Jak pies z kotem (na marginesie inwazji Rosji na Ukrainę)

·

Jak pies z kotem (na marginesie inwazji Rosji na Ukrainę)

·

***

 

Motto:

Liberał postępowy: O ile można ryzykować uproszczenie, to znaczy zatrzymać się tylko na pewnym stopniu analizy nie uwzględniając wszystkich dostępnych nam danych i nie biorąc pod uwagę współdziałania tych czynników, które na obecnym poziomie studiów nie są nam znane, można przypuścić, że pańskie zachowanie wobec mnie nacechowane jest ostatnio pewną drażliwością.

Związek Radziecki: Ja dałem panu w mordę.

Liberał postępowy: Powstrzymując się od wyciągania zbyt pochopnych wniosków, które mogłyby sprawiać wrażenie, nota bene mylne w tym kontekście, jakobym cofając się przed trudnościami porozumienia na gruncie humanistycznych wartości wspólnych obu stronom dążącym do porozumienia mimo różnic metodologicznych skłaniał się ku pesymizmowi odnośnie możliwości wzajemnego zrozumienia, będącego pierwszym krokiem do porozumienia, które jest niezbędnym warunkiem zbliżenia, żywię nadzieję, że oczekuję od pana pewnych kroków zwiększających szanse wzajemnego zaufania, czy też, lub jednocześnie, niepodejmowania pewnych kroków, w konsekwencji których mogłoby dojść do tego zaufania podrywania, nie zawiodę się co do bezpodstawności mojego oczekiwania. Aj!

Związek Radziecki: Ja panu daję w mordę.

Liberał postępowy: Rozumiejąc skomplikowaną strukturę naszych wzajemnych stosunków, na które nie bez wpływu pozostaje historycznie uwarunkowana kompleksowość pańskich reakcji nacechowana jakże usprawiedliwionym poczuciem pokrzywdzenia, osamotnienia i zagrożenia ze strony otoczenia, pragnę pana zapewnić, że mimo pewnej jednostronności naszego obustronnego zrozumienia, które niewątpliwie doprowadzi do pełnego porozumienia, którego brak jest konsekwencją chwilowego nieporozumienia, cieszę się z tego zbliżenia.

Związek Radziecki: To ja panu dam w mordę.

Sławomir Mrożek: „Krótka rozmowa między zachodnim liberałem postępowym a Związkiem Radzieckim zupełnie już postępowym” (1985)

 

W jednej z audycji „Pytania z księżyca” mała dziewczynka zadała doktorowi Tomaszowi Rożkowi pytanie: „dlaczego pies z kotem nie są w stanie się porozumieć”. W odpowiedzi usłyszała, że głównej przyczyny dopatrywać należy się w zupełnie różnym sposobie komunikacji obu zwierząt. Otóż kiedy pies merda ogonem – to znaczy, że się cieszy, ale już merdający ogonem kot to zwierzę zdenerwowane, przygotowane do ataku. Kot stawiając ogon „na baczność” daje wyraz swojemu zadowoleniu, rozluźnieniu, ale zachowujący się w podobny sposób pies oznacza zwierzaka przygotowanego do agresji.

Każdy, kto miał okazję spotykać się z Rosjanami na ich terenie, wie, że teoretycznie są oni podobni do ludzi Zachodu. To znaczy przyjmują swoich gości bardzo serdecznie (zapewne bardziej niż ci z Zachodu), w punkcie wizyty niemal obowiązkowo zawarte są (a raczej już: „były”) uroczysta kolacja suto zastawiona wykwintnymi daniami i trunkami, „ruska bania”, atrakcje kulturalne itp. Co więcej – podobnie jak my, także Rosjanie noszą krawaty i koszule na spinki, a nawet dżinsy. Ale jednak pod tą zewnętrzną formą kryje się człowiek mentalnie odmienny, inaczej się komunikujący, o innym podejściu do kobiet, a już na pewno zupełnie inaczej postrzegający sferę polityki niż człowiek Zachodu.

Tak jest dziś, tak było przed upadkiem komunizmu, ale tak było też i dwie dekady temu, kiedy optymistom wydawało się, że Rosja i Rosjanie przechodzą transformację w kierunku westernizacji. W 2005 roku miałem okazję na początku maja obserwować na Placu Czerwonym w Moskwie ćwiczenia armii rosyjskiej przygotowującej się do uroczystych obchodów 60. rocznicy zakończenia drugiej wojny światowej. Samą rocznicę spędziłem w Nowosybirsku, gdzie, poza oficjalnymi uroczystościami, widziałem zakrojone na ogromną skalę fajerwerki, tłumy obwieszonych orderami weteranów i gdzie uczestniczyłem w wielkim festynie/pikniku wespół z grupą kolegów Rosjan. Jeden z nich, mający korzenie polsko-ukraińskie, zwesternizowany, na stałe mieszkający w Warszawie, podśmiewał się ze swoich kolegów Rosjan, dawnych kumpli z ławki szkolnej, gdy rozmowa zeszła „po stakanie” na skutki drugiej wojny światowej. Rzekł do nich mianowicie: „wy, koledzy, reprezentujecie azjatycką myśl polityczną”. A absolwenci nowosybirskiej politechniki i tamtejszego uniwersytetu odpowiedzieli zgodnie: „tak” – i w tym wyrazie „tak” było poczucie dumy, a nie wstydu jak by się nam, ludziom Europy Środkowej czy Zachodniej, mogło wydawać. Ukraińców, zwanych dość obraźliwie „chachłami”, żaden z tych młodych wówczas ludzi, dziś czterdziestokilkulatków, nie traktował jako narodu odrębnego od Rosjan. Dziś moi dawni koledzy stali się jeszcze bardziej azjatyccy w swoim myśleniu – co stwierdzam na podstawie rozmów z niektórymi spośród nich.

O ciągłości mentalnej Rosjan, przekładającej się na sposób uprawiania polityki przez władze od czasów carskich po okres Związku Sowieckiego, znakomicie traktują chociażby książki Jana Kucharzewskiego „Od białego caratu do czerwonego” czy trylogia urodzonego w Cieszynie Richarda Pipesa: „Rosja carów”, „Rewolucja rosyjska” i „Rosja bolszewików”. Ponieważ książki obu autorów są bardzo, ale to bardzo grube – w zasadzie mało kto dziś je czyta. A szkoda, bo one pozwalają nam po pierwsze otrząsnąć się z nacechowanego emocjami stosunku do wschodniego sąsiada. Po drugie zrozumieć, dlaczego miażdżącej większości Rosjan obce były, są i będą idee liberalne oraz zachodni, czy nawet środkowo-europejski, sposób myślenia o polityce. Po trzecie wyjaśniają masowe poparcie Rosjan zarówno niegdysiejszych jak i współczesnych dla silnej, autorytarnej władzy. Mało tego – te książki tłumaczą nam dogłębnie, dlaczego po wyczekiwanym przez Zachód ewentualnym puczu na Kremlu zastąpi Putina najpewniej jego mniej lub bardziej wierna kopia.

„Wielka Brytania nie ma wiecznych sojuszników ani wiecznych wrogów – ma tylko wieczne interesy” – mawiał ponoć lord Palmerston. Trawestując owo powiedzenie nasi politycy i dziennikarze prezentują często w swojej masie przekaz: „Polska ma wiecznych sojuszników i wiecznych wrogów oraz zmienne interesy”. Jednym z naszych wiecznych wrogów, dziś głównym, jest oczywiście Rosja. Zdaniem Marii Janion następstwem „angelizacji” Polski w naszym rodzimym mesjanizmie, podkreślania jej cierpień i krzywd oraz adoracji jako niewinnej ofiary, była „satanizacja” jej prześladowców, stojących oczywiście na niższym poziomie kultury: „W XIX wieku to Rosja, przede wszystkim, stała się wcieleniem szatana, szatana politycznego, jak mawiał Mickiewicz; przeświadczenie to miała potwierdzać Rosja bolszewicka. Niedaleko owe wyobrażenia odbiegały od reaganowskiego »imperium zła«. Tradycyjne polskie poglądy na Rosję i dzisiaj nie tracą na znaczeniu”. Według autorki „Niesamowitej Słowiańszczyzny” nadal „często mamy do czynienia z publicystyczną demaskacją zła Rosji w stylu postromantycznym”.

Nasza ideologiczna niechęć do Rosji ma oczywiście dobre strony. Oprócz nas (i może jeszcze Bałtów) nikt w Unii Europejskiej nie brał w ciągu ostatnich dwóch dekad zagrożenia ze strony putinowskiej Rosji na poważnie. Jakże prorocze – niestety – okazały się słowa Lecha Kaczyńskiego wypowiedziane w Gruzji w 2008 roku. Zgodnie z naszym postrzeganiem Rosji jej autokratyczny władca – Władimir Putin agresję na Ukrainę inicjuje z pobudek zarówno ideowo-imperialistycznych, jak i wewnętrzno-politycznych – czyli pragmatycznych, tj. rozpętuje konflikt, aby zagarnąć część ziem ponoć „historycznie rosyjskich” i w ten sposób wzmocnić swoją pozycję w kraju. Dziś niektórzy dodają także jego „niezrównoważenie psychiczne”, typowe dla tyranów. Takie opinie można w Polsce przeczytać i usłyszeć z kręgów wielu środowisk ideowo-politycznych od lewa, poprzez liberalne centrum, aż po prawo. Oczywiście w tym przekazie jest dużo prawdy, ale pomijany jest w nim regularnie dość istotny szczegół.

Otóż z narracji naszych mediów i polityków najczęściej wynika, jakoby nasi wieczni ideologiczni sojusznicy – a więc np. tracący do niedawna w słupkach sondażowych ulubieniec środowisk liberalno-lewicowych prezydent Joe Biden oraz tracący w słupkach sondażowych ulubieniec prawicy premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson, ostrzegali przed agresywnymi działaniami Rosji głównie z pobudek romantyczno-ideowych. Czyli że oni niby chcą szczepić demokrację na wschód od Bugu oraz nieść bezpieczeństwo i pokój Ukraińcom bezinteresownie, tyle że czynią to może trochę niemrawo.

Starając się zatem oceniać obecną sytuację na zimno, to działania Amerykanów, pomimo pohukiwania i gróźb kierowanych pod adresem Rosji oraz ostrzeżeń przed inwazją, które okazały się ze wszech miar trafne, Kreml miał prawo interpretować jako „zielone światło do przejęcia Ukrainy”. Amerykańska reakcja na aneksję Krymu, Ługańska i Doniecka była niemrawa. W polityce zawsze ważną rolę odgrywają symbole. Gdyby to Polska pierwsza wycofała swoją ambasadę z Kijowa i prosiła obywateli o opuszczenie Ukrainy – mało kto na świecie potraktowałby ten fakt poważnie. Ale skoro zrobiły to Stany Zjednoczone – cały świat zachodni, zwłaszcza świat biznesu, zaczął panikować i wycofywać się z Ukrainy zanim nastąpiła inwazja. Mieliśmy tu zatem do czynienia z „Kabulem-bis” i Rosjanie nie mogli zinterpretować tego faktu inaczej. Doprawdy trudno sobie zresztą wyobrazić, by także Amerykanie nie rozumieli skutków własnych działań. Być może niedługo podobnie rozumować będą także Ukraińcy i to nie tylko ci, którzy dzierżą stery władzy. Wycofujący się w panice za Amerykanami z Ukrainy biznes zachodni skutkowałby i tak niemal pewną zapaścią gospodarczą na znajdującej się pod bagnetami rosyjskimi Ukrainie nawet wówczas, gdyby Rosjanie do Ukrainy nie wkroczyli – a co dopiero teraz.

Jednak tragiczne wydarzenia, które mają obecnie miejsce za naszą wschodnią granicą niekoniecznie muszą zaowocować takimi skutkami, jakich chciałyby polskie elity. Nietrudno sobie wyobrazić sytuację, że po trudach wojny chwiejna „stabilizacja pod bagnetami”, podminowana czysto ludzkim strachem o własne życie, może w przyszłości wywołać apatię u tych Ukraińców, którzy nie opuszczą swojego kraju (uchodźcami władze na Kremlu nie będą się przecież przejmować), zaś gniew ukraińskiego ludu może równie dobrze zostać skierowany przeciwko władzom własnego kraju, które nie były w stanie zapewnić bezpieczeństwa obywatelom. Dość przypomnieć jak w naszej historiografii, i to nie tylko komunistycznej, ale także emigracyjnej, były, a czasem i są dzisiaj oceniane rządy sanacji z okresu tuż przed wybuchem wojny. Jeśli dodamy do tego fakt, którego my, jakże tolerancyjni przecież przedstawiciele cywilizacji łacińskiej jakoś nie potrafimy przyjąć do wiadomości, a mianowicie, że wiele społeczeństw i narodów świata działania Zachodu polegające na „zaszczepianiu” demokracji postrzega jako czysty przejaw imperializmu – czyli dokładnie tak, jak my spoglądamy na działania Rosji, to może okazać się, iż Putin wcale nie stoi na straconej pozycji, dokonując inwazji na Ukrainę. Nawet jeśli hipotetycznie założyć spełnienie się w przyszłości naszego chciejstwa, a mianowicie że prezydent Rosji zostanie w jakiś sposób „odstrzelony”, putinowskie „zwycięstwo zza grobu” (prawdziwego lub w przenośni) nie jest wykluczone. Irak, Afganistan czy kraje Ameryki Łacińskiej są tego dobrym przykładem. Wszędzie tam Amerykanie i ich sojusznicy nieśli szczytne idee wolności, demokracji i tolerancji, a kończyło się na rozlewie krwi, wojnach i chaosie. Czy nam się to podoba czy nie, nawet w Europie są w tej chwili nacje, które otwarcie sprzyjają Rosji, na przykład Serbowie.

Wcale nie jest zatem wykluczone, że prozachodnio obecnie nastawieni Ukraińcy zaczną z czasem traktować USA i ich sojuszników z Europy jako partnerów niewiarygodnych, w których nie można pokładać większych nadziei. Hasło „Ukraina w UE” jest przecież raczej z gatunku science fiction. Poza tym trudno uwierzyć w trwały odwrót Zachodu od Rosji. Węgrzy nawet go nie symulują. Polak czy Litwin nie zostawi po wojnie tyle pieniędzy w kasynach Monte Carlo, butikach Mediolanu czy sklepach z zegarkami w Zurychu, co bogaty Rosjanin, któremu z kilkunastu miliardów dolarów po straszliwych sankcjach Zachodu na koncie zostanie „skromnych kilka”.

Patrząc pragmatycznie na kwestię bezpieczeństwa naszego kraju nie ulega wątpliwości, że Polska powinna orientować się przede wszystkim na NATO, zwłaszcza na militarne mocarstwo, jak USA, na potęgę gospodarczą, jak Niemcy, oraz na Unię Europejską jako całość bez względu na to, jakimi wadami jest ona obarczona. Chodzi tu bowiem nie tylko o „kasę z Brukseli”, ale i o nasze bezpieczeństwo. Tu nie ma w ogóle nad czym dyskutować. O ile jednak w odniesieniu do polityki Niemiec, naszego „wiecznego” wroga, polski nos jest dość silnie (poniekąd słusznie) wyczulony z uwagi na zaszłości historyczne i obecną współpracę naszego zachodniego sąsiada z Rosją, której symbolem jest Nord Stream 2 i obecne działania hamulcowe w odniesieniu do nakładania ostrych sankcji na Rosję, o tyle w USA, naszego „wiecznego” sojusznika, jesteśmy nadal wpatrzeni niczym w bożka. Oczywiście jest to dzisiaj najpoważniejszy zewnętrzny gwarant naszej niepodległości obok kordonu coraz słabszych państw dzielących nas od Rosji, z których Ukraina jest podmiotem największym. Ale jakoś nie mam przekonania, że dla naszego Wielkiego Brata zza Wielkiej Wody, a zwłaszcza dla jego europejskich sojuszników na zachód od Odry, utrzymanie integralności Ukrainy jest ważniejsze niż dajmy na to niepodległość Tajwanu.

Tak samo jak nie mam przekonania, że nawet militarne opanowanie Ukrainy przez Rosję przeszkodzi w uruchomieniu gazociągu Nord Stream 2. Romantyzm w polityce zagranicznej raczej nie jest czymś, co przyczynia się do osiągania zakładanych celów. W obliczu konfliktu zbrojnego za naszą wschodnią granicą nie jest to, niestety, dobry prognostyk ani na dziś, ani na przyszłość. Oczywiście po inwazji na Ukrainę zajmowanie stanowiska w pierwszym szeregu krajów domagających się jak najostrzejszych sankcji dla Rosję było koniecznością, podobnie jak niesienie pomocy humanitarnej Ukraińcom, pomoc uchodźcom i wreszcie dochowanie pełnej lojalności wobec naszych partnerów z NATO w konflikcie z Rosją. Ale już pomoc militarna dla Ukrainy, której symbolem jest hałas wokół przekazania naszych MIG-ów Ukraińcom, wydaje się być obarczona ogromnym ryzykiem. Krótko mówiąc, ponieważ czasy są niewesołe, w tyle głowy warto zapisać sobie morał, który płynie z tego oto dowcipu:

– Jak łatwo poznać prawdziwego pioniera na Dzikim Zachodzie?

– Po strzałach w plecach.

dr Andrzej Dwojnych

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie