Czołowe zderzenie historii z historią

·

Czołowe zderzenie historii z historią

·

Jadą ze wsi wozy / Aprowizacyjne, / Jadą na wieś wozy / Asenizacyjne. / Przy rogatce się minęły / Pod szlabanem, / Jak kareta ślubna z karawanem. / Przyjechała na targ zielenizna, / Przyjechał nawóz na pole, / I zaczęła nowy dzień ojczyzna, / Żeby pełnić posłannictwo dziejowe / I odegrać historyczną / Rolę.
Julian Tuwim, Bal w Operze

 

Skończył się tragiczny dla wielu Polaków – z powodu powodzi – wrzesień 2024, a wraz z nim 85. rocznica Wojny Obronnej 1939. Inspirując się interesującym wywiadem z prof. Andrzejem Friszke, w którym ceniony historyk poddaje silnej krytyce naszą współczesną narodowo-konserwatywną historiografię, należy dodać, że nie tylko Zachód nie docenia (nie zauważa) – jak twierdzi prof. Friszke – w takim stopniu, w jakim chcielibyśmy polskich w sensie etnicznym ofiar II wojny światowej. Nie dostrzegają jej także kręgi opiniotwórcze o proweniencji liberalnej czy lewicowo-liberalno-progresywnej, zwłaszcza z ośrodków wielkomiejskich, co bardzo silnie – patrząc z oddolnej perspektywy – wzmaga po prawej stronie sceny politycznej narrację o celowym przemilczaniu pamięci o polskich ofiarach wojny wśród wielkomiejskich liberałów (liberalnej lewicy). Podsyca także konflikt historyków po obu stronach ideowej barykady. Wydaje się, że u praprzyczyn lekceważącego stosunku naszych rodzimych liberałów do historii tkwi m.in. trafna diagnoza prof. Friszke, dotycząca braku historycznego wykształcenia domowego Lecha Wałęsy przedstawiona w innym ciekawym wywiadzie tegoż naukowca udzielonym dla programu „Historia bez kitu”.

Otóż u źródeł nieodebrania domowego wykształcenia historycznego bardzo wielu dzisiejszych mieszkańców wielkich miast, w tym wielkomiejskich liberałów, stoi nie tyle nawet samo ich plebejskie w dużej mierze pochodzenie, ile fakt, że dwa czy trzy pokolenia wstecz przeprowadzili się oni (ich rodzice, dziadkowie) ze wsi, zrywając z różnych powodów więzi ze środowiskami, w których tkwią ich korzenie. Spotęgowała to zjawisko po 1989 roku nadmierna gloryfikacja „błękitno-krwistego” pochodzenia społecznego, z której dorobku czerpie nasza współczesna narodowo-konserwatywna historiografia. Wskazywanie szlacheckich korzeni nawet u prominentów komunistycznych (gen. Wojciech Jaruzelski) miało prawo być poczytywane jako oczywista nobilitacja tychże osób i spuścizny szlacheckiej jako pewnej trwałej wartości. Tymczasem większość przybyłych po wojnie do Nowej Huty, Warszawy czy Gdańska była plebejuszami i nie tylko herbowym pochodzeniem poszczycić się nie mogła, ale wcale nierzadko miewała dziadków w Armii Czerwonej, Wehrmachcie, SB, nie mówiąc już o PZPR, przez którą przewinęły się miliony Polaków. Jako rodzinną legendę stworzoną u schyłku PRL na użytek państwowy należy bowiem poczytywać tę z „Drogi nadziei” Lecha Wałęsy, gdzie jest mowa o tym, jakoby dziadek naszego noblisty walczył ramię w ramię z Piłsudskim, zaś sami Wałęsowie wywodzą się od jednego z żołnierzy Wielkiej Armii Napoleona. Prof. Friszke zdecydowanie, choć nie wprost, obala ten mit już na wstępie wywiadu.

Ponieważ większość mieszkańców naszych miast, w tym metropolii – nie tylko Lech Wałęsa – nie posiada herbowych przodków, a ciekawość własnych korzeni jest u nich równie duża jak u tych „nobliwych”, niejako w kontrze do narodowo-konserwatywnej i zarazem postszlacheckiej wizji dziejów od jakiegoś czasu kształtuje się m.in. ze wszech miar potrzebna i wielowymiarowa ludowa wizja naszej historii. Niestety jednak w swej masie próbuje strząsnąć z siebie religijno-romantyczną spuściznę, będącą, czy to nam się podoba czy nie, immanentną cechą polskości – zwłaszcza tej ludowej. Jej rozmaici reprezentanci nazbyt często próbują opisywać historię ludu wiejskiego lekceważąc albo nawet kompletnie pomijając aspekt religii i towarzyszącej jej wiary w Boga, ewentualnie traktując ten obszar jako co najwyżej ciekawostkę etnograficzną. Nie potrafią dostrzec, a czasami nie umieją bądź nie chcą zrozumieć, że historii i współczesności polskiego ludu najzwyczajniej w świecie nie da się opowiedzieć bez religii, kościołów, kaplic i kapliczek, figurek i krzyży. I to niezależnie od tego, że laicyzacja dotyka od pewnego czasu także wieś.

Co najmniej ostatnie dwa stulecia wiejski lud zapisywał w takich obiektach bardzo wnikliwie swoje dzieje – np. te związane z zapominaną przez Zachód i część naszych wielkomiejskich elit martyrologią (o czym było na początku), ale i te związane z pamięcią o uwłaszczeniu chłopów czy upadku pańszczyzny. Ich fundatorami bądź odnowicielami bywają w większości oczywiście osoby wierzące, ale nierzadko również i zeświecczone, czasem nawet zupełnie indyferentne religijnie. Gdy wygłaszają hasła „wolność”, „równość”, „tolerancja”, czerpią z dumą – i mają do tego pełne prawo – ze źródeł i inspiracji odmiennych niż robi to lewicowo-liberalny wielkomiejski patrycjat. Na przykład religijnych i romantycznych. Niekoniecznie z oświeceniowych – czego będący autorytetem dla liberałów Lech Wałęsa z wizerunkiem Matki Boskiej w klapie jest także żywym przykładem.

Wobec niechęci świeżo nobilitowanych liberalnych „wielko-mieszczan” do owej religijno-romantycznej tradycji, wywodzący się z ich kręgów niektórzy głośni historycy zaczęli poszukiwać swojego „herbu” przeszczepiając na polski grunt wszystko, co zachodnie, byle było zachodnie, w tym tezy przystające doskonale do społeczeństw postkolonialnych o bardzo silnych od wieków korzeniach mieszczańskich (Francja, Holandia, Niemcy) ukształtowanych na tradycji oświeceniowej. Ale niekoniecznie dobrze przystające do naszych realiów. Znaleźli w tym oczywiście głośnych promotorów w postaci wpływowych mediów. W tym toku myślenia, świadomie bądź nie, wypierają z siebie fakt, że w Polsce religijno-romantyczna spuścizna – wzmocniona w XXI wieku katastrofą smoleńską – jest i na długie lata pozostanie fundamentem mentalności dużej części społeczeństwa, w tym m.in. tej, z której wyrasta owa konserwatywna czy konserwatywno-narodowa wizja dziejów. Przy lekceważącym stosunku naszych liberałów do martyrologii tę ostatnią wzmagać będą na pewno np. rodzinne i grupowe wycieczki Polaków do muzeum bajek braci Grimm w niemieckim Alsfeld. Zwłaszcza gdy po wyjściu z niego ten i ów turysta uda się z dziećmi na centralny plac tamtejszej starówki i natknie na tablicę ilustrującą niniejszy artykuł. Wspominam o tym celowo, jako że ze środowisk lewicowo-liberalnych nierzadko słyszy się głosy o konieczności niezajmowania się już historią, bo „na nowoczesnym Zachodzie” patrzy się przede wszystkim w przyszłość, a nie wstecz. No to proszę spojrzeć na fotografię wykonaną przeze mnie w wakacje 2023 r.

Czy tego chcemy czy nie, w Polsce doszło już do czołowego zderzenia dwóch wizji dziejów (upraszczająco na potrzeby artykułu: pluralistyczno-demokratycznej i narodowo-konserwatywnej), z których tę drugą, faktycznie niedoskonałą, bo opartą zbyt mocno na zero-jedynkowym widzeniu świata, wcale nie będzie łatwo przeformatować negując w tej rodzimą tradycję i spuściznę. Niestety bowiem wielkomiejskie opiniotwórcze środowiska lewicowo-liberalne o progresywnym odcieniu, będące zarazem promotorami innych niż narodowo-konserwatywna wizji dziejów, tak właśnie czynią, uderzając obuchem siekiery po kolei w „polską tolerancję”, Jana Pawła II, poszukując na siłę volkistowskich i rasistowskich elementów w rodzimym nacjonalizmie czego szczytowym osiągnięciem było porównywanie antysemickich młodzieńczych wypowiedzi kardynała Wyszyńskiego do „Mein Kampf” Adolfa Hitlera, czy wreszcie stawiając tezy o rzekomych polskich koloniach na ziemiach współczesnej Białorusi i Ukrainy. Najnowszą puentą tej polityki były bliźniaczo podobne do siebie teksty, które ukazały się nieomal w tym samym czasie, zachęcające de facto do ataku internetowych trolli na zalanych falą powodziową franciszkanów z Kłodzka, którzy na swoim profilu facebookowym „ośmielili się” wystąpić do ludzi dobrej woli z prośbą o wsparcie.

Po ukazaniu się tych artykułów wybiło skrajnie antykościelne i antyreligijne szambo, można by sarkastycznie rzec „o zdrowej, odżywczej – bo przecież nowoczesno-wielkoświatowej – woni i konsystencji”, którego świadomych przecież twórców nie sposób uznać – pomimo dobrych chęci prof. Friszke – za część otwartej, tolerancyjnej i demokratycznej Polski. Czy wobec takich zachowań liberalnych i lewicowo-liberalnych promotorów pluralistyczno-demokratycznej wizji dziejów należy doprawdy dziwić się naszym narodowo-konserwatywnym historykom i ich poplecznikom, że bardziej niż o przypadkach mordów niektórych Polaków na Żydach w czasie II wojny światowej chcą mówić o celowych działaniach sojuszu liberałów i progresywnej lewicy dążących do zniszczenia naszego dziedzictwa kulturowego, tudzież o lekceważeniu przez nich polskich ofiar nazizmu i komunizmu?

dr Andrzej Dwojnych

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie