Wojna równa się inflacja

·

Wojna równa się inflacja

·

Po pół roku od rosyjskiej agresji na Ukrainę wojna spowszedniała polskiemu społeczeństwu. Już nas tak nie gorączkuje, na co dzień żyjemy swoim życiem i od czasu do czasu sprawdzimy newsy, jak ma się sytuacja na froncie. Tyczy się to szczególnie debaty politycznej, w której bieżące starcia wyjęte są często z całego międzynarodowego kontekstu, a tak trapiące Polaków problemy jak drożyzna i coraz wyższe rachunki stanowią niezrozumiały dla wielu festiwal wzajemnych oskarżeń.

Ukraińcy płacą daninę krwi, my na szczęście nie musimy ponosić najwyższej ofiary. Płacimy jednak cenę wojny w postaci nomen omen cen w sklepach. Warto więc zrobić przegląd tego, w jaki sposób półroczne działania wojenne na Ukrainie wpływają na ceny produktów. Niektóre z nich mogą być nieoczywiste.

1. Osłabienie złotego

Waluty krajów położonych w pobliżu sfery konfliktu zbrojnego straciły na wartości i mają gorszy kurs. Stało się tak, ponieważ spadło bezpieczeństwo inwestycji z powodu zagrożenia wojną. Rynek od razu zareagował na rosyjską agresję tuż obok, bo staliśmy się obszarem podwyższonego ryzyka. Inwestorzy przerzucają się też w takiej sytuacji na waluty pewniejszych krajów, jak na przykład dolar amerykański. To wszystko powoduje, że kurs złotego wobec dolara orbituje obecnie w granicach 4,75 zł za dolara, przy około 4 zł tuż przed wojną. Podobny proces nastąpił w stosunku do euro, które notabene samo również straciło w stosunku do dolara. W tej chwili cena za euro dochodzi do 4,75 zł (na początku marca w pewnym momencie cena za jedno euro oscylowała wręcz wokół 5 zł), przy niespełna 4 zł w dniach poprzedzających atak na Ukrainę. To znaczące różnice.

Im gorszy kurs wobec dolara i euro, tym wszystko, co sprowadzamy, jest droższe, więc cena końcowa i ogólna inflacja są wyższe. Im kraj jest mniej samowystarczalny i więcej importuje produktów i półproduktów, tym większy będzie mieć wzrost cen w takiej sytuacji.

Na wartości straciły także wszystkie inne waluty krajów w pasie przyfrontowym. W zbliżonym stopniu osłabły czeska korona i bułgarska lewa, odrobinę mniej, ale wciąż odczuwalnie został osłabiony rumuński lej. Na łeb i szyję poleciał węgierski forint, tracąc dokładnie dwadzieścia pięć procent wartości w stosunku do dolara (w lutym za tysiąc forintów można było kupić 3,2 dolara, pod koniec sierpnia już tylko 2,4 dolara). Waluta krajów nadbałtyckich, będących w strefie euro, siłą rzeczy tak nie osłabła, nie uchroniło ich to jednak przed pojawieniem się wzrostu cen innymi kanałami i najwyższą inflacją w Unii Europejskiej.

Pewien wpływ na kursy walut będą oczywiście miały działania banków centralnych, na czele z podnoszeniem stóp procentowych. Jednak wpływ ten w aktualnej sytuacji na świecie jest mocno ograniczony, a cały rejon dotyka zbliżona inflacja mimo różnie prowadzonej polityki pieniężnej. Żaden bank centralny nie jest w stanie w pełni zniwelować skutków wojny, stąd nie należy się w najbliższym czasie spodziewać, że za dolara czy euro będziemy płacić tyle, co na początku roku.

2. Szoki podażowe

Rosja jest nie tylko czołowym eksporterem ropy, gazu czy metali rzadkich, co jest dość powszechną wiedzą, ale także żywności i przede wszystkim nawozów. Ukraina też plasuje się wysoko, szczególnie jeśli chodzi o zboża. Rosja jest największym eksporterem pszenicy na świecie, a Ukraina piątym, razem odpowiadają za istotną część światowej podaży pszenicy i nagle obydwa te państwa wypadają z rynku. Rosja przez sankcje, a Ukraina przez fakt, że na jej terenie toczą się działania wojenne, a porty takie jak Odessa, gdzie odbywa się eksport zbóż, są zablokowane. Pojawia się więc szok podażowy: jeśli czegoś jest mniej lub są trudności z dostępem do produktu, to ceny idą w górę. W skrajnych przypadkach mogą wystąpić niedobory produktów na rynku (choć scenariusz totalnego braku żywności bardziej dotyczy Afryki Północnej niż naszego regionu). Globalizacja i silnie urynkowienie wielu sektorów gospodarki powodują, że nawet jeszcze bez fizycznych problemów z dostawami czy ilością produktu na rynku ceny wielu podstawowych rzeczy na giełdach światowych – od ropy po zboża – poszybowały do góry zaledwie kilka godzin po ataku na Ukrainę. Tak zglobalizowana gospodarka rynkowa reaguje na kryzysy.

Już w marcu 2022 r. światowy indeks cen żywności wzrósł do 159,3 pkt., osiągając najwyższy poziom w historii. Najbardziej odczuwaliśmy to we wzroście cen zbóż i olejów, który podwyższa też ceny pasz, a w konsekwencji ceny mięsa. Nie będzie przesadą stwierdzić, że w wyniku szoków podażowych wywołanych wojną na Ukrainie drożeją praktycznie wszystkie produkty żywnościowe.

Czynnikiem, który jednak wydaje się kluczowy w kwestii cen żywności zarówno teraz, jak i na przyszłość, są nawozy. Znacząca rola Rosji, a także Białorusi w dostarczaniu nawozów, szczególnie na rynek europejski, już teraz odbija się problemem z dostępnością i znacznym skokiem ceny. W dodatku szaleją ceny gazu, który jest niezbędny przy procesie produkcji nawozów. Razem tworzy to combo determinujące wysokie ceny żywności. Według wyliczeń Polskiego Funduszu Rozwoju w 2021 roku nasz import nawozów z Rosji to 27 procent rynku nawozów w Polsce, a z Białorusi 14 procent. Łączny import od wschodnich sąsiadów to niewiele mniej niż połowa wszystkich nawozów używanych w naszym kraju. Z chwilą wybuchu wojny i nałożenia następnie sankcji doszło więc do nawozowego armagedonu. Sytuacja na rynku jest bardzo trudna. W chwili, gdy piszę te słowa, polskie zakłady produkujące nawozy, które i tak nie są w stanie zaspokoić wewnętrznego zapotrzebowania, robią przerwy przygniecione cenami gazu.

3. Surowce energetyczne

Surowce są zazwyczaj kluczowym elementem, który napędza inflację. Czemu surowce mają tak duży wpływ na ceny w sklepach?

Ponieważ rozlewają drożyznę na kolejne sektory gospodarki. Wzrost kosztów w jednej branży generuje wzrost kosztów w drugiej. Tworzą się całe łańcuchy zależności, np. droższy gaz = droższe nawozy = droższa żywność w sklepie. Firma dostająca wyższy rachunek za prąd czy gaz będzie także zmuszona podnieść końcową cenę towaru lub usługi.

Warto zaznaczyć, że problem z rosyjskimi surowcami nie zaczął się 24 lutego. Rosjanie już od połowy 2021 roku zmniejszali przesył gazu do krajów UE, tworząc sztuczną sytuację rynkową i podbijając wzrost cen. Obecnie również mamy obniżone przesyłanie surowców do Europy, a nawet przerwy w ich dostarczaniu, co jest celowym działaniem mającym podbić ceny na rynku i nakręcać drożyznę w krajach uznawanych za nieprzyjazne.

Nasz kraj, w przeciwieństwie do na przykład Węgier, próbuje iść drogą pełnego embarga i rezygnacji z rosyjskich surowców, co sprawia, że musimy to odczuć w portfelu. Zmiany dostawców zazwyczaj nie da się zrobić szybko i bezboleśnie, szczególnie w takiej sytuacji politycznej i przy tak dużych wzrostach cen. Polska przez odmowę zapłaty w rublach została już 27 kwietnia odcięta od rosyjskiego gazu dostarczanego Gazociągiem Jamalskim. W tej chwili musimy kupować gaz z innych źródeł za cenę, którą dyktuje rozhuśtany rynek. Co prawda ceny gazu są częściowo mrożone przez państwo, by chronić społeczeństwo przed nagłym wzrostem i te podwyżki, choć dotkliwe, są i tak mniejsze niż aktualna cena na wolnym rynku. Jednak im dłużej będzie trwał taki proceder, tym trudniej będzie abstrahować od realiów rynkowych. Osłona nie dotyczy też wszystkich, a wyłącznie klientów indywidualnych albo jednostek specjalnego znaczenia, np. szpitali czy hospicjów.

Pojawia się tu również kwestia ropy i cen na stacjach benzynowych, żywotnie dotykająca wiele osób i firm. Niestety jesteśmy całkowicie zależni od cen na rynkach światowych i niekorzystnego po osłabieniu złotego kursu walutowego. Trwa oczywiście dyskusja, na ile rodzime spółki paliwowe mogłyby zrezygnować z marży (i nie być przy tym oskarżone o dumping cenowy), ale byłyby to niewielkie różnice.

Ważnym sektorem, dla którego istotne są ceny surowców, jest cały obszar energetyki i związana z nim dekarbonizacja i transformacja energetyczna, którą w dużej mierze mamy jeszcze przed sobą. Mamy w tej dziedzinie wiele lat zaniedbań, co obciąża wszystkie ekipy rządzące w Polsce po 1989 roku, włącznie z obecną. Posiadamy niewielki procent odnawialnych źródeł energii w naszym miksie energetycznym, a tak ważne dla suwerenności energetycznej elektrownie atomowe są od dekad wyłącznie na papierze. Można zauważyć, że kraje z rozbudowaną energetyką jądrową, a co za tym idzie większym bezpieczeństwem energetycznym i mniejszą zależnością od kopalin, mniej odczuwają wzrost cen, nie będąc tak podatne na wywołane przez Rosję szaleństwo cenowe na rynku surowców.

Prezes Urzędu Regulacji Energetyki w ostatnich dniach zarekomendował rządowi mrożenie taryf energii i ciepła dla wybranych grup klientów w 2023 roku. Mimo tego i tak czekają nas podwyżki – pytanie tylko, czy kilkusetprocentowe czy „zaledwie” kilkudziesięcioprocentowe, wszystko zależy od przyjętej strategii. Eksperci mBanku szacują, że przy obecnych cenach zamrożenie w 2023 roku ceny prądu i gazu dla gospodarstw domowych kosztowałoby koncerny energetyczne nawet 90 mld zł. Wydaje się, że państwo nie będzie w stanie tego sfinansować.

Miejmy też świadomość, że zamrożenie ceny nie obejmuje w dużej mierze biznesu, który od początku odczuwa skoki cen wszystkich surowców energetycznych na giełdach światowych, co przekłada się na ceny towarów i usług nad Wisłą.

4. Kilka milionów uchodźców

Ilość produktów jest ograniczona, a nagle przewija się kilka milionów nowych konsumentów (oni też przywożą swoje pieniądze i wymieniając je, wprowadzają do naszego obiegu). Zwiększona liczba osób musi skutkować zwiększonym zapotrzebowaniem na produkty. Mimo że obecna inflacja ma głównie charakter podażowy, to chcąc być uczciwym w przedstawieniu wieloaspektowego wpływu wojny na ceny, trzeba odnotować, że nagła migracja tak dużej liczby osób też dokłada popytową cegiełkę proinflacyjną, a przynajmniej utrudnia opanowanie sytuacji. Nie jest to najważniejszy faktor, ale warto pamiętać, że Polska jako słusznie przyjmująca najwięcej uchodźców z Ukrainy, odczuwa bardziej skutki wojny niż większość krajów w Europie.

5. Marże i panika

Spirala cenowo-marżowa to pojęcie, na które zwracają uwagę ekonomiści związani z Polską Siecią Ekonomii, na czele z Janem Zygmuntowskim czy Michałem Możdżeniem. Polega ona na tym, że firmy wykorzystują wojnę i inflację do windowania cen. Czemu? Bo mogą. Społeczeństwo i tak jest spanikowane drożyzną, że przyjmie każdą cenę.

Dochodzi do sytuacji, w której obiektywne warunki i ponoszone koszty nie uzasadniają aż takiego wzrostu cen, a ceny wciąż rosną, bo rynek przyzwyczaił się do drożyzny. W ostatnich miesiącach ceny niektórych półproduktów spadły, a mimo to wiele firm nie wróciło już do dawnych cen, cały czas pchając je w górę. Tyczy się to głównie tych sektorów gospodarki, które są zdominowane przez kilku dużych graczy, oligopole mogące narzucić cenę rynkowi. W konsekwencji także małe firmy mają wtedy tendencję do podciągania z cen do góry. Niedawno głośna była sprawa działania mafii węglowej, podmiotów, które wykorzystując sytuację na rynku i fakt, że ludzie czymś muszą palić w zimie, żeby nie zamarznąć, dyktują horrendalne ceny węgla z gigantycznymi marżami.

Również obniżki czy wręcz zawieszenie na pewien czas VAT-u w ramach tarczy antyinflacyjnej na różne produkty było wykorzystywane przez sklepy do podwyższania cen tuż przed wejściem przepisu w życiu, by potem, nawet po usunięciu podatku z ceny produktu, wciąż notować dodatkowy zysk. Znamienny jest tu przykład sieci Biedronka, której iluzoryczne promocje związane z inflacją stały się przedmiotem postępowania Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów.

Taka sytuacja jest możliwa najczęściej wtedy, gdy jest duża przestrzeń do podwyżek w społeczeństwie. To znaczy im więcej jest paniki, inflacyjnej histerii w mediach, pokazywania paragonów grozy, straszenia drożyzną i przekonania ludzi o inflacyjnej hekatombie. Tym łatwiej przepychać wtedy firmom wysokie ceny i utrzymywać je, nawet gdy obiektywnie nie ma ku temu przesłanek. Zachowania konsumentów, którzy wpadają w panikę i wykupują na zapas jakiś towar (sytuacja z benzyną na początku wojny czy niedawne zawirowania z cukrem), stwarzają idealne warunki do tego typu praktyk.

Spirala cenowo-marżowa to bardzo niepokojące zjawisko i niestety prawie niezauważalne w mainstreamie naszej debaty ekonomicznej, zdominowanej przez paradygmat wiary w racjonalność rynków, podnoszone na forum publicznym jedynie przez kilku działaczy i polityków, głównie z lewej strony.

Podsumowanie

Jak widać, wpływ wojny obejmuje wiele aspektów i odbywa się na różnych poziomach. Wyraźnie można zauważyć, że cała Europa Środkowo-Wschodnia ma mniej więcej taką samą inflację albo nawet wyższą niż nasz kraj. Ostatnie odczyty inflacyjne: Estonia 23,2%, Litwa 21,6%, Łotwa 21,5%, Polska 16,1%, Czechy 17,5%, Słowacja 13,6%, Rumunia 15%, Bułgaria 17,3%, Węgry 13,7% (w praktyce 16,7% po usunięciu cen administrowanych na podstawowe produkty), Mołdawia 33,5%. Uściślijmy też, że dane z Polski są świeże, zaś z większości krajów nie ma nowszych danych niż inflacja lipcowa, stąd z dużą dozą prawdopodobieństwa kolejne odczyty w tych państwach będą wyższe o kolejne punkty procentowe.

To nie jest przypadek, że dosłownie wszystkie kraje naszego regionu co do jednego, mając takie położenie geopolityczne i zbliżony model gospodarczy, zmagają się z wysoką inflacją, bo jesteśmy bardziej narażeni na skutki wojny niż np. Szwajcaria czy Dania.

Na koniec warto pamiętać, że mamy tu pewien efekt nakładania się dwóch dużych procesów: znaczący wzrost cen w wyniku wojny na Ukrainie nałożył się na wcześniejszy wzrost cen wywołany pandemią. Nastąpił rozjazd między pocovidowym odbiciem się gospodarek a problemami podażowymi wynikającymi z przytkania i wydłużenia się łańcuchów dostaw. Co można było zaobserwować w różnym nasileniu zarówno w Polsce, jak i na całym świecie. Zatem wojenny wzrost cen padł na już rozbudzone oczekiwania inflacyjne i rozregulowany pandemią globalny rynek.

Prognoza opublikowana przez departament analiz ekonomicznych NBP, która pokrywa się w znacznym stopniu z przewidywaniami analityków największych banków, wskazuje, że wzrost cen osiągnie jednocyfrowy poziom pod koniec przyszłego roku i spadnie w okolice celu inflacyjnego, czyli 3,5 procent, w ostatnim kwartale 2024 roku. Będzie to wymagało zaistnienia światowych procesów dezinflacyjnych i bacznego przyglądania się przez instytucje państwowe sytuacji na rynku, szczególnie energetyki. To wszystko przy założeniu, że nie wydarzy się nic znaczącego i nieprzewidzianego, a wojna na Ukrainie nie będzie miała jakiegoś zaskakującego i jeszcze bardziej dramatycznego przebiegu, w szczególności eskalacji na inne obszary.

Wówczas prognozy mogą okazać się pisane patykiem na wodzie. Będzie towarzyszyła nam niepewność.

Maciej Anczyk

Zdjęcie w nagłówku tekstu: fot. Gerd Altmann from Pixabay.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie