogę do komisji socjalnej. Do dnia dzisiejszego nikt z przedstawicieli „śmietanki” nie złożył wniosku o takie wsparcie. Szczycimy się, że w naszym zakładzie pracy najgorzej uposażeni otrzymują najwyższe świadczenia. Jest im teraz odrobinę lżej. Także dlatego, że nie wyraziliśmy zgody na dalsze finansowanie kart Multisport i zakup owoców ze środków Funduszu. Dzięki temu posunięciu dysponujemy większą kwotą do podziału na bony i zapomogi.
Oprócz pieniędzy była to też kwestia symboliczna: nie godzimy się na jaśniepański gest wedle widzimisię pracodawcy, lecz sami chcemy decydować o tym, jak są wydawane nasze pieniądze.
W optyce Genpact był to spór o władzę. Korporacja jest niewiarygodnie bogata, stać ją na to, żeby fundować owoce czy karnety na siłownię z własnego zysku, nie z potrąceń pracowników. Tym sposobem naruszyliśmy pozycję kierownictwa. Zawalił im się dawny porządek rzeczy. Związkowcy konsultowali swoje decyzje z pracownikami.
Czy takie działania przekonały pracowników do wstępowania do związku?
Uświadomiły im korzyści z jego funkcjonowania. Wykazały, że działamy dla ich dobra. Kilkoro wypełniło deklaracje członkowskie. Nie ujawniając swojej przynależności przed pracodawcą. Za wyjątkiem osób szczególnie chronionych, wszyscy członkowie organizacji pozostają utajnieni. W małopolskiej „Solidarności” budziło niemałe zdumienie, że składki członkowskie wpłacamy w sposób bezpośredni, z pominięciem działu kadr i potrąceń z pensji.
W kraju demokratycznym, w kraju, którego etos założycielski dotyczący przełomu roku 1989 odwołuje się do związku zawodowego, ludzie boją się jawnie zadeklarować przynależność związkową, czyli akces do legalnej, sformalizowanej organizacji. W dużej, międzynarodowej firmie, nie przy zatrudnieniu na czarno w garażu u jakiegoś cwaniaka. Zachowują się tak, jakby robili coś niecnego i ukrywali się z tym…
Faktycznie się z tym ukrywają. Powiem coś zaskakującego. Pewna część naszych członków nie ujawnia się nawet przed innymi członkami. Znamy ich my jako kierownictwo komisji zakładowej, ale zobowiązali nas do nieujawniania ich przynależności innym ludziom „Solidarności”. Nie biorą udziału w zebraniach i wyborach do władz komisji zakładowej, gdyż wtedy musieliby się odkryć. To chyba najlepiej obrazuje, jaki terror mentalny panuje w Polsce w tej sferze…
To brzmi jak opowieść z czasów okupacji i ruchu oporu – tyle że dotyczy legalnej działalności w demokratycznym państwie…
Przytoczę znamienny przykład. Pewnego razu koleżanka z biura napisała do mnie z prośbą o rozmowę. Ale na osobności, dyskretnie i w miejscu, w którym nikt nie zobaczy nas razem. W czasie przerwy wyszliśmy z biura. Koleżanka powiedziała, że chciałaby się zapisać do związku. Ucieszyłem się, omówiliśmy sprawy formalne. Później zapytałem, dlaczego zdecydowała się dopiero teraz, znamy się od dawna, ona wie o istnieniu związku, co się zatem stało, że tak długo zwlekała. Odrzekła, że powstrzymywało ją nasze „konspiracyjne” działanie, otaczająca nas tajemnicza atmosfera, to, że nie wiadomo, kto poza aktywem należy do „Solidarności”. Formuła naszej rozmowy była dobitnym wyjaśnieniem, czemu inni pracownicy mają podobne obawy przed jawnym przystąpieniem do związku. Skąd się bierze ta nasza konspiracja? Stąd, że, jak właśnie widzisz, jest ona koniecznością. Przecież sama mnie dziś o nią prosiłaś. „No tak”– odpowiedziała i przytaknęła ze zrozumieniem.
Co jeszcze udało się zrobić związkowi?
Wynegocjowaliśmy dodatkowe odprawy dla osób zwalnianych z pracy. Doniosłym w skutki wydarzeniem był natomiast wybór społecznych inspektorów pracy. Istniejący w zakładzie pracy związek posiada kompetencje utworzenia struktury społecznej inspekcji pracy, podziału zakładu na komórki pod tym kątem, przeprowadzenia wyboru inspektorów itp. Wcześniej inspektorów nie było w spółce wcale, gdyż wyłączną kompetencję tworzenia SIP ustawodawcy przewidzieli dla organizacji związkowych. Wyłonieni w wyniku powszechnych wyborów inspektorzy jawnie i oficjalnie sprawują pieczę nad przestrzeganiem przepisów BHP oraz prawa pracy. Ze względu na liczne nieprawidłowości wybraliśmy 13 inspektorów.
Było łatwo ich wybrać?
Ponieważ każdemu inspektorowi SIP przysługuje szczególna ochrona przed zwolnieniem, było nieco łatwiej przekonać ludzi do pełnienia tej funkcji. Jednak wiele osób nie chciało kandydować, nawet nie tyle ze strachu przed reperkusjami, co ze względów pragmatycznych, wychodząc z założenia, że i tak dłużej w Genpact nie zabawią, że w Genpact nie ma przyszłości. Tłumaczyły, że wprawdzie same nie złożą wypowiedzenia – w takim przypadku straciłyby dodatkowe odprawy – ale z niecierpliwością czekają na to, kiedy zrobi to Genpact. Twierdziły, że odejdą z tej firmy bez żalu. Ujawniły się indywidualne strategie przetrwania, szczególnie zauważalne u najmłodszych wiekiem. Nie wolno popełnić błędu uogólnienia, ale doświadczenie wyniesione z ponad dziesięciu lat pracy pozwala mi na wysnucie następującego wniosku: znaczną część korporacyjnej młodzieży cechuje brak przywiązania do kolegów, środowiska pracy i obojętność na wszystko, co nie leży w ich własnym, wąsko pojętym, konsumpcyjnym interesie. Przychodzą do pracy z niezrozumiałym dla starszego pokolenia nastawieniem: popracuję tu rok czy półtora, wzbogacę CV o tę firmę i pójdę gdzie indziej.
W gronie trzynastu wybranych przez załogę inspektorów SIP znajdowało się pięć matek, którym Genpact kilka tygodni wcześniej wręczył wypowiedzenia. Złożyło się tak, że informacja o wyborach dotarła do nich w okresie, gdy biuro zelektryzowała informacja o pozyskaniu nowego zlecenia. Pojawiła się nadzieja, że panie może jednak nie okażą się zbędne. Były mocno rozgoryczone, gdy wyszło na jaw, że nowa praca trafi nie do nich, lecz do całkowicie nowych osób. Niewdzięczność decydentów Genpact (wszystkie te panie były długoletnimi dobrymi pracownicami), jak również świadomość, że nie mają już nic do stracenia, spowodowały, że nabrały odwagi. Zdecydowały się mówić o praktykach notorycznego naruszania prawa w ich działach i kandydować w wyborach na społecznych inspektorów pracy. W ten sposób dowiedzieliśmy się o sprawach, których wcześniej nie byliśmy świadomi: niezgodnym z prawem rozliczaniu nadgodzin, zakazanym planowaniu nadgodzin, zmuszaniu do pracy w dni wolne, świąteczne itp.
Co tym razem powiedziało na to szefostwo?
Włodarze Genpact co prawda uszanowali wynik wyborów, lecz nie cofnęli wypowiedzeń pięciu matkom z listy redukowanych pracowników. Oznaczało to manifestacyjne złamanie prawa. Przypomnijmy: społeczny inspektor pracy od chwili wyboru podlega szczególnej ochronie, a pracownik w okresie wypowiedzenia wciąż zachowuje wszelkie prawa i obowiązki. Jest pełnoprawnym pracownikiem, ma prawo wybierać i zostać wybranym. Zgłosiliśmy ten występek do Państwowej Inspekcji Pracy. Kontrola PIP potwierdziła, że zwolnienie tych osób jest nielegalne. Ale cóż z tego, w polskich warunkach niewiele to zmienia. Należałoby złożyć pozew do sądu pracy, a zwolnione panie tego nie chciały – to oznacza czas, koszty, nerwy.
Do wątku sądu pracy jeszcze będzie okazja wrócić. Ale póki co zapytam Pana, jak radziliście sobie z tymi przepychankami – potrzebna jest do nich wiedza prawnicza itp.
Na wszystkich etapach mieliśmy merytoryczne wsparcie Państwowej Inspekcji Pracy. Z mocy odpowiedniej ustawy PIP ma obowiązek współpracować i pomagać społecznym inspektorom pracy. W ramach tych zobowiązań Inspekcja wydała poradnik dla społecznych inspektorów pracy, który okazał się nam nader pomocny. W pozostałych kwestiach porad prawnych udzielali nam prawnicy i eksperci z małopolskiej „Solidarności”.
Pracodawca wyprowadził brutalne kontruderzenie, zwalniając kilkoro społecznych inspektorów pracy wbrew prawu. A czy wy, ta kierownicza trójka, oficjalni liderzy związku w zakładzie, byliście przedmiotem jakichś negatywnych zabiegów ze strony szefostwa?
Niejednokrotnie. Gdy poinformowaliśmy pracowników drogą elektroniczną – w imieniu komisji socjalnej, nie związku zawodowego – o nieprawidłowościach w Funduszu Świadczeń Socjalnych, Krisztian Kovacs i ja otrzymaliśmy od dyrektor naszego przedsiębiorstwa informację o zamiarze zwolnienia dyscyplinarnego. Wbrew prawu, gdyż obaj byliśmy wtedy członkami rady pracowników. Pisma wystosowane przez Genpact do zarządu związku i rady pracowników zawierały wniosek o wyrażenie zgody na dyscyplinarne zwolnienie nas z pracy. Oczywiście prośba spotkała się ze stanowczą odmową obu organów demokracji pracowniczej. Genpact wtedy ten sprzeciw uszanował. Sprawa nie miała kontynuacji. Ukazała jednak próbę kneblowania nam ust, spacyfikowania niepokornych. Powołani przez nas na świadków koledzy z komisji socjalnej w zeznaniach przedłożonych Sądowi Pracy oświadczyli, że szykanowanie przez Genpact K. Kovacsa i mnie spowodowało, że poczuli się zastraszeni, zaczęli obawiać się o pracę.
Prześladowanie przybierało różnorakie formy. Nie tylko zbiorowe, ale i osobiste. Dwukrotnie próbowano mnie „zmiękczyć” za pomocą odebrania dodatku mieszkaniowego. Pochodzę z Wielkopolski, skąd korporacja przed jedenastu laty sprowadziła mnie do Krakowa. Aby mnie zwerbować, przyznano dopłatę do najmu mieszkania w kwocie 1200 złotych gwarantowaną przez cały okres zatrudnienia.
Paleta nie byłaby pełna, gdyby zabrakło na niej czarnej barwy szantażu. Do rozmów z nami – w różnym przedziale czasu – zostały oddelegowane z Ameryki dwie wysoko postawione osoby. Jedną z nich była wspomniana rodaczka. Posłańcy zaoceanicznego potentata, bez silenia się na zbytnią kurtuazję, postawili nam ustne ultimatum o treści: Jeżeli będziecie „tak nieustępliwi”, to krakowska filia Genpact będzie zlikwidowana. Wasza praca – przeniesiona do Rumunii.
Czyli z biegiem czasu sprawa się zaogniała? Czy były jakieś momenty przełomowe?
Po nieudanej próbie zwolnienia sytuacja się uspokoiła. Punkt zwrotny nastąpił w lutym 2019 r. Dostaliśmy zaproszenie na spotkanie, w którym oprócz nas wzięły udział trzy panie: dyrektor firmy, główna kadrowa oraz kierowniczka działu, w którym pracowaliśmy. Na spotkaniu pani dyrektor oznajmiła nam, że wróciła z Bukaresztu, gdzie dotychczas rozwijano główną strukturę Genpact w Europie. Tam zapadła decyzja, że o wiele większy nacisk będzie od teraz kładziony na Kraków. Zamiast, jak do tej pory, zmniejszania zatrudnienia i wyprowadzania naszych miejsc pracy do Indii czy Rumunii, oddział krakowski ma być rozwijany. Planowane jest zwiększenie w nim zatrudnienia, pozyskiwanie nowych klientów itp. A jednocześnie, jak dodała dyrektor, męczymy się tu razem ze sobą. My, szefostwo firmy, męczymy się z wami, a wy męczycie się z nami. W związku z tym, kontynuowała, chcielibyśmy wam coś zaproponować. Zastanówcie się, czy jest taka kwota, za którą zgodzilibyście się odejść z pracy. Wiemy, że nie możemy was zwolnić, bo jesteście chronieni z racji pełnionych funkcji – ale może będziecie skłonni odejść dobrowolnie. Dała nam kilka dni na przemyślenie i poprosiła, żebyśmy podali satysfakcjonującą nas kwotę. Bezpośrednio po tym spotkaniu – w celu uczynienia mnie bardziej podatnym na przyjęcie oferty korupcyjnej – kadrowa i dyrektor zakomunikowały mi podjętą w Bukareszcie decyzję o odebraniu dodatku mieszkaniowego.
Propozycja korupcyjna jak z amerykańskich filmów sensacyjnych. Wymowny jest też moment jej złożenia: będziemy firmę rozwijali, zatrudniali nowe osoby, ale lepiej, żeby w firmie nie działał związek zawodowy, który zadba o dobre traktowanie pracowników… I co dalej?
Po tygodniu odpowiedzieliśmy odmownie. W imieniu całej trójki oznajmiłem, że nie ma takiej kwoty, za którą bylibyśmy gotowi porzucić towarzyszy broni. Powiedziałem to, choć mieliśmy przekonanie, że skoro zawiodły zastraszanie, przekupstwo i szantaż, metody, które przystoją amerykańskim gangsterom, a nie przedsiębiorstwu przejawiającemu globalne ambicje, to teraz będzie gorąco…
Tak też się stało. Kilka dni później przyszła do mnie koleżanka ze związku i pokazała artykuł opublikowany w dużym regionalnym piśmie, krakowskim „Dzienniku Polskim”. Z artykułu wynika, że w Krakowie pracuje w korporacjach kilkadziesiąt tysięcy osób, ale w żadnej z nich nie ma związku zawodowego, i że nikt nigdy nawet nie słyszał o próbach ich tworzenia. Co zdaniem autora oznacza, iż nie są one potrzebne. Z lektury można by odnieść wrażenie, że realia zatrudnienia w tym sektorze są świetne.
Wykazaliśmy dziennikarzowi, że to nieprawda. Że po pierwsze od kilku lat istnieje związek w krakowskiej korporacji, a po drugie, na własnym przykładzie udowodniliśmy, że warunki pracy w opisywanej branży sprawiają, iż związki są tam potrzebne. Naszym zdaniem bardziej potrzebne niż gdzie indziej.
Zapewne bardziej niż choćby w budżetówce, która działa w innej formule. Korporacje to przecież z definicji biznes dążący do zysków, ich maksymalizacji, siłą rzeczy chcący wycisnąć jak najwięcej profitów z pracowników.
Uświadomiliśmy to dziennikarzowi „Dziennika Polskiego”, który chętnie zgodził się na rozmowę. Naświetliliśmy tajniki pracy w korporacjach biurowych, dole i niedole naszego związku, doświadczenia, które zebraliśmy w trakcie bojów o demokrację pracowniczą. Wtajemniczyliśmy w kulisy nieudanej korupcji. Wywiad posłużył za osnowę rzetelnego tekstu opublikowanego pod tytułem „Związek zawodowy w korporacji? To możliwe!” .
Po ukazaniu się artykułu odnotowaliśmy niespotykany wcześniej przyrost liczby członków. Ludzie dowiedzieli się nie tylko o tym, że ktoś ich broni, ale że można im zaufać, bo nie zdradzili kolegów, nie dali się przekupić pracodawcy. Przed opublikowaniem artykułu związek liczył 25 osób, po publikacji ta liczba szybko wzrosła do 55 z około 400 zatrudnionych. Wśród nowych członków przeważali pracownicy o krótkim stażu w Genpact.
Intrygujący był przypadek jednego z nowych działów. Świadczył on usługi na rzecz Konica Minolta. Te miejsca pracy trafiły do nas z Niemiec, gdzie je zlikwidowano, gdyż dla odmiany tym razem my okazaliśmy się tańsi. Pracowali przy tym ludzie zatrudnieni przed kilkoma miesiącami. Było ich zbyt mało, więc Genpact rozpoczął rekrutację personelu. Rekrutacja zakończyła się fiaskiem, bo za pieniądze oferowane przez Amerykanów nie udało się znaleźć chętnych z odpowiednią znajomością j. niemieckiego. Stawki zostały więc podwyższone. Poddany presji czasu Genpact pogubił się na tyle, że za pośrednictwem listu elektronicznego zaproponował posadę dziewczynie, która… już od pół roku w tym dziale pracowała, przyjęta w ramach wcześniejszej rekrutacji. W wyniku niedopatrzenia koleżanka dostała ofertę podjęcia tej samej pracy – za pensję o tysiąc złotych przewyższającą jej dotychczasowe zarobki. Dysponujemy dowodami, że zamieszczane przez Genpact ogłoszenia zawierały jeszcze wyższe stawki.
Skonsternowana dziewczyna odpowiedziała na ten list elektroniczny: że już tu pracuje i też jest zainteresowana podwyżką o tysiąc złotych, skoro firma za taką samą pracę oferuje innym wyższe płace. Szczegółami niecodziennego zdarzenia podzieliła się z kolegami z działu. W bodajże siedem osób poprosili o spotkanie ze swoim kierownikiem i kimś z kadr. Zapytali, co to ma znaczyć, skąd taka różnica stawek. Początkowo zostali przez kierownika wyśmiani, a po chwili usłyszeli, że nie mają co liczyć na podwyżki. W złożonych do Sądu Pracy pisemnych zeznaniach utrzymują, że byli przez przełożonych zwodzeni i oszukiwani.
Tu pojawia się wątek, który często wybrzmiewa w opowieściach o współczesnych realiach, w tym szczególnie w „nowoczesnych” sektorach. Że po pierwsze każdy zarabia inną kwotę, taką, jaką indywidualnie wynegocjował z pracodawcą, nie zaś wedle jakiegoś znanego, upublicznionego schematu i podobnych stawek za podobną pracę. A po drugie, że ludzie nie rozmawiają między sobą o stawkach, zarobkach, nie wiedząc w efekcie, jak to wygląda i że część z nich jest celowo i świadomie traktowana gorzej.
W Genpact mówi się czy wręcz zapisuje w umowach z pracownikami, że wysokość wynagrodzenia jest tajna i pod groźbą określonych konsekwencji zabrania się informowania o niej innych. Nie wyłączając reprezentujących danego pracownika działaczy związkowych. Jest to wierutną bzdurą. W świetle obowiązującego prawa dokument ten nie ma żadnego znaczenia. Nie wolno nam informować kogokolwiek o zarobkach innych osób. Jako związkowiec nie mogę udzielić informacji, ile zarabia ktoś inny. Podobnie pracodawca nie może bez zgody zainteresowanego poinformować mnie o czyichś zarobkach. Natomiast każdy pracownik ma pełne prawo powiedzieć komukolwiek chce, ile zarabia.
Przemilczanie wysokości wynagrodzenia miewa smutne konsekwencje. W 2010 roku zostałem zatrudniony przez poprzednika Genpact jako Polak z dobrą znajomością j. niderlandzkiego. Wraz ze mną rozpoczął pracę rodowity Holender, który oprócz oczywistej znajomości ojczystego języka posiadał spore doświadczenie pracy w księgowości i, o niebo lepszą od mojej, znajomość potrzebnych programów komputerowych. Wykonywaliśmy tę samą robotę. Szybko się zaprzyjaźniliśmy, więc byłem zmartwiony, kiedy po upływie kilku miesięcy powiedział mi, że zastanawia się nad zmianą pracodawcy, albowiem uzyskiwane tu zarobki nie wystarczają mu na życie. Gdy tak się skarżył, byłem trochę zdziwiony. Ja swoją wypłatę uważałem za naprawdę wysoką. Zaproponowałem mu, że powiem, ile zarabiam, abyśmy porównali nasze pensje, bo nie bardzo rozumiałem, skąd jego kłopoty. Kolega wysunął przed siebie dłonie w geście odpychającym niewidzialne niebezpieczeństwo i z zarysowującym się na twarzy przestrachem oświadczył: „Nie, nie, nie mów mi tego, ja nie chcę tego wiedzieć”. Zdumiewającą reakcję umotywował rzekomą nielegalnością wymiany takich informacji. Wyszło na jaw, że ostrzeżenie przed „nadmiernym gadulstwem” znajdowało się w jego umowie o pracę. Po pewnym czasie, wysłuchawszy kolejnej porcji mocniejszych niż dotychczas narzekań na niepodobieństwo związania końca z końcem, bez pytania o zdanie wyjawiłem mu kwotę moich zarobków. Co się okazało? Otóż kolega z Holandii dostawał za tę samą pracę ponad dwa tysiące złotych (netto) mniej ode mnie. Poruszony do żywego dyskryminacją płacową wystąpił nazajutrz z wnioskiem o podwyżkę, ale jej nie otrzymał. Rozgoryczony wypowiedział umowę i odszedł do konkurencji. Tym sposobem korporacja pozbyła się sumiennego, oddanego pracownika, a ja serdecznego kolegi. Od tamtej pory biorę na bok każdego nowicjusza z mojego działu i informuję o stawce miesięcznej, poniżej jakiej nie powinien schodzić.
Latem roku 2019 pracownicy działu Konica Minolta zbulwersowani skandalem z wynagrodzeniami zaczęli się burzyć. Do kilkuosobowej grupy bez przerwy przyłączali się nowi. Doszli do wniosku, że sami niczego nie zwojują, że natrafili na ścianę złej woli i kłamstw. Przyszli do nas, zainspirowani wzmiankowanym artykułem w „Dzienniku Polskim”. Postanowiliśmy wspierać ich w rozmowach z pracodawcą. Z naszej inicjatywy doszło do spotkania buntowników z przedstawicielami koncernu. Genpact ma teraz dylemat. Podwładnych nie dało się dłużej zwodzić, bo stał za nimi związek i byliśmy uczestnikami rozmów. Znając na wylot machinacje Genpact mieliśmy możliwość utrącania na bieżąco wszelkich manipulacji, obnażania bezczelnych oszustw i łgarstw. Wysiłki podejmowane przez aktyw „Solidarności” sprawiły, że szeregi organizacji szybko rosły. Staliśmy się ewidentnym i coraz większym problemem z perspektywy kręgów kierowniczych Genpact. Nieugięta postawa pracowników i prowadzącego ich związku sprawiła, że Amerykanie musieli dać podwyżki. Byli jednak przebiegli. Dobrze opanowali imperialną zasadę dziel i rządź. Podwyżki przyznali tylko połowie pracowników domagających się tego. Temperatura sporu nie spadła. Stawka była poważna. Strategia Amerykanów czytelna. Grali na rozbicie tak dla nich niebezpiecznej jedności pracowników.
Jaka była wasza reakcja?
Zapowiedź strajku. Sięgnęliśmy po główny oręż ludzi pracy. Konsekwentnie twierdziliśmy, że podwyżki muszą dostać wszyscy. Ogłosiliśmy wstąpienie w spór zbiorowy i przedstawiliśmy pracodawcy nasze żądania. Najważniejsze to podwyżka o 700 złotych dla wszystkich pracowników Genpact. Rozpoczęliśmy formalny proces, który w razie braku porozumienia może zakończyć się strajkiem. Ale Genpact nie chciał nawet wysłuchać postulatów ludzi pracy. Zląkł się prowadzenia z nami sporu. Wolał zniżyć się do przestępstwa. Po dwóch tygodniach od ogłoszenia sporu zostaliśmy – czołowi działacze związku – zwolnieni dyscyplinarnie z pracy.
Za co?
Blagierzy z Genpact, fałszując przedmiot sporu, twierdzili, że powodem zwolnienia jest artykuł z „Dziennika Polskiego”, jakoby zawierający nieprawdziwe i szkalujące ich treści. Podawany przez nich pretekst pozostaje w kolizji ze zdrowym rozsądkiem. Nawet przyjmując, że można byłoby kogoś za takie wypowiedzi zwolnić, to pracodawca ma w świetle prawa miesiąc od powzięcia wiedzy o popełnieniu przez pracownika czynu zabronionego na podjęcie takiej decyzji. Z treścią artykułu Genpact zapoznał się w dniu jego publikacji, na początku czerwca. Nas zwolniono dopiero 9 października. Rażące naruszenie prawa miało też bardziej doniosły wymiar. Zbigniew Zysek był chroniony z tytułu przewodniczenia organizacji związkowej oraz jako społeczny inspektor pracy. Krisztian Kovacs i ja byliśmy w momencie zwolnienia społecznymi inspektorami pracy oraz członkami rady pracowników. Amerykanie wyrzucili nas z pracy pomimo podwójnej ochrony.
Pracodawca miał tego pełną świadomość, a mimo to zwolnił was.
Zrobił to, ignorując sprzeciw związku i rady pracowników. W trybie dyscyplinarnym, czyli z dnia na dzień straciliśmy zatrudnienie i dochody, a także wstęp na teren zakładu pracy, siedziby związku zawodowego.
Akt zwolnienia dokonał się w sposób, który wiele mówi o postawie etycznej koncernu z Nowego Jorku. W dniu 9 października 2019 r. do drzwi mieszkania Krisztiana Kovacsa, podczas ostatniego dnia jego urlopu, rozległo się pukanie. Krisztian przez wizjer zobaczył nieznaną sobie kobietę. Otworzył drzwi, a kobieta – jak się później okazało, prawniczka z sowicie opłacanej kancelarii – oświadczyła, po co przyszła i wręczyła mu postanowienie o dyscyplinarnym zwolnieniu. W tej chwili zza jej pleców wychynęła główna kadrowa Genpact. Krisztian oznajmił, że dokumentu nie podpisze, dopóki nie zabierze z biura osobistych rzeczy. Panie po naradzie zgodziły się na to i zabrały go do siedziby Genpact. Po wejściu do biura dołączyła do nich kierowniczka Krisztiana i w asyście trzyosobowej obstawy Krisztian rozpoczął zabieranie z szafki swoich rzeczy. Wynajęta na tę okoliczność prawniczka poniżała węgierskiego bratanka „Solidarności”, poganiając go słowami: „szybciej! szybciej!”. Powyższe sceny rozgrywały się na oczach kilkudziesięciu współpracowników Krisztiana. Intencją tego przedstawienia było prawdopodobnie upokorzenie działacza związku zawodowego i wywarcie presji psychicznej w celu zastraszenia podwładnych.
Ta prawniczka, która brała udział w procederze, reprezentowała jaki podmiot? Niech jego nazwa wybrzmi, skoro biorą udział w czymś takim.
Prawniczka reprezentowała kancelarię, która nosiła nazwę Raczkowski Paruch. Jakiś czas później zaszły w niej zmiany własnościowe. Obecna nazwa kancelarii to Raczkowski Sp. k.
A jak potraktowano Pana i trzecią zwolnioną osobę?
Zbigniewa i mnie nie było w tym dniu w pracy. Do Zbigniewa wysłali zwolnienie listem elektronicznym. Do mnie – jak do Krisztiana – zamierzali przyjechać, ale nie chcąc oglądać tych ludzi w moim domu powiedziałem, że odbiorę dokument w siedzibie Genpact. Jednak po sprawozdaniu Krisztiana ze sposobu, w jaki został potraktowany, zarzuciłem ten pomysł. Wobec tego pismo włożyli do skrzynki pocztowej oraz przysłali mi wersję elektroniczną.
Co po tym wszystkim zrobiliście w samoobronie?
Przy pomocy prawników z zarządu regionu małopolskiej „Solidarności” złożyliśmy pozew do sądu pracy, a następnie zawiadomienie do prokuratury. Warto o tym wspomnieć, żeby pracownicy wahający się przystąpić do związków z powodów finansowych wiedzieli, że m.in. na to płacą składki – na pomoc w razie kłopotów; pomoc, która na wolnym rynku kosztowałaby sporo.
Straciliście z dnia na dzień pracę, dochody…
W trybie dyscyplinarnym, a więc bez okresu wypowiedzenia, bez prawa do zasiłku, z zapisanym w świadectwie pracy zwolnieniem dyscyplinarnym… A ponieważ zarabialiśmy stosunkowo dużo, to za wniesienie pozwu do sądu pracy musieliśmy słono zapłacić – w moim przypadku 5000 złotych.
A co ze związkiem w Genpact?
Prawo stanowi, że wyrzucenie z pracy nie zmienia nic w sytuacji związkowców. Nadal tworzymy kierownictwo komisji zakładowej. Nikt nas oczywiście nie wpuści do biura Genpact, ale spoza zakładu kontynuujemy aktywność związkową.
Podjęliście też działania na rzecz nagłośnienia sprawy. Chyba jedyne, czego może się obawiać duża firma zwalniająca związkowców, to nie proces w sądzie pracy, który zapewne wkalkulowała sobie w koszty, lecz strat wizerunkowych.
Przekonałem Zbigniewa i Krisztiana, żeby nagłaśnianie afery rozpocząć od środków przekazu będących tubą propagandową neoliberałów. Byłem ciekaw strategii przekazu, jaką obiorą skonfrontowani z twardym, bezdyskusyjnym faktem pogwałcenia Konstytucji, wolności słowa oraz podstawowych praw człowieka – bezcennych dla nich rzekomo wartości – przez swego ideowego sojusznika, ponadnarodową korporację.
Krisztian zna osobiście Monikę Góralewską, wpływową redaktor krakowskiego ośrodka TVN. Trzykrotnie prosił ją o zrobienie materiału i tylekroć nic z tego nie wychodziło. Nie wykluczamy, że pani Góralewska, laureatka nagród za reportaże o tematyce społecznej, chciałaby nam pomóc, ale nie uzyskała zgody centrali.
Z odważnych, propracowniczych tekstów kojarzyłem Adrianę Rozwadowską z „Gazety Wyborczej”. Opisywała między innymi łamanie praw pracowniczych w Amazonie. Staraliśmy się do niej dotrzeć. Trzy razy zadzwoniłem do „Wyborczej”. Nigdy nie połączono mnie z Adrianą. Rozmawiałem z jej kierowniczką. Powiedziała, że nie może mi podać telefonu Adriany, ale przekaże jej, że dzwoniłem i Adriana się do mnie odezwie. Niestety, odzewu nie było. Z kolei Zbigniew kilkakrotnie do niej pisał. Z takim samym rezultatem, czyli żadnym.
Tematu ciekawego, zdawałoby się, z punktu widzenia linii programowej czasopisma, nie podjął również lewicowy tygodnik „Przegląd”. Próbowaliśmy się z nim skontaktować za pośrednictwem pewnej znanej osoby. Uzyskała zapewnienie, że redakcja się do nas odezwie. Jednak jej kilkakrotne monity nie przyniosły efektów.
To media. A instytucje inne niż wymiaru sprawiedliwości?
Zarząd małopolskiej „Solidarności” zwrócił się do Rzecznika Praw Obywatelskich z wnioskiem o obronę związkowców zwolnionych ze szczególnym naruszeniem prawa. Z biura Adama Bodnara nadeszła odpowiedź, że RPO wystąpił do Okręgowego Inspektora Pracy w Krakowie o przeprowadzenie kontroli przestrzegania prawa pracy w spółce Genpact. W piśmie informowano również o możliwości przystąpienia Rzecznika do toczącego się przed wymiarem sprawiedliwości postępowania na prawach prokuratora. W tym celu poproszono o dostarczenie Rzecznikowi niezbędnej dokumentacji. Zrobiliśmy to w lutym 2020 roku. Później nastała cisza. Brak jakiejkolwiek reakcji. Tym większe było moje zdziwienie, gdy ostatnio przeczytałem, że Adam Bodnar zaangażował się w obronę TVN. Tej samej telewizji, która uznała za stosowne zamilczenie afery Genpact. Solidarny ze stacją RPO zrobił to samo, co ona.
A czy udało się kogoś zainteresować?
Tak, partię Razem. Zwróciliśmy się do posłanki Razem z Krakowa, Darii Gosek-Popiołek. Jej reakcja była nader życzliwa. Zaprosiła nas do swego biura, przedstawiliśmy sprawę. Daria Gosek-Popiołek dała nam wiele dowodów przychylności. Zorganizowała konferencję prasową. Przyjechał na nią inny parlamentarzysta Razem, Adrian Zandberg z Warszawy. W swoim wystąpieniu określił naszą sprawę mianem symbolu: „To jest symbol, wokół którego powinni zgromadzić się wszyscy ci, dla których wartości konstytucyjne, wartości demokratyczne w Polsce są ważne. Nie możemy dopuścić do tego, żeby prawo w Polsce nie obowiązywało silniejszych”. Na konferencję przybyła również ekipa TVN-u, ale z tego, co wiemy, nie wyemitowała żadnego sprawozdania. Inne środki masowej informacji, a było ich tam niewiele, ograniczyły się do zamieszczenia niedługiej wzmianki. Ważnej tematyki społecznej nie rozwinęły…
Ukazał się tylko duży wywiad z nami w „Tygodniku Solidarność”, ale to oczywistość, skoro jesteśmy członkami tego związku szykanowanymi za działalność związkową.
Wydawałoby się, że to jest dla mediów ciekawy materiał ze względów czysto komercyjnych, niezależnie od sympatii ideowych. Dobry news: amerykańska wielka korporacja wyrzuca trzech związkowców, facetów z biura, z nowoczesnego miejsca pracy, jeden z nich to Węgier, wcześniej był wątek próby skorumpowania was przez pracodawcę. Można za to zgarnąć wierszówkę czy honorarium bez wielkiego wysiłku…
Ja też tak myślałem. Byłem pewny, że nasza historia to najprawdziwszy samograj. Temat poruszający drażliwą kwestię społeczną, którego nie przepuści żaden rasowy dziennikarz. W całej sprawie pojawia się kilkanaście unikalnych, przebojowych aspektów. Weźmy chociażby ten. Trójka zwolnionych tworzy miniaturową Grupę Wyszehradzką. Każdy jest mieszkańcem innego kraju członkowskiego z tej Grupy: Polski, Węgier i Czech.
Wyjątkową odrazę wywołuje dopuszczenie się przez władze Genpact niespotykanego w cywilizowanym świecie aktu barbarzyństwa. Polegał on na bezlitosnym wyrzuceniu na bruk i pozostawieniu bez środków do życia przewodniczącego związku zawodowego Zbigniewa Zyska – osoby niepełnosprawnej, z amputowaną nogą. Dzieje się tak, choć Genpact wspiera organizowany w Krakowie bieg pod nazwą Business Run. Jest to charytatywna impreza, z której dochody są przeznaczane m.in. na zakup sprzętu dla osób z niepełnosprawnością ruchową. We wrześniu 2019 r. liczna reprezentacja Genpact wzięła udział w zawodach, reklamując swoją obecnością firmę. Nie upłynął nawet miesiąc i ten sam, tak bardzo współczujący pokrzywdzonym Genpact wyrzucił na twardy krakowski bruk Zbigniewa Zyska, który pracował dla nich 12 lat…
Ważnym zleceniodawcą amerykańskiego koncernu jest pewien europejski gigant ubezpieczeniowy. Z racji prowadzonej działalności los osób niepełnosprawnych jest mu szczególnie bliski. Akcjonariuszom obu koncernów nie byłoby do śmiechu, gdyby cierpieniu Zbigniewa udało się nadać światowy rezonans.
A później wybuchła zaraza. Media i społeczeństwo zaczęli żyć czymś innym.
Wasza sprawa jednak toczyła się nadal w sądzie pracy i prokuraturze.
Prokuratura odmówiła wszczęcia dochodzenia i umorzyła sprawę. Mimo oczywistych, bo udokumentowanych przecież dowodów, prokurator w poczynaniach firmy nie dopatrzył się zachowań przestępczych. Napisaliśmy skargę na tę decyzję. Sąd wydał postanowienie, w którym w całej rozciągłości przyznał nam rację.
W tym samym czasie przeczytałem gdzieś o instytucji pisemnej interwencji poselskiej, na którą każdy organ państwa ma obowiązek odpowiedzieć w terminie 14 dni. Bogatsi o tę wiedzę dotarliśmy do słynącej z dużej wrażliwości społecznej posłanki Prawa i Sprawiedliwości, Urszuli Ruseckiej z Wieliczki. Pani poseł zadeklarowała pomoc i dotrzymała słowa. W trybie interwencji poselskiej napisała pismo do ministra Ziobry z wnioskiem o interwencję w prokuraturze. Wstawiennictwo poseł Ruseckiej niewątpliwie pomogło. Krakowska prokuratura mimo początkowej niechęci rozpoczęła śledztwo.
Nawiązaliśmy kontakt także z Maciejem Koniecznym, posłem Razem. Jego również poprosiliśmy o interwencję poselską u ministra Ziobry w przedmiocie absurdalnej decyzji krakowskiej Prokuratury. Poruszyliśmy też inną kwestię. Zapytaliśmy posła Koniecznego, czy byłby skłonny podjąć się koordynowania działań obejmujących zasięgiem całe spektrum polskiego ruchu związkowego. Nasza koncepcja polega na tym, aby, odkładając na bok sympatie polityczne i trzeciorzędne różnice światopoglądowe, rozpocząć rozmowy mające doprowadzić do przyjęcia wspólnego stanowiska związków odnośnie do wprowadzenia zmian legislacyjnych uniemożliwiających zwalnianie z pracy osób szczególnie chronionych do chwili rozstrzygnięcia sprawy przez sąd. Czas skończyć z iluzją zwaną ochroną. Jeżeli szczególna ochrona ma być autentyczna, to objęty nią pracownik musi być zatrudniony tak długo, aż nie wypowie się sąd – odwrotnie niż jest obecnie.
A co z sądem pracy, czyli w zasadzie z kluczową płaszczyzną tej całej sprawy od momentu wyrzucenia was z pracy?
Dotychczas odbyły się dwie rozprawy, trzecia miała być w czerwcu, ale ze względu na usprawiedliwioną nieobecność sędziego została przełożona na październik. Średnio wychodzi jedna rozprawa na rok. A to jeszcze nie koniec. I podkreślmy, że chodzi o sprawę ewidentną, o jasne złamanie prawa chroniącego związkowców. Nikt nam nigdy nie zarzucił złej pracy. Przeciwnie, czasami dostawaliśmy nagrody. Nie mamy na koncie żadnego nadużycia, nic podobnego. Pomyślmy zatem, co musi dziać się w sprawach mniej jednoznacznych? I ile one muszą trwać?
Czyli nie tylko można wyrzucić związkowców z pracy, ale i cała sprawa ich walki z taką decyzją odbywa się później w żółwim tempie. De facto zatem ochrona związkowców nie istnieje, jest fikcyjna.
Jest oczywistą fikcją. Trzeba to powiedzieć wyraźnie: nasze państwo nas oszukało i zostawiło na lodzie.
Warto dodać, że trzy tygodnie później na podstawie dokładnie tego samego scenariusza zwolniono z pracy dziesięciu związkowców z Castoramy. Brała w tym udział ta sama kancelaria prawna, która pomagała Genpact w wyrzucaniu nas na bruk.
Zapytam wprost: z czego żyjecie przez ten kawał czasu? Bo przecież to jest sedno sprawy dla zwykłego człowieka i pracownika – środki do życia.
Po tych bulwersujących sprawach – naszej i kolegów z Castoramy – Komisja Krajowa „Solidarności” uruchomiła Fundusz pomocowy dla represjonowanych i szykanowanych związkowców. Otrzymujemy z niego co miesiąc pożyczkę, którą spłacimy, jeśli zostaniemy przywróceni do pracy i pracodawca wypłaci nam odszkodowanie z tytułu nielegalnego zwolnienia.
Dzięki wsparciu z Funduszu „Solidarności” mamy za co żyć. Gdyby nie te pieniądze, mielibyśmy znikome szanse na kontynuowanie działalności związkowej w korporacji, z której nas wyrzucono. Nagłaśnianie całej sprawy, dopominanie się o swoje prawa, przygotowywanie pism do instancji – wszystko to pochłania wiele energii. W przeciwnym razie musielibyśmy zarabiać na chleb, nie mając czasu i sił na walkę o sprawiedliwość.
Bardzo ciekawa i wartościowa inicjatywa, solidarność przez małe „s”. I zupełne przeciwieństwo liberalnych demagogicznych wywodów, że związki to wygodne posadki dla darmozjadów, biurokratów itp.
Liberałowie niejednokrotnie udowodnili, że w wojnie psychologicznej, jaką toczą przeciwko organizacjom powołanym do obrony interesów ludzi pracy, nie cofną się przed żadną manipulacją. Nie tak dawno adoratorzy Balcerowicza i Sorosa mamili opinię publiczną groźbą fali zwolnień, która miała wznieść się wysoko z powodu ograniczenia handlu w niedzielę. Co się ostało z tych prognoz? Nic. W sklepach widzimy pokaźny kontyngent pracowników z Ukrainy, bo polskich rąk do pracy w handlu już nie wystarcza. Przykłady można by mnożyć. Arsenał dezinformacji liberałów jest nieprzebrany.
Opowiedział Pan o przebiegu całej sprawy, wciąż nierozstrzygniętej, pełnej niezbyt optymistycznych wątków i etapów. Chciałbym na koniec zapytać, w ramach podsumowania, o szersze refleksje po tych latach aktywności związkowej, po założeniu związku w korporacji, czyli na bardzo trudnym terenie, po szykanowaniu was i po długotrwałych i wciąż niezakończonych bojach formalnoprawnych.
Niebawem minie sześć lat od powołania do życia pierwszego związku zawodowego w korporacji biurowej w Krakowie – stolicy europejskich korporacji. Przyszło nam działać w skrajnie niesprzyjających warunkach. I chociaż ze stągwi rozczarowań zaczerpnęliśmy obficie – konsekwentnie dążymy do wytyczonego celu. Na pierwsze miejsce wysuwamy zakaz zwalniania osób szczególnie chronionych. Bez tego nawet nie ma co myśleć o krzewieniu związków w korporacjach i ulżeniu doli proletariatu biurowego.
Rzecz druga – podwyżki wynagrodzeń, dodatkowe świadczenia i wszystkie inne korzyści, jakie wywalczy związek, powinny przysługiwać wyłącznie jego członkom. Tak jak to jest w krajach skandynawskich. Podobne rozwiązanie zachęciłoby do wstępowania do związków i zakończyło bierność. U nas o poprawę sytuacji biją się nieliczni związkowcy. Nieliczni – więc z mniejszą perspektywą powodzenia. Ci odważni społecznicy ryzykują, narażają się, wystawiają na szykany i nieprzyjemności. Oprócz tego opłacają składki członkowskie. A gdy coś wywalczą, profity zbierają wszyscy, także osoby obojętne, niezainteresowane. W tej liczbie również i ci, którzy utrudniają działanie związku, sabotują wysiłki podejmowane przez aktyw.
I wreszcie trzeci – bodaj najważniejszy – obszar do poprawy to społeczna świadomość. Pracownicza Polska musi zrozumieć, że związki wspierają pracowników i walczą z samowolą pracodawców, że razem jesteśmy silniejsi. Po trzydziestu latach zatruwania umysłów neoliberalnym jadem, w postawach społecznych dominuje model indywidualistyczny. W ustroju apoteozy wyzysku zdążyło wyrosnąć całe pokolenie. Pracownicy przeważnie nie znają już innego rozwiązania niż jednostkowa poprawa swojego położenia. Jest to widoczne chociażby w przypadku półrocznych lub rocznych rozmów oceniających funkcjonowanie pracownika. A jeszcze wyraźniej podczas negocjacji z pracodawcą, tak zwanej rozmowy jeden na jeden. Przy czym ta nazwa niekiedy bywa myląca, bo po stronie pracodawcy nierzadko zasiada nie jedna osoba, lecz różnego rodzaju doradcy, prawnicy, fachowcy. Wszyscy ci ludzie mają wprawę w negocjacjach, znają sztuczki erystyczne i emocjonalne, nierzadko korzystają ze specjalnych szkoleń. Po drugiej stronie stołu zasiada osamotniony podwładny. Tu nie ma żadnej równowagi sił, nawet teoretycznej. Zilustrowałem ten fenomen na podstawie przeżyć mojego holenderskiego kolegi. W pojedynkę nie ugrał nic. Jedyną szansą na poprawę bytu okazała się zmiana pracodawcy. Jak często będziemy ich zmieniać?
Ludziom pracy najemnej należy wpoić podstawową prawdę. Zorganizowani w skupieniach demokracji pracowniczej uzyskują zupełnie inną rangę. Stanowią faktyczną przeciwwagę dla sił i interesów pracodawców. Tylko pod tym warunkiem mogą cokolwiek wywalczyć i istotnie polepszyć swój los. W godzinie zwątpienia, w chwilach najtrudniejszych dla walczących o godność i sprawiedliwość towarzyszy z działu obsługującego u nas Konica Minolta, zagrzewałem ich do wytrwania zwięzłym hasłem: zjednoczeni wygramy! Tracących nadzieję przekonywałem, że nie ma pracodawcy będącego w stanie pokonać zjednoczone zastępy ludzi pracy.
Utworzyć jedną pięść! Oto zadanie dla ruchu związkowego.
Dziękuję za rozmowę.
Zawiercie, 11 sierpnia 2021 r.
Nie ma środków na potrzeby zwykłych ludzi.
Panami są ci, którzy posiadają aparat będący w stanie zgarniać dane z każdego naszego zachowania.