Kapitalizm szkodzi. Fizycznie i psychicznie

·

Kapitalizm szkodzi. Fizycznie i psychicznie

·

Z Gaborem i Danielem Maté rozmawia Chandler Dandridge

W swojej książce jednoznacznie określacie kapitalizm mianem źródła „toksycznej kultury”, o której wspomina podtytuł. Jakie mity ustroju kapitalistycznego sprzyjają owej toksyczności?

Gabor Maté: Po pierwsze: mit wolności. Ludzie wierzą, że żyją w społeczeństwie wolnych, choć w istocie mają bardzo niewielki wpływ na własny los. Władzę nad sektorami społecznie ważnymi realnie sprawuje wąska elita, którą za Karolem Marksem można by nazwać klasą rządzącą. Tak to właśnie wygląda na przykład w kwestii kontroli nad obiegiem informacji – no i, oczywiście, gospodarki. Decyzje, skutki których dotykają życia ogółu, podejmuje się nie ze względu na interes ogółu, ale wyłącznie ze względu na zysk. Na dodatek podejmuje je grupa nielicznych, schowana za fasadą tego, co nazywa się „wolnym społeczeństwem”.

Mit drugi to fundamentalne dla kapitalizmu założenie dotyczące natury ludzkiej: tego, jakobyśmy byli z natury egoistami, indywidualistami, jakobyśmy zachowywali się agresywnie i zawsze dążyli do rywalizacji. To nieprawda. Teza ta przeczy wszystkiemu, co wiemy na temat ewolucji człowieka i jego najbardziej autentycznych potrzeb.

Jest jeszcze kwestia rasizmu, w stworzenie którego system kapitalistyczny włożył tak ogromny wysiłek. Nie chcę szerzyć tutaj teorii spiskowej – narodziny rasizmu to proces w znacznej mierze organiczny. Im bardziej ludzie są podzieleni, im bardziej widzą oni siebie nawzajem jako swoich wrogów, tym mniej zwracają uwagę na to, kto naprawdę pociąga za sznurki. Dlatego też rozpowszechnione pośród białych robotników w Ameryce przekonanie, że wszystko, co złe, to przez czarnoskórych i imigrantów, że gdyby ci nie byli tak „bezczelni”, tak „roszczeniowi”, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej, to również mit. Ale mit bardzo cenny z punktu widzenia tych, którzy pragną odwrócić uwagę społeczeństwa od realnych źródeł naszych problemów.

Daniel Maté: Narodziny teorii rasowej zbiegają się w czasie z rozwojem kolonializmu i regularnymi grabieżami obcych ziem. Jeśli jakieś imperium – brytyjskie, hiszpańskie, holenderskie czy jakiekolwiek inne – chce usprawiedliwić i zracjonalizować swój modus operandi, polegający na wysyłaniu za siedem mórz militarnych ekspedycji, aby zabijały, gwałciły i paliły, dobrze jest, aby jego obywatele postrzegali ofiary tych wypraw jako kogoś, kto stoi na niższym od nich szczeblu rozwoju genetycznego, duchowego czy moralnego. System najpierw tworzy jakąś ideologię jako usprawiedliwienie dla swojej polityki, a potem ją normalizuje.

Tytułem uzupełnienia tego, co powiedział mój ojciec: sądzę, że istnieją także swoiste „pod-mity” kapitalizmu, te, z którymi możemy się zetknąć na każdym kursie ekonomii czy w dowolnym felietonie z „New York Times”. „Wzrost”, „konsumpcja” – pomyślcie o tych terminach. Wzrost jest celem. Ale co on właściwie oznacza? Jak najszybsze podbijanie pewnego ekonomicznego wskaźnika zwanego PKB. Z czym się to zaś wiąże? Z konsumpcją, czyli z kupowaniem i użytkowaniem różnych rzeczy. Ale konsumpcja to nie to samo, co zdrowe odżywianie czy dostarczanie człowiekowi tego, czego naprawdę potrzebuje. I sztucznie pompowany, zewnętrzny wzrost to nie to samo, co organiczny rozwój. Tego typu ideologiczne zniekształcenia potencjalnie zdrowych koncepcji stają się swoistą intelektualną fortyfikacją systemu, którego jedynym celem jest podtrzymywanie własnego istnienia.

Kilkakrotnie stwierdzacie w książce, że mity mogą pełnić bardzo pozytywną funkcję. Czy moglibyście podać przykłady takiej sytuacji?

D. M.: Sądzę, że musimy zacząć rozumieć „mit” w starym sensie tego słowa. W podtytule książki użyliśmy go w znaczeniu, jakie zazwyczaj nadaje się mu współcześnie: jako czegoś zmyślonego, nieprawdziwego, opowieści dziwnej treści, miejskich legend. Tym niemniej, do dziś legendy i mity stanowią fundament ludzkiego doświadczenia i bezcenne narzędzie wyprowadzania sensu z wydarzeń naszego skomplikowanego, chaotycznego świata, narzędzie, którego używamy właściwie od samego początku życia. Jesteśmy niemal maszynami do tworzenia mitów – i wiele kultur do dziś wiele zyskuje na tej aktywności.

Jeśli spojrzymy na to, w jaki sposób książka próbuje pokazać problemy takie, jak zdrowie i choroba, natychmiast dostrzeżemy, że dokonuje się to w horyzoncie mitycznym, według przeświadczenia, że wszystko ma sens. We wszystkim kryje się metafora. Wszystko się ze sobą łączy. Wszystko ma cel. Wszystko stanowi pewien etap wędrówki, w której znajduje się dusza, dążąca do tego, aby wrócić do siebie, próbująca przejść ze świata iluzji ku poznaniu. To co do jednego mityczne archetypy.

I jeśli popatrzymy na historie ludzi, którzy opowiadają o swoim wyzdrowieniu, każdy z nich odnalazł w pewnym momencie jakiś mityczny związek: ludzkiego „ja” z naturą, swych najcenniejszych zdolności z ranami wyniesionymi z dzieciństwa. Każda z tych opowieści nadaje się na fabułę wciągającej powieści czy emocjonującego filmu z Hollywood. Nieprzypadkowo zatem na końcu książki przypominamy naszym czytelnikom, że mit również ma swoje miejsce w życiu.

W książce sporo piszecie o kształceniu medycznym Gabora, podczas którego wielki nacisk kładziono na to, aby młody lekarz widział w chorobie zjawisko ściśle indywidualne. Jak wyglądałoby kształcenie lekarzy w nowym, bardziej wrażliwym społecznie systemie?

G. M.: Po pierwsze, opierałoby się na nauce, która nie pozostawia najmniejszych złudzeń w kwestii jedności ciała i umysłu. Przestalibyśmy wreszcie oddzielać od siebie życie emocjonalne i fizjologiczne. Zwracalibyśmy uwagę na to, iż na obydwa te wymiary ludzkiej egzystencji wywierają wpływ czynniki zewnętrzne – do tego stopnia, iż bezsensem jest widzieć w organizmie byt niezależny od swego środowiska. Innymi słowy, proszę spróbować wyobrazić sobie, co by się stało, gdybyśmy tak dla odmiany słuchali nauki, zamiast trzymać się utrwalonych przesądów, obyczajów czy…

D. M.: …ideologii.

G. M.: Tak, ideologii. Po drugie, na tych nowych studiach medycznych lekarze uczyliby się radzić sobie z własnym stresem, z traumą, zamiast ignorować ich istnienie, zamiast „zbierać się w sobie” i przeć ku coraz wyższej pozycji w systemie. Towarzyszyłaby temu, rzecz jasna, także edukacja psychologiczna w zakresie, jakiego wymaga od nas współczesna nauka, a to jednak zakres dość szeroki. Ogólnie mówiąc, uczylibyśmy lekarzy na temat traumy. Nie po to, aby zrobić z nich ekspertów, ale aby mieli ogólne pojęcie o tej kwestii.

Kolejno, rzecz jasna, powstaje pytanie: a co z organizacją służby zdrowia? Czy chcemy, aby dalej funkcjonowała na zasadzie pracy na akord, aby każdy pacjent był dla lekarza tylko kółeczkiem w maszynie, które musi się kręcić tak szybko, jak tylko się da? Czy to naprawdę system, jakiego pragniemy? Służba zdrowia działająca dla zysku zawsze będzie wymagała od swoich pracowników określonych zachowań, określonego sposobu działania. Każdy system naukowy, którego funkcjonowanie opiera się w znacznej mierze na dotacjach od firm farmaceutycznych, w naturalny sposób będzie selekcjonował pewne dane, a ignorował inne. Nowy system opieki zdrowotnej wymagałby od nas daleko idącej zmiany podejścia. Nie wspominając już o tym, że znacznie bardziej troszczono by się w nim o poczucie podmiotowości i sprawczości pacjenta, znacznie więcej by pacjenta słuchano.

D. M.: Od jakiegoś już czasu naukowcy z niemal wszystkich dziedzin czynią regularne obserwacje – intuicyjnie bądź oparte o dane i badania – które wyraźnie wskazują na organiczną jedność ciała i umysłu, na związek emocji ze zdrowiem fizycznym, biografii z biologią. Mówimy tutaj o postaciach takich jak, w dziewiętnastym wieku, William Osler z Kanady czy Soma Weiss, badacz z Harvardu, działający w pierwszej połowie wieku dwudziestego. Wszystkie one jednak wpadają do naukowej czarnej dziury.

Jak wyjaśniłby to zjawisko [Noam] Chomsky? Cóż, widzimy tutaj po prostu działanie pewnego aparatu ideologicznego, który odsiewa dane naukowe niepasujące do systemu. Antidotum na to zaś, jak również zauważył Chomsky, stanowi kurs intelektualnej samoobrony.

Wydaje mi się, że jedną z rzeczy, którą chcieliśmy zrobić w naszej książce, to zachęcić pacjentów, aby myśleli za siebie i korzystali z usług systemu opieki zdrowotnej znając tak jego zalety, jak i wady. Trwaj przy tym, co wiesz. Zdawaj sobie sprawę, że lekarz może nie zdawać sobie sprawy z tego, że powinien w określonej sytuacji zadać określone pytania. Uważaj na różne sztuczki systemu, który od długiego czasu uparcie, nieugięcie, a w tym momencie chyba również z pełną premedytacją ignoruje wszystkie dane na temat związku ciała i umysłu, wskazujące na konieczność podejścia holistycznego w medycynie – oto nasze przesłanie.

To, co pan powiedział, przywodzi mi na myśl fragment książki, w którym piszecie o procesie zdrowienia jako powrocie do pełni – swego rodzaju „samo-odzyskaniu”, a nie samo-doskonaleniu. Zastanawiam się, jakie skutki przyniosłoby przyjęcie takiej optyki, nie tylko w kontekście indywidualnym, ale i politycznym?

G. M.: Jak może pan wie, wśród wielu ludów autochtonicznych funkcjonuje pojęcie odzyskania duszy. Jak gdybyśmy tracili swoją duszę w pewnym punkcie życia i musieli jej na powrót szukać. Tak właśnie widzę naszą „wędrówkę ku pełni”. W sensie osobistym, oznacza ona pogodzenie się z własnym ciałem i własnymi uczuciami, zaprzestanie wypierania ich w imię bycia akceptowanym czy dowartościowywanym przez innych.

W sensie społecznym zupełnie zeszliśmy z kursu. Pewne ludzkie potrzeby są nienegocjowalne. Nie można wytłumaczyć sobie, że się ich nie ma. Możemy zrezygnować z ich zaspokajania, ale zawsze za to płacimy. Ignorowanie ich prowadzi wprost do cierpienia i chorób, we wszystkich możliwych sensach tego słowa. Chodzi o sprawy takie jak posiadanie celu w życiu, jak podmiotowość i sprawczość, jak poczucie związku z innymi ludźmi. Pełnia osobowości, pełnia zdrowia, wymaga niezbędnie zaspokojenia wszystkich tych braków. W kontekście społecznym oznacza to tyle, że wszelkie instytucje i struktury, które przyczyniają się do ich podtrzymania, muszą zostać zniesione albo głęboko zreformowane.

D. M.: Do tego trzeba być, jak to się dzisiaj mówi, „woke” w bardziej pierwotnym i, moim zdaniem, także praktycznym sensie tego terminu, to znaczy trzeba mieć świadomość, że obecny system będzie symulował zaspokajanie tych potrzeb, sprzedawał nam iluzje ich zaspokojenia. Proszę wskazać jakąkolwiek autentyczną ludzką potrzebę – podmiotowości, relacji, kontaktu, spełnienia, szczęścia, poczucia, że się żyje – gwarantuję, że bez problemu znajdzie pan w naszym systemie jej imitację marki Soylent Corporation.

Jeśli przyjrzeć się temu, jak funkcjonuje współczesna kultura, widać wyraźnie, że większość ludzi chce po prostu przetrwać. Każdy usiłuje znaleźć dla siebie choćby namiastkę podmiotowości, dumy, przynależności, plemienia – wszystkich tych podstawowych rzeczy, do których w zdrowym społeczeństwie mielibyśmy otwarty i bezpieczny dostęp, które moglibyśmy mieć bez popadania w konflikty i podziały.

Odzyskanie duszy jest procesem zbiorowym. Wystarczy popatrzeć wkoło i dostrzec, jak bardzo wszyscy pragną tego odrodzenia. Wyzdrowienie, jak pisaliśmy w książce, naturalnie „chce” się wydarzyć. Człowiek z natury dąży do powrotu do swego rodzaju duchowej homeostazy, fizycznej zresztą też. Musimy tylko nauczyć się rozpoznawać znaki – i szanse, kiedy się one pojawiają.

Dla wielu z nas kampania Berniego Sandersa, szczególnie w swej ostatniej odsłonie, zdawała się nieść nadzieję na przyszłość, w której potrzeby te zaczęłyby być zaspokajane, a przynajmniej system przestałby przeszkadzać w ich zaspokajaniu. Stało się jednak to, co się stało i można to analizować na najróżniejsze sposoby, tym niemniej, czymś niezwykłym było po prostu zobaczyć, jak bardzo wszyscy pragną normalności i przekonać się, jak to jest wysiąść z karuzeli polaryzacji i podziału, która kręci się coraz szybciej w imię zysków systemu.

Chciałbym zostać przy temacie kampanii Berniego. Czy jego porażka była traumatyczna? A jeśli tak, to jak lewica powinna internalizować ową traumę, jak wyzdrowieć?

G. M.: Nic nie jest traumatyczne samo w sobie. Zależy komu się przydarza i jak kto sobie z daną rzeczą radzi. Niektórych porażka Berniego istotnie mogła napełnić smutkiem, wpędzić w poczucie bezsilności, beznadziei – i jeśli tak, faktycznie możemy mówić o pewnej traumie politycznej. Dla innych wszakże mogła ona stanowić po prostu życiową lekcję na temat tego, co się sprawdza, a co nie i jak iść dalej naprzód, wyciągając wnioski z tego niepowodzenia. Traumatyczne czy nie – to zależy od tego, jak ludzie przeżyli to doświadczenie.

D. M.: Jako osoba znacznie bardziej, niż tata zaangażowana w funkcjonowanie lewicy „internetowej”, muszę jednak powiedzieć, że z moich obserwacji wynika, że to była ogromna trauma – i nie mówię tylko o jednostkach, ale ogólnie o całym spójnym, ideowym ruchu demokratyczno-socjalistycznym. I wydarzyło się to nieomal błyskawicznie. Po klęsce przyszedł moment rozpaczy, w którym wszyscy rozpełźli się z żalu po kątach. Widzimy to w powszechnym zjawisku rozluźnienia sojuszy między różnymi postaciami z mediów, prowadzącymi audycje w internecie, youtuberami… Może to wszystko wydawać się bardzo powierzchowne, nawet trochę głupawe, ale stanowi wyraz autentycznego zawodu.

Ludzie już ze sobą nie rozmawiają. Każdy zabarykadował się w swojej małej komórce, na swoim własnym podwórku. Poczucie istnienia wspólnego, jednoczącego sensu, wspólnej wizji, pod którą wszyscy mogli się podpisać, zanikło. Nie oznacza to jeszcze, że nigdy nie wróci, ale straty są ogromne. Porażka odsłoniła istniejące pęknięcia i jeszcze je pogłębiła. To, czego potrzebujemy, to proces wyzdrowienia, proces, dzięki któremu ludzie pogodzą się z życiem i wrócą do działań pozytywnych, bo aż żal patrzeć na to, jak wiele energii marnuje się na kłótnie, kalumnie i lajkowanie w internecie.

G. M.: Dla mnie osobiście porażka Berniego nie była doświadczeniem traumatycznym, bo nie spodziewałem się niczego innego. Nie wierzę, aby kapitalizm pozwolił komukolwiek przegłosować swoje zniesienie. Bernie Sanders nigdy zresztą nawet nie zasugerował, że zlikwiduje obecny system. Mimo to jednak okazał się na tyle poważnym zagrożeniem, że nie miałem wątpliwości, iż zostanie w ramach naszej „demokratycznej” – w sensie nie partyjnym, ale bardziej ogólnym – praktyki politycznej zupełnie zmarginalizowany. Nie miał szans na wygraną. To zupełnie oczywiste. I każdy, to myślał inaczej, żył w świecie opowieści z mchu i paproci, takie jest moje zdanie.

W świecie iluzji młodości?

D. M.: Tak właśnie ojciec mi powiedział.

W książce wskazujecie Gretę Thunberg jako źródło inspiracji. Czy sądzicie, że aktywizm polityczny młodszych pokoleń, wzrastających w pierwszych, chaotycznych dekadach naszego wieku, niesie ze sobą nadzieję na przyszłość?

G. M.: Ech… Gdy działałem w ruchu studenckim w latach sześćdziesiątych, starsi lewicowy mówili o nas, że jesteśmy nadzieją przyszłości. Człowiek prawie zawsze patrzy na młodszych od siebie jako na tych, którym w końcu się uda. To nie takie proste. Zresztą, nie słyszymy już za wiele o Grecie Thunberg, prawda?

No nie.

G. M.: Właśnie. I Greta Thunberg bynajmniej nie jest pierwsza. W książce przywołuję postać Severn Cullis-Suzuki, której imienia pewnie pan nawet nie zna. A jednak wygłosiła ona bardzo słynną swego czasu przemowę podczas konferencji klimatycznej ONZ, jaka odbywała się w Ameryce Południowej w roku 1992. Miała wtedy dwanaście lat. Była błyskotliwa, elokwentna, wręcz hiper-elokwentna, bardzo wyważona, ale i bardzo zaangażowana. Mówiła o zmianach klimatu niemal to samo, co Greta dzisiaj. Zrobiła dużo zamieszania, bo młode, atrakcyjne i elokwentne kobiety zawsze robią dużo zamieszania. Co z tego wszystkiego zostało? Zupełnie nic.

Obecny system potrafi absorbować tę energię, a zatem wstrzymywać zmiany. Nie sądzę więc, aby to była kwestia pokoleniowa. W mojej opinii, to, czego potrzebujemy, to zmiana społeczna na wielką skalę, proces, w którym młodsze pokolenia mają do odegrania swoją rolę. Wątpię jednak, czy zdołamy jej dokonać wyłącznie siłą woli. Nie da się zmienić systemu tylko dlatego, że się chce. Zmiany systemowe rzeczywiście się zdarzają. Mają one jednak własną dynamikę historyczną. Nam zostaje tyle: określić, na jakim etapie jesteśmy i co możemy zrobić? Czy zdołamy działać, czy zdołamy wytrwać? Nie możemy sami zakręcić kołem historii. Przerasta to możliwości jakiegokolwiek pokolenia czy jakiejkolwiek grupy. Możemy jednak nieco w tym dopomóc. Mam nadzieję, że tym, co ludzie wyniosą z lektury naszej książki, będzie świadomość, że nie tylko mamy taką możliwość, ale również, że w zasadzie nie powinniśmy wymagać od siebie i od innych czegoś więcej. Nie wszystko jest w naszych rękach.

D. M.: Chciałbym dodać dwie rzeczy. Po pierwsze: jednymi z najważniejszych przejawów toksyczności naszej kultury są podziały międzypokoleniowe, to, jak bardzo pokolenia są od siebie odseparowane. W żadnej zdrowej kulturze nie mogłaby mieć miejsca sytuacja, by rodzice i dzieci nie umieli porozumieć się w jednym języku i by automatycznie zakładali, że niczego nie mogą się od siebie nauczyć. Starsi zawsze odgrywali kluczową rolę w przekazie tradycyjnej mądrości i obyczaju. Obecnie nie mamy starszych, tylko emerytów. Przeciwstawienie się tej postępującej alienacji stanowi nieodzowny warunek ponownej integracji świata. Widzimy to na przykładzie dobrze funkcjonujących ruchów politycznych. Zarówno nowa, jak i stara gwardia mają w nich sobie coś do powiedzenia.

Po drugie, chciałbym zaznaczyć, że choć zgadzam się z tatą co do tego, że romantyczne wyobrażenia w stylu „młodości, dodaj mi skrzydła” nie mają za wiele sensu, to jednak sądzę również, iż każde pokolenie ma pewne właściwe sobie talenty, które może wykorzystać. Tak, jak każde musi mierzyć się z pewnymi specyficznymi wyzwaniami. Ale obecne pokolenie? Sam należę do generacji X. Myślałem, że my mieliśmy ciężko. Ale obecne pokolenie, to, które teraz zaczyna wchodzić w pełnoletniość, nie ma już żadnych nadziei na to, że odziedziczy świat lepszy i bogatszy, niż ich rodzice. I to rozczarowanie, ta wyjściowa świadomość, może stać się także czymś w rodzaju super-mocy. Ci ludzie mogą wykorzystać swoje doświadczenia, aby rozwinąć bezwzględną czujność wobec wszelkiej fałszywej propagandy i fałszywego pojęcia normalności. To może pomóc im zbudować inny świat. Tym niemniej, istnieje także ryzyko, że przez te doświadczenia popadną w nihilizm, hedonizm, rozpacz, rezygnację, że całe życie będą tylko uciekać przed cierpieniem. Każda chwila dziejowa stwarza unikalne okazje do zmiany na lepsze i każda niesie ze sobą unikalne niebezpieczeństwa. Nie sądzę, aby ryzyko katastrofy kiedykolwiek było większe.

Byłem zachwycony, gdy przeczytałem w waszej książce cytat z niedawno zmarłego, wybitnego publicysty lewicowego, autora naszego czasopisma, Michaela Brooksa, dotyczący kwestii budowy mostu między sferą polityki a duchowością. Czy moglibyście powiedzieć nieco o tym, jaki wpływ wywarła na was myśl Michaela?

D. M.: Spotkałem go kiedyś na Harvardzie. To był taki ciepły i radosny człowiek. Słuchając jego wykładu naprawdę miało się poczucie sensu. Dużo znajdzie się na YouTube audycji, których autorzy są błyskotliwi, zabawni i do tego mają rację. Ale Michael był inny. Emanowała z niego jakaś dziwna energia, mówił na poziomie serca – zawsze wiedziało się, dlaczego mówi to, co mówi.

Nie żył z głową w chmurach. Potrafił jak nikt inny przejrzeć toksyczne machlojki systemu. Miał wielkie zdolności analityczne. Biła jednak od niego także pozytywna energia, stanowiąca, wydaje mi się, dobry przykład tego, co w tradycji hebrajskiej nazywa się tikkun olam, chęcią naprawy świata, powołaniem do tego, uczynieniem z tego naczelnej motywacji działań politycznych czy medialnych.

Gdy zmarł, bardzo mnie to dotknęło. Jak wielu innych, zresztą. Jak gdyby zgasło nagle jakieś jasne światło, obecnie bowiem jesteśmy raczej zblazowani i zamknięci w sobie. Kiedy więc pierwszy raz usłyszałem ten cytat z niego, który zamieściliśmy w książce, z ust jego siostry, Lishy, pomyślałem sobie: „No tak, przecież dokładnie o to chodzi!”. I co z tego, że powiedział to przedstawiciel mediów? Równie dobrze mógłby był to zrobić Thich Nhat Hanh. Michael Brooks pokazał nam, moim zdaniem, że duch i polityka, to, co wewnętrzne i to, co wewnętrzne, potrzebują się wzajemnie, funkcjonują najlepiej, jeżeli się przenikają.

Jako psychoterapeuta, bardzo interesuję się kwestią harmonizacji życia indywidualnego i społecznego. Gabor, bardzo osobiście opisujesz w tej książce swój własny proces wyzdrowienia. W jaki sposób wpłynęło ono na twoją działalność polityczną? Czy ta dialektyka jest istotna?

G. M.: Dla lewicy – bardzo. Od czasu, gdy byłem studentem-radykałem, nie zmieniłem właściwie poglądów politycznych. Może zacząłem myśleć w sposób nieco bardziej złożony i zniuansowany, ale w sensie ogólnym uznaję wciąż te same postulaty. To, co nie podobało mi się wtedy, nie podoba mi się także i teraz – wojna w Wietnamie, na przykład, to był według mnie po prostu wstęp do tych okropieństw, które dokonały się w Iraku, Afganistanie, Gazie czy gdziekolwiek indziej. Ale moje emocjonalne zaangażowanie, o którym zawsze sądziłem, że uzasadnia je szlachetność sprawy, w rzeczywistości stanowiło owoc nieprzepracowanego gniewu, niemającego zgoła nic wspólnego z polityką. I na tyle, na ile dawałem mojej wściekłości upust na zewnątrz, na przykład podczas demonstracji, nieświadomie sam sobie szkodziłem, zmniejszałem bowiem szanse na przekonanie do mojej perspektywy ludzi rzeczywiście inaczej myślących.

Zarówno lewica, jak i prawica mają swoje traumy, które wpływają na jej sposób działania. Na prawicy bardzo często znajdujemy ludzi, którzy doświadczyli w swoim życiu przemocy i identyfikują się z władzą w akcie obrony przed cierpieniem. Do tego to się sprowadza. Jak w przypadku wyborców Trumpa. Symboliczny „tatuś” mnie obroni, tak, aby nikt mnie więcej nie skrzywdził, jak mój prawdziwy tata. Tacy ludzie nienawidzą słabości. Przede wszystkim własnej. Atakują słabszych, bo nienawidzą słabości, którą noszą w sobie. To jest właśnie naczelna trauma prawicy, przynajmniej w ogromnej liczbie przypadków.

Ludzie lewicy, z drugiej strony, również bardzo często mieli trudne dzieciństwo i to, co robią, jest dokonywaniem projekcji swojego gniewu na politykę, co sprawia, że są niezbyt tolerancyjni – i, przy okazji, niezbyt skuteczni. Rozmawiając z kimś, kto patrzy na świat inaczej, kto nie ma świadomości istnienia pewnych problemów, a może nawet rozmyślnie nie chce ich dostrzec, kto nie ma kontaktu z realiami, bardzo często dają się ponieść wrogości, agresji, zaczynają wyśmiewać, poniżać. Oto nieprzepracowana trauma ludzi lewicy, z którą sam długo miałem problemy. Praca nad sobą, szczególnie w przypadku ludzi, którzy chcą coś zmienić w świecie, ma kluczowe znaczenie. Jeżeli nie pracujemy nad sobą, możemy przyciągnąć pewną liczbę innych ludzi mocą, na przykład, osobistej charyzmy, ale nie przekonamy do naszych racji nikogo, kto ich już wcześniej jakoś nie uznaje.

D. M.: I, skoro już o tym mówimy, nie zapominajmy o centrum, bo centrowcy też są pokiereszowani jak cholera. Częstokroć to przestraszone dzieci, które chcą tylko tego, aby mama i tata przestali się kłócić. Nie ryzykuj, nie pogarszaj sprawy. Tak zwany centryzm również ma swoje głębokie traumy, ze względu na które jego reprezentanci są często ślepi na bardzo realne problemy, podnoszone tak przez lewicę, jak i prawicę.

G. M.: Nie wiem, niestety, co oznacza „centrum” w obecnych czasach, ale fakt jest faktem, że mnóstwo ludzi ucieka przed rzeczywistością. A każda ucieczka przed realnym światem bierze się, w ostatecznym rozrachunku, z bolesnych doświadczeń osobistych.

Tłumaczenie: Maciej Sobiech

Powyższy wywiad ukazał się w październiku 2022 roku na stronie internetowej pisma „Jacobin”. Grafika w nagłówku tekstu: Mohamed Hassan from Pixabay.

Gabor Maté to światowej sławy pisarz i lekarz, najlepiej znany ze swych badań nad zagadnieniami traumy, uzależnienia i rozwoju dzieci. W swoich pracach łączy metodę naukową, badania nad mitem, studium przypadku oraz własną historię osobistą – od dzieciństwa, spędzonego w okupowanym przez hitlerowców Budapeszcie przez uczestnictwo w ruchu studenckim w latach sześćdziesiątych, po walkę z uzależnieniem i chorobami psychicznymi, jaką toczył w najbardziej potrzebujących społecznościach Vancouver. Uznaje dialektyczną i holistyczną koncepcję medycyny, zwracając uwagę także na społeczny, a nie tylko indywidualny, kontekst problemów zdrowotnych. Swoją najnowszą książkę, „The Myth of Normal: Trauma, Illness and Healing in a Toxic Culture”, napisał wspólnie z synem, Danielem, autorem musicali, zamieszkałym w Nowym Jorku.

Chandler Dandridge jest amerykańskim psychoterapeutą i pedagogiem. Jego zainteresowania badawcze dotyczą tematów takich, jak uzależnienie, niepokój i kreatywne metody poprawy społecznego zdrowia psychicznego.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie