Na górze myśliwce, na dole Qachaqbar
Nie ma tak ciemnej skóry jak większość Afgańczyków, mógłby udawać Włocha. Przez chwilę będzie rozważał, czy nie kupić fałszywego dowodu. Spojrzy na mój, obróci we wszystkie strony i odda śmiejąc się ironicznie, jak bardzo życie zależy od obywatelstwa. – Masz ten plastik, jesteś wielką szczęściarą. Tylko go nie zgub – rzuci na zakończenie w żartach. – Bo do Polski wrócisz z nami przez Macedonię. Był duszą towarzystwa i troskliwym bratem rozśmieszającym ósemkę rodzeństwa. Niełatwo było je zostawić. Ale plan jest taki – najstarszy syn dociera do Europy, ustatkuje się i sprowadzi rodzinę. Choć nie mają nawet na przemyt, bo zbankrutowali po tym, jak wybuch zniszczył ich sklep z hidżabami. Angielskiego nauczył się zaledwie przez rok, na kursie, na który ciężko pracował jego ojciec. Liceum skończył z najlepszymi wynikami. Odebrał dyplom, spojrzał na niego, usiadł i wybuchnął płaczem dziecka. Zacisnął ręce ze złości, bo pomyślał, że może wyrzucić go do kosza. W kraju terroru talibów to zwykła kartka, która do niczego nie służy. Zamknął książki, zatrudnił się w innym sklepie z hidżabami za 7 euro dziennie i spłacał powoli długi ojca. Marzy o tym, żeby skończyć w Niemczech studia i zostać lekarzem okulistą. Mówi, że to dlatego, że człowiek jest w stanie żyć pozbawiony wielu rzeczy, nawet ręki i nogi, ale jak się nie widzi tego, co się wokół dzieje, to tak jakby nie żyć.