Wojciech Jasiński: Pracownicy mają dość!
Mottem naszej organizacji są słowa „kto walczy, ten może przegrać, ale kto nie walczy, ten już przegrał”.
Z dr. Janem Czarzastym rozmawia Szymon Majewski
Będziemy rozmawiać o młodych pracownikach i pracownicach – czyli do jakiej granicy wiekowej? Czy badacze stosują jakieś zobiektywizowane kryteria, które pomagają wyodrębnić tę grupę, np. w ramach poświęconego prekaryzacji w Polsce i Niemczech projektu PREWORK, który realizowaliście?
Dr Jan Czarzasty: Gdy w jakichkolwiek badaniach społeczno-ekonomicznych, takich jak nasze, wyodrębnia się tę populację, to bardzo często obowiązują kryteria statystyki dotyczące poszczególnych przedziałów wiekowych, jakich używa np. GUS. Natomiast oczywiście badacz ma zawsze pewną swobodę w tych ramach wyznaczonych przez progi; to jest kwestia tego, na którym progu się zatrzymamy i jest w tym trochę arbitralności. Gdy mówimy o młodych pracownikach, czasami przyjmuje się górną granicę 24 lat. Nie jest to jednak szczęśliwe, bo jest to czas, gdy spora część ludzi dopiero stawia pierwsze kroki na rynku pracy – ale można przyjąć, i często się tak robi, że tę granicę stawia się na 29 latach, czyli młody jest każdy do trzydziestki. Czasem nawet używa się kolejnego przedziału wiekowego, czyli do 34. roku życia. My natomiast przyjęliśmy granicę 30 lat. Badania trwały kilka lat, bo zaczęliśmy realizować projekt w 2016 r., a skończony został cztery lata później, przed samą pandemią, wydaniem książki „Oswajanie niepewności”. Ostatnio symbolicznie go zamknęliśmy kolejną publikacją „Niepewność, czyli normalność”, gdzie analizujemy i komentujemy wyniki sondażu zrealizowanego w 2018 r. na terenie Mazowsza. Tam z kolei stwierdziliśmy, że górną granicę podniesiemy do 32 lat, bo chcieliśmy iść z biegiem czasu. Nasi badani po prostu się zestarzeli.
Czy prekarność i umowy śmieciowe to zjawiska pokoleniowe, które pojawiły się w Polsce w ciągu ostatnich dwóch-trzech dekad i zostały już na stałe, niezależnie od wieku pracowników?
Tak naprawdę mówimy nie o prekarności, lecz o prekaryjności. To jest trochę skomplikowane, bo wszystkie te pojęcia są nie do końca jednoznaczne, a u nas jeszcze pojawił się problem, że gdy po raz pierwszy zaczęto tłumaczyć literaturę na temat prekariatu i procesu prekaryzacji pracy, to niezbyt szczęśliwie przyjęło się pojęcie prekarności. Prekarność dotyczy ograniczeń i słabości, które są fizycznie i emocjonalnie wpisane w ludzką kondycję; prekarność to chociażby choroba czy starzenie się. Natomiast prekaryjność dotyczy właśnie braku bezpieczeństwa socjalnego i ekonomicznego, i o tym mówimy.
Czy to się pojawiło w ciągu ostatnich trzech dekad? Dr Mateusz Karolak opisuje, opierając się na danych statystycznych, fale prekaryzacji, które przechodziły przez polski rynek pracy od lat dziewięćdziesiątych. Prekaryzacja i prekaryjność pojawiły się wraz z powrotem kapitalizmu do Polski. Moim zdaniem, gdyby pomyśleć o historii najnowszej, cofając się jeszcze do PRL-u po II wojnie światowej, to tej prekaryjności było dużo, jeśli zastanowimy się na przykład nad ubezpieczeniami społecznymi, których rolnicy byli pozbawieni do 1977 r. Były różne grupy zawodowe, takie jak rzemieślnicy, które niby miały osobne systemy zabezpieczeń, ale w gruncie rzeczy tego prawie nie było. W efekcie mnóstwo ludzi nie miało prawa do emerytury. Oczywiście było to łatane rentami i tak dalej, o co było wtedy łatwiej, bo państwowa kasa była jedna.
Klaus Doerre stwierdził, że prekariat jest tak stary jak kapitalizm. O tych zjawiskach moglibyśmy mówić, cofając się do XVIII wieku, gdy zaczęły się tworzyć zalążki tego, co potem stało się klasą robotniczą, również na ziemiach polskich. Na pewno jednak turbodoładowanie nastąpiło w latach dziewięćdziesiątych. Kolejne gruntowne zmiany, reformy prawa pracy, których intencją było uelastycznienie rynku, przyczyniły się do poszerzania skali prekaryzacji. To przebiegało trochę po cichu i problem prekaryzacji zatrudnienia był schowany za problemem bezrobocia w ogóle. W pewnym momencie przed wejściem do Unii Europejskiej osiągnęło ono psychologiczną barierę 20%, więc wszystko kryło się w cieniu tego problemu. Potem mieliśmy wielką falę emigracji poakcesyjnej i przynajmniej dwa miliony osób miało epizod migracyjny, a grubo ponad milion opuściło Polskę na stałe. To zmieniło układ sił na rynku pracy, ale paradoksalnie skala prekaryjności się nie zmniejszyła, a wręcz można powiedzieć, że uległa nasileniu. Nie zadziałał mechanizm, że jeśli podaż pracy się zmniejsza (a wyjeżdżali ludzie w wieku produkcyjnym i z perspektywy gospodarki to była wielka strata, jeśli chodzi o kapitał ludzki, który po prostu zniknął i tylko częściowo skompensowała to imigracja), to polepszają się warunki zatrudnienia. Do mediów i świadomości społecznej zaczęło przebijać się pojęcie umów śmieciowych.
Między innymi dzięki związkom zawodowym, które propagowały to pojęcie.
Oczywiście. Próbowano przełożyć na polski pojęcie junk job i faktycznie to się przyjęło na określenie umów cywilnoprawnych i samozatrudnienia. Jeszcze większym problemem bywało nierzadko także wymuszone samozatrudnienie.
Jeśli chodzi o ludzi młodych, to problem był złożony i istnieje do tej pory, bo to kwestia tego, że młody człowiek z legitymacją studencką ma ubezpieczenie, i zwłaszcza w sektorze usług, czyli tam, gdzie mamy do czynienia z niewielką wartością dodaną i przedsiębiorcy tną wszelkie koszty, w tym koszty pracy, zawsze było bardzo popularne tego typu zatrudnienie niepracownicze. Chodzi głównie o gastronomię, ale nie tylko. Wymuszone samozatrudnienie to nadal problem, chociaż oczywiście znacznie się zmniejszył, tak samo jak zatrudnianie na umowy cywilnoprawne, co ma związek z oskładkowaniem i również bardzo mocnym przykręceniem śruby, jeśli chodzi o umowy o dzieło i należne w ich przypadku 50% kosztów uzyskania przychodu. Samozatrudnienie nie jest problemem generacyjnym i dotyczy właściwie wszystkich w wieku produkcyjnym, aczkolwiek występowała jakaś korelacja, bo ludzie młodsi na krzywej kariery zawodowej znajdowali się na etapie, gdy ich pozycja przetargowa na rynku pracy była słabsza i łatwiej było na nich wymusić samozatrudnienie nawet w sytuacjach tak ewidentnego zachodzenia stosunku pracy, że można byłoby to udowodnić w sądzie. To zjawisko zaczęło się na pewno zmniejszać, gdy zaczęliśmy realizować projekt PREWORK, bo nasze badania zbiegły się w czasie z oskładkowaniem umów-zleceń. Sporym osiągnięciem było też na pewno wprowadzenie minimalnej stawki godzinowej.
Ile mniej więcej młodych osób pracuje dzisiaj w sprekaryzowanych warunkach i jak się to objawia? Mamy umowy-zlecenie, które, jak już mówiliśmy, trochę się „odśmieciowiły”, mamy umowy o dzieło, samozatrudnienie i umowy czasowe.
Trudno to dokładnie określić. Nie wiemy, jaka część samozatrudnionych znajduje się w tej sytuacji wbrew własnej woli. Dyskusyjne jest traktowanie umów na czas określony jako zatrudnienia prekaryjnego, to jest mimo wszystko umowa o pracę, z całą właściwą dla niej obudową. Pamiętajmy też, że praca platformowa, która odbywa się często na styku różnych trybów zatrudnienia niepracowniczego, jest pracą sprekaryzowaną. Mamy dzięki GUS dane o liczbie umów zlecenia. Osób pracujących na umowie zlecenia było na koniec pierwszego półrocza 2022 r. prawie 370 tys. To wyraźny wzrost w stosunku do końca 2021 r., gdy liczba ta wynosiła trochę ponad 250 tys. W całym ubiegłym roku naliczono takich osób z kolei łącznie 880 tys. Należy to rozumieć tak, że od 1 stycznia do 31 grudnia każda z tych osób, wyłapanych w Badaniu Aktywności Ekonomicznej Ludności (BAEL), miała przez pewien czas podpisaną umowę zlecenia i równocześnie żadnego innego stałego źródła dochodu z pracy. To tłumaczy różnicę w podanych tu wielkościach.
Punktem odniesienia wciąż jest standard tradycyjnej pracy na bezterminowej umowie z zapewnionymi ubezpieczeniami społecznymi i prawami pracowniczymi takimi, jak urlop czy okres wypowiedzenia – wywodzi się on jeszcze z fordowskiego modelu gospodarki. Czy wszystkie te prawa były zabierane pracownikom krok po kroku?
Praca fordowska jako taka już prawie nie istnieje, bo świat fordowski się definitywnie skończył. Są jeszcze w dalszym ciągu jego enklawy i nie mówię o sektorze publicznym, bo bezpieczna i stabilna praca w nim, dająca może niewygórowane, ale pewne zarobki i osłony socjalne, to mit. Sfera budżetowa teraz bardzo mocno cierpi. Jeżeli jednak pojedziemy do wielkiego zakładu przemysłowego typu fabryka Volkswagena, to tam jeszcze istnieje świat fordowski. Natomiast co do zasady jego już nie ma, w związku z czym nie ma typowo fordowskich miejsc pracy lub jest ich bardzo niewiele. To powoduje oczywiście, że pozycja przetargowa pracowników słabnie.
To zjawisko ma u nas miejsce od lat dziewięćdziesiątych, ale gdzie indziej na świecie pojawiło się znacznie wcześniej, bo fordyzm zaczął się kruszyć po kryzysie naftowym lat 70. Prekaryjność jest oswajana, czyli normalizowana. To wybrzmiewa wyraźnie w naszych badaniach. Fordowska wizja pracy (wraz z jej podstawowym atrybutem, czyli stabilnością) wcale nie przestaje być atrakcyjna, tyle że staje się w zasadzie niedostępna. Fordyzm ma swoje nieliczne, kurczące się enklawy, typu wspomniane zakłady Volkswagena czy inne wielkie korporacje, które są zorientowane nie tylko na kontrolę kosztów, ale i utrzymywanie kapitału ludzkiego na wysokim poziomie. Dostać się do nich jest jednak trudno, czego świadomość jest powszechna. W miejsce fordyzmu wchodzą coraz większa elastyczność, tymczasowość, niestabilność, a także presja maszyn: automatyzacja, digitalizacja, robotyzacja. To nie jest optymistyczna wizja dla ludzi utrzymujących się z pracy, a więc ogromnej większości, ale nie widać dla niej póki co realnej alternatywy. Zaczęła się serwicyzacja zatrudnienia, co rozbiło bastiony związków zawodowych. Nie stało się to z dnia na dzień, ale po dwóch dekadach skutki były już bardzo wyraźne. Teraz to nie jest nawet postfordyzm; mamy do czynienia po prostu z gospodarką cyfrową, silnie zserwicyzowaną. Nie ma wielkich zakładów przemysłowych, w których było kilkuset albo nawet kilka tysięcy pracowników w bardzo podobnym położeniu, przez co ich siła przetargowa czy to przy negocjowaniu umów zbiorowych, czy strajków, była realnym instrumentem nacisku. To były duże skupiska pracowników o względnie podobnych interesach, które łatwo było zdefiniować. Łatwiej było występować z grupowymi postulatami czy roszczeniami, nie obawiajmy się tego słowa, do którego przykleiło się pewne odium, ale taka rewindykacja jest jak najbardziej uzasadniona i to jest prawo pracownicze. Zaczęła rosnąć rola małych i średnich przedsiębiorstw, takich, w których elastyczność na wewnętrznym rynku pracy była wymuszona elastyczną organizacją produkcji.
To był pierwszy proces, do którego doszedł fenomen XXI wieku, czyli coraz większy zanik fizycznego miejsca pracy. Pandemia bardzo dobrze to unaoczniła wraz z pracą zdalną i hybrydową, ale to przecież istniało wcześniej. Praca zdalna nie ma wyraźnego bezpośredniego przełożenia na prekaryzację. Jednak wzrost jej popularności, a dokładniej rzecz biorąc, preferencji dla niej oraz dla pracy hybrydowej daje pożywkę do dalszej ekspansji pracy platformowej. A ta jest sferą, w której prekaryjność to nie wyjątek, lecz reguła. To ogromne wyzwanie: jak zabezpieczyć podstawowe prawa pracownicze i socjalne, a nawet obywatelskie tych ludzi, bo są narażone na poważne naruszanie. Dochodzi do tego neoliberalizm jako pewien silnie zakorzeniony światopogląd.
Gdy popatrzymy na badania opinii publicznej i świadomości ekonomicznej młodych pracowników – również w naszych badaniach to wyszło – to istnieje swoista schizofreniczność przekonań. Chcielibyśmy mieć bezpłatną ochronę zdrowia, a z drugiej strony istnieje bardzo duże poparcie dla obniżania podatków i likwidacji powszechnego systemu emerytalnego. Takie opinie nie są wyrażane tylko przez młodych sprekaryzowanych, ale przez młodych (18–30 lat) w ogóle. Takie są poglądy młodych Polaków na gospodarkę. Jest w tym pewnie jakaś racjonalna indywidualność, skoro ludzie są bombardowani komunikatami, że system emerytalny oparty na zasadach repartycyjnych i solidarności pokoleniowej nie ma prawa się utrzymać z powodu demografii. Logika i racjonalność indywidualna podpowiadają, że trzeba zadbać o siebie i lepiej nie oddawać pieniędzy do „państwowego molocha”, bo i tak ich nie odzyskamy. Neoliberalizm cały czas się świetnie trzyma, jeśli chodzi o pewną ideologię zakorzenioną w świadomości zbiorowej. Przetrwał serię kryzysów po 2008 r., co było niespodzianką, bo wydawało się, że zadziała tzw. wahadło Polany’iego, które wskutek rozczarowania rynkiem wychyli się w drugą stronę, czyli zacznie wzrastać popularność poglądów lewicowych. To się nie stało, w zamian mamy falę populizmu, który ma bardzo różne barwy. Jest silny populizm narodowo-konserwatywny, słabszy populizm lewicowy, ale jest też widoczny populizm liberalny, który mocno rezonuje wśród części młodych ludzi. To ten odłam społeczeństwa, który próbuje zagospodarować Konfederacja, z poglądami na skrzyżowaniu anarchokapitalizmu i darwinizmu społecznego. I to się politycznie sprzedaje, choć nie na masową skalę.
To kwestie dotyczące świadomości i wyborów politycznych – a na czym jeszcze polega sama prekaryzacja? Co traci pracownik poddany temu procesowi?
Poczucie bezpieczeństwa socjoekonomicznego, czyli dokładnie to, o czym pisał Guy Standing w swoich głośnych książkach o prekariacie. Jego poglądy są oczywiście kontrowersyjne, łącznie z tezą, że prekariat wyłania się jako odrębna klasa społeczna. Z naszych badań ewidentnie wynika, że nie mamy prawa mówić o tym, iż to jakakolwiek klasa czy warstwa, która byłaby połączoną choćby i słabą wspólnotą świadomości. To, co pisał Standing na temat bezpieczeństwa socjoekonomicznego związanego ze stabilnością zatrudnienia i dochodu, prawem do mieszkania, prawem do urlopu, to wszystko są elementy, które składają się na prekaryzację. Jeśli jesteśmy pozbawieni tych poduszek bezpieczeństwa, to podlegamy prekaryzacji. Sytuacja taka, jak w Stanach Zjednoczonych, gdzie około 60 mln ludzi nie ma ubezpieczenia zdrowotnego albo ma takie umowy o pracę, które nie obejmują prawa do płatnego urlopu, to przykład masowej prekaryzacji.
Czy kiedykolwiek zbliżyliśmy się do takiego przerażającego standardu, jeśli chodzi o podstawowe uprawnienia socjalne, np. związane z dostępem do ochrony zdrowia? Na szczęście umowy-zlecenie są już oskładkowane na NFZ. Może u nas w takim razie mamy do czynienia z pewną deprekaryzacją?
Faktycznie nastąpiło coś takiego, jak umiarkowana „deprekaryzacja”, bo polskie państwo w pewnym momencie powiedziało „stop”. Oskładkowanie umów śmieciowych było krokiem w dobrą stronę, zwiększyło poziom bezpieczeństwa socjoekonomicznego ludzi wykonujących prace niestabilne, które nie są świadczone w oparciu o umowę o pracę. Jesteśmy w trochę lepszej sytuacji niż byliśmy w szczycie prekaryzacji, czyli w latach 2009–2014. Nie było u nas wtedy wprawdzie recesji, ale wyraźne spowolnienie gospodarcze, nadal spore bezrobocie i znaczna skala zarówno umów cywilnoprawnych, jak i samozatrudnienia.
Deprekaryzacja dotknęła w większym stopniu ludzi posiadających wykształcenie i kwalifikacje pożądane na rynku pracy przy niskiej stopie bezrobocia. Jeżeli pracownik stał się, mówiąc tym brzydkim językiem utowarowienia, dobrem rzadkim i pożądanym, to pracodawcy zaczęli zabiegać o to, by go do siebie przywiązać. To się oczywiście przełożyło na o wiele większą skłonność do oferowania umów o pracę i to często od razu, po umowie na czas próbny.
To czynnik rynkowy, który deprekaryzacji sprzyjał, ale koniunktura, co zresztą wychodzi nam z aktualnych, postpandemicznych badań, zmienia się. W książce naszego zespołu w projekcie COV-WORK zatytułowanej „Polacy pracujący w czasie COVID-19”, zauważamy, że „lepiej już było”. Chodzi o oddanie pewnego stanu zbiorowej świadomości – było fajnie, ale to się kończy. Ta świadomość jest coraz wyraźniejsza i silniejsza, a sondaż zrobiliśmy w zeszłym roku, jeszcze przed – co warto podkreślić – wybuchem wojny i wszystkich problemów, które się z nią wiążą. Już wtedy było wyraźnie wyczuwalne obniżenie się nastrojów społecznych dotyczących najbliższej przyszłości. Ludzie spodziewają się chudych lat. W życiu społecznym bardzo dużą rolę odgrywają samospełniające się przepowiednie. Jeżeli pesymistycznie patrzymy w przyszłość, to ona faktycznie może taka być, bo na tym założeniu budujemy swoje strategie życiowe. Uważam, że mówienie o rynku pracownika jest nadużyciem, ze względu na segmentację rynku pracy, związaną z wykształceniem, kwalifikacjami, wiekiem, płcią, ale także regionalną, bo nadal są takie części Polski, oddalone od głównych centrów rozwoju gospodarczego, gdzie sytuacja na rynku pracy pozostaje bardzo trudna.
A czy coś zmieniła pandemia?
W czasie pandemii liczba umów-zleceń zaczęła znowu rosnąć. Hipotezy mówiły, że były to oczekiwania wyprzedzające ze strony pracodawców, którzy spodziewali się załamania gospodarczego i nie chcieli wiązać sobie rąk umowami o pracę, bo relatywnie trudniej jest je zerwać. Potem okazało się, że spowolnienie jest krótkie, miało miejsce w drugim kwartale 2020 r., a potem cała dynamika wzrostu gospodarczego i produkcja przemysłowa zaczęły rosnąć.
Było bardzo niewiele instrumentów skierowanych bezpośrednio do pracowników. Świadczenia dostali zleceniobiorcy; z kolei bezzwrotne pożyczki i mikrodotacje były zachętą do podjęcia samozatrudnienia, można było bodajże wziąć pięć razy po pięć tysięcy. Początkowo była to pożyczka do umorzenia, a później zmieniono status tego na dotację, czyli nie było już żadnego zobowiązania. To ciekawe, bo takie krótkoterminowe korzyści mogły się w dłuższej perspektywie obrócić przeciwko osobom, które z nich skorzystały – ludziom, którzy na przykład rezygnowali z etatu na rzecz prowadzenia działalności gospodarczej. Generalnie jednak wszystko było ukierunkowane na wsparcie pracodawcy – nawet postojowe, które było instrumentem pomocy przedsiębiorstwom, a pracownikom tylko pośrednio. Wiele nam to mówi o tym, że wciąż nie ma trwałych instytucjonalnych zabezpieczeń, które miałyby redukować ryzyko prekaryzacji. Słabość instytucjonalnych zabezpieczeń to jest jedna rzecz, a druga to słabość szeroko rozumianego pracownika, nie tylko prekariuszy, ale także osób z umowami o pracę. Słabość pracujących, brak silnej zbiorowej reprezentacji, brak układów zbiorowych, to wszystko utrwala indywidualizację stosunków pracy, a w tego typu układzie pracodawca zawsze jest stroną silniejszą.
Teraz stoimy wobec znacznie gorszych perspektyw gospodarczych, bo jeszcze nie odczuliśmy skutków wzrostu cen energii, i to może mieć naprawdę dewastujący wpływ na rynek pracy i na wzrost nie tylko prekaryzacji, ale i tej prekarności, o której mówiliśmy na początku, gdy się okaże, że ludzi nie stać na mieszkania i opłaty czynszów.
Dla części młodych pracowników prekaryjny status może być tylko wczesnym etapem w rozwoju kariery zawodowej, która potem jakoś się wyprostuje, ale nie we wszystkich przypadkach. Dochodzimy tutaj do problematyki dualnego rynku pracy. Jak prekaryjność objawia się w przypadku non-career jobs, a jak w career jobs – pracach rozwojowych, związanych z większym prestiżem i autonomią oraz kojarzonych z klasą średnią albo wyższą?
Bardzo ciekawych danych i ustaleń dostarczyła jakościowa część naszego projektu, oparta na wywiadach biograficznych. Jest tam mowa właśnie o trajektorii, czyli zapadaniu się, grzęźnięciu w prekaryjności. Proszę spojrzeć na ukazane tam historie ludzi wykonujących prace wymagające kwalifikacji, takie, które cieszą się stosunkowo wysokim prestiżem, na przykład młodego architekta. Wydawałoby się, że jest to osoba posiadająca silny kapitał kulturowy w postaci wykształcenia i zawodu, który powinien ochronić ją przed prekaryjnością i spowodować, że faktycznie byłaby ona etapem przejściowym, natomiast ten człowiek na nim utkwił. Oczywiście był nadal młody i jego perspektywy nie były jednoznacznie złe na tyle, aby popychało go to do myśli o rezygnacji z tego zawodu. Jednak istnieje taka zależność, że im bardziej mamy do czynienia z pracami nierozwojowymi, prostymi, niewymagającymi kwalifikacji lub kwalifikacji tylko w ograniczonym zakresie, tym zagrożenie trwałą prekaryzacją jest silniejsze.
Dziękuję za rozmowę.
Warszawa, grudzień 2022 r.
Grafika w nagłówku tekstu: Mohamed Hassan from Pixabay.
Jan Czarzasty – doktor nauk ekonomicznych, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, adiunkt w Zakładzie Socjologii Ekonomicznej (Instytut Filozofii, Socjologii i Socjologii Ekonomicznej). Sekretarz redakcji „Warsaw Forum of Economic Sociology”, członek Rady Naukowej periodyku „Dialog. Pismo dialogu społecznego”. Współpracuje z Instytutem Spraw Publicznych, Europejską Fundacją na rzecz Poprawy Warunków Życia i Pracy (Eurofound), Fundacją im. Friedricha Eberta.
Mottem naszej organizacji są słowa „kto walczy, ten może przegrać, ale kto nie walczy, ten już przegrał”.
Ciężko doszukać się także widocznego docenienia roli lewicy w odzyskaniu przez Polskę niepodległości