O własne białko

·

O własne białko

·

Choć media często informują o sukcesach eksportu polskich produktów żywnościowych, jesteśmy coraz bardziej zależni od zakupu płodów rolnych za granicą. Szczególnym przypadkiem jest białko paszowe. Jakie mamy szanse na obronę?

Polska ma długie i bogate tradycje rolnicze. Swego czasu byliśmy spichlerzem Europy. Mimo że po II wojnie światowej ostatecznie utraciliśmy żyzne pola Ukrainy, nadal mieliśmy nadwyżki żywności. – Docierała ona zarówno na Zachód, jak i żywiła „demoludy” aż po Władywostok – mówi Jan Krzysztof Ardanowski, poseł PiS, prowadzący własne gospodarstwo. Nasz kraj posiada 16 mln ha gruntów rolnych. – To dużo jak na warunki europejskie – komentuje Ardanowski. – Jednak pozycja polskiego rolnictwa nie odpowiada naszym aspiracjom i potencjałowi. Nasze możliwości są sztucznie ograniczane przez zachęty do zmniejszania produkcji i odłogowania ziemi, uzasadniane względami ochrony środowiska – dodaje. Poseł uważa, że należy przestrzegać norm środowiskowych, ale można to pogodzić z pełniejszym wykorzystaniem potencjału rolniczego.

Po transformacji ustrojowej doszło do szybkiej wyprzedaży sektorów przetwórstwa i produkcji żywności. – Naśladujemy drogę, którą przeszedł Zachód – odcinamy się od rolniczego charakteru naszego kraju i nie korzystamy z posiadanych zasobów – uważa dr Piotr Stankiewicz z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Tymczasem niemal na całym świecie żywność staje się produktem strategicznym. Dlatego wiele państw, np. Szwajcaria czy Japonia, dba o to, aby mieć żywność własnej produkcji, nawet jeśli jest ona droższa niż ta z zagranicy. Tymczasem my kiedyś dostarczaliśmy szynkę do Ameryki czy bekon do Anglii, a dziś sprowadzamy większość wieprzowiny na wyżywienie własnego narodu! – oburza się Ardanowski. Prof. Wojciech Jóźwiak z Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej (IERiGŻ) dodaje: Co roku ubywa nam ponad ćwierć miliona świń. Kiedyś mieliśmy ponad 20 mln tuczników, obecnie mamy kilkanaście mln.

Ten ubytek wynika z upadku małych gospodarstw, a także z zaniku w nich produkcji zwierzęcej, spowodowanego długim cyklem hodowli (od 9 do kilkunastu miesięcy) i dużym zużyciem pasz. W nowoczesnym chowie świnia rośnie pół roku, a to przekłada się na wysoki udział kosztów paszy i pracy w ostatecznej cenie. Na Zachodzie od maciory pozyskuje się 15–18 prosiąt w miocie, u nas takie wyniki osiągają tylko największe fermy. Prawdopodobnie Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi (MRiRW) zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji – w latach 2014–2020 zamierza przeznaczyć istotną pulę środków na wsparcie tego sektora.

Na potrzeby chowu zwierząt, zwłaszcza w przypadku drobiu i świń, do Polski sprowadza się dużą ilość pasz. Co roku trafia do nas m.in. ok. 2 mln ton poekstrakcyjnej śruty sojowej, czyli resztek po produkcji oleju. Stanowią one pełnowartościowy składnik pasz, o bardzo wysokiej zawartości białka. Do całej UE tego rodzaju śruty przypływa rocznie 30 mln ton. Na świecie produkuje się jej 180 mln. Drugą najpowszechniej stosowaną na świecie śrutą poekstrakcyjną jest śruta rzepakowa. W Polsce stosujemy też poekstrakcyjną śrutę słonecznikową, ale ona w ostatnich latach zdrożała, więc jej sprzedaż prawdopodobnie zmaleje.

Prawie 80% zapotrzebowania na białko paszowe w Polsce zaspokaja import. Wartość sprowadzonych do Polski pasz w 2012 r. wynosiła prawie 6 mld zł. W chowie przemysłowym białko stanowi ok. 20% pokarmu zwierząt. Całkowite zapotrzebowanie na pasze w 2012 roku wyniosło 4,2 mln ton i w ciągu najbliższych lat zapewne będzie rosło. – Możliwości krajowe zwiększenia potencjału w zakresie produkcji białka paszowego są ograniczone – uważa Wiesław Dzwonkowski z IERiGŻ, badacz rynku pasz i ziemniaków. Importujemy głównie z USA, Brazylii i Argentyny. Amerykanie uzależnili świat od genetycznie modyfikowanej soi, której u siebie prawie nie stosują – we własnym kraju używają poekstrakcyjnej śruty zbożowej, pochodzącej z produkcji alkoholu wytwarzanego z przeznaczeniem na paliwo – twierdzi poseł Ardanowski. Ustawa o paszach nakłada obowiązek rozwijania przez Polskę krajowej produkcji białka i wprowadza zakaz stosowania pasz z organizmów genetycznie modyfikowanych (GMO). Pod wpływem nacisków hodowców termin wprowadzenia zakazu importu takich pasz, stanowiącego 90–95% całego przywozu, jest przesuwany w czasie za sprawą poczynań PSL. Niemal całość importu śruty sojowej odbywa się za pośrednictwem firm zagranicznych: amerykańskich – Cargill, ADM i Bunge oraz francuskiej Louis Dreyfus, niemieckiej Cefetry i holenderskiej De Heus Koudijs Hima. Cargill i Louis Dreyfus sprowadzają 60% ogółu używanej w Polsce śruty sojowej, a pierwsza z wymienionych firm wraz z De Heus Koudijs Hima kontrolują ponad 30% całego krajowego rynku pasz.

Sprzedaliśmy też znaczną część mieszalni pasz, z których wiele trafiło w ręce importerów śrut paszowych. – To znaczy, że począwszy od produkcji aż do tego, co otrzymuje konsument, jesteśmy zależni od ich postanowień. Decyzyjność Polski w tej sytuacji jest znikoma. Można to porównać do wpływu OPEC na ceny ropy – wyjaśnia dr Joanna Szalacha-Jarmużek z Wyższej Szkoły Bankowej w Toruniu, badająca globalizację gospodarczą. Firmy te nie chcą kupować polskich komponentów, wolą sprowadzać je z USA. Gdy 5 września 2013 r. w Głubczycach spotkali się krajowi producenci soi, wymieniali się doświadczeniami i debatowali, aż wreszcie podsumowali całość wnioskiem, że trudno im sprzedać swój produkt.

Nierówne siły

Rolnikom i niewielkim przetwórniom trudno konkurować z międzynarodowymi potentatami. – Duże firmy mają swoje strategie współpracy, swoich dostawców i podwykonawców, a to prowadzi do eliminacji mniejszych, lokalnych firm – wyjaśnia dr Szalacha-Jarmużek. Wdrażane są też inne rozwiązania, znane z zachodniej półkuli. Dwie firmy zawiązały współpracę z hodowcami z Podlasia. Cargill dostarcza paszę dla rolników, którzy nie mają prawa używać pokarmu własnej produkcji. Świnie „na wyłączność” dostarcza im natomiast Danish Crown, właściciel zakładów w Sokołowie. Taki model uzależniania rolników przez wielkie firmy doprowadził do bankructwa wielu farmerów w USA, np. w ciągu 20 lat w stanie Iowa liczba indywidualnych hodowców świń spadła z 60 do 10 tys., choć pogłowie tuczników nie uległo zmianie. W całych Stanach Zjednoczonych w tym samym czasie bankrutowało rocznie 30 tys. hodowców, którzy dali się wciągnąć w taki układ.

Rolników z rynku eliminuje również skala produkcji. – Na jednym świniaku można zarobić „na czysto” ok. 50 zł – jeżeli ktoś sprzedaje tylko 10 sztuk, to ma 500 zł, a gdy ktoś zbywa 1000 sztuk, to jego zysk wynosi 50 tys. zł. To są kwoty nieporównywalne, a mali producenci nie mogą w oparciu o nie konkurować z dużymi – wyjaśnia prof. Jóźwiak. Jeśli doliczymy większy koszt tradycyjnego chowu, problem ulega pogłębieniu. Prof. Jan Mikołajczak z Uniwersytetu Techniczno-Przyrodniczego w Bydgoszczy mówi wprost: Jeżeli zamiast importowanej soi nasi producenci mieliby umowy na dostawę białka paszowego ze źródeł krajowych, profity wędrowałyby do polskich rolników, a nasz kraj zyskałby na niezależności.

W genetycznym Matriksie

Abstrahując od ewentualnej szkodliwości masowej produkcji roślin modyfikowanych genetycznie dla środowiska oraz możliwego negatywnego wpływu na zdrowie ludzi i zwierząt, wielkim zagrożeniem jest uzależnienie krajowych rolników od 3–5 międzynarodowych firm, do których należą opatentowane geny. Rolnik przestaje być właścicielem swoich zbiorów, musi je w całości sprzedać przedsiębiorstwu, z którym podpisał kontrakt, a pozostawienie jakichkolwiek nasion na własne potrzeby grozi dotkliwymi karami. Osoby decydujące się na współpracę z producentami GMO są zobligowane także do używania ich „firmowych” środków ochrony roślin, co prowadzi do uzależniania od danej korporacji i maksymalizacji jej zysku kosztem gospodarza. Przykłady z USA i Argentyny pokazują, co grozi polskim rolnikom. W Ameryce takie praktyki doprowadziły do bankructwa wielu farmerów, inni ucierpieli przez zanieczyszczenie genetyczne ich tradycyjnych upraw. W 2011 r. w USA tylko przeciw Monsanto aż 270 tys. rolników złożyło pozwy sądowe. Jednocześnie korporacja oskarża farmerów o kradzież dobra intelektualnego, jakim są fragmenty zmodyfikowanego materiału genetycznego, który przez wiatr lub owady zapylające przedostał się do upraw konwencjonalnych.

Tymczasem istnieją inne możliwości niż GMO. – W Ameryce Południowej spółdzielnie rolnicze produkują soję niemodyfikowaną. Ukraińcy proponowali, że dostarczą nam taką soję, której uprawiają stosunkowo dużo. Rosjanie w obwodzie kaliningradzkim mają wielki terminal do jej przeładunku i przetwórstwa. Jednak firmy, które importują soję, często są jednocześnie producentami odmian modyfikowanych genetycznie i właściwie zmonopolizowały międzynarodowy handel tą rośliną – wyjaśnia Ardanowski. – Zwolennicy GMO posługują się argumentem wolności wyboru, lecz gdy 95% śruty sojowej pochodzi z roślin zmodyfikowanych, to wybór staje się fikcyjny – uważa dr Stankiewicz.

Prof. Jóźwiak ostrzega jednak: Śruta niemodyfikowana jest droga. Jeśli będziemy taką kupować, wówczas tempo zaniku hodowli świń przyspieszy, a mniejsza produkcja oznacza spadek zatrudnienia w rolnictwie, czyli kilkanaście tysięcy miejsc pracy mniej, głównie na wsi. Ale i ta kwestia nie jest oczywista. Producenci mięsa rozpętali kampanię przeciw wprowadzaniu zakazu stosowania soi modyfikowanej genetycznie jako paszy, argumentując, że spowoduje to wzrost cen mięsa. Ten ton podchwyciły media, np. 5 września 2012 r. tygodnik „Polityka” wyśmiał argumenty za ograniczeniem importu, a sam artykuł wyglądał jak skrypt podrzucony przez importerów.

Te same media nie informowały jednak, że Argentyna ograniczyła eksport soi o ok. 20%, uznając, iż przyda się ona na rodzimym rynku. Podobnie nie informują, że w 2012 r. w USA, Ameryce Południowej i Rosji susza ograniczyła zbiory o ok. 20%, zaś tylko ⅓ zbiorów to soja w pełni wartościowa. Nie dowiemy się też, że Chiny kupują 65 mln ton soi rocznie, a liczba ta wzrasta z każdym rokiem, tymczasem areał upraw tej rośliny nie może rosnąć w nieskończoność. To wszystko spowodowało dwuipółkrotny wzrost ceny śruty sojowej w Polsce. W efekcie koszty produkcji i ceny sklepowe mięsa poszybowały w górę mimo niewprowadzenia zakazu stosowania pasz modyfikowanych genetycznie.

W strączkach nadzieja

Czy wszystko już stracone? – Opłacalność upraw soi w Europie zmieniła się na plus – zauważa dr hab. Jerzy Nawracała z Katedry Genetyki i Hodowli Roślin Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. Tym bardziej że od dawna znane są odmiany mogące dawać plony w polskich warunkach. – Pierwszą z nich wyhodowaliśmy w 1991 r. – mówi dr hab. Nawracała.

Dr hab. Tadeusz Praczyk z Instytutu Ochrony Roślin – Państwowego Instytutu Badawczego w Poznaniu uważa, że możemy zmniejszyć uzależnienie od importowanego białka i do tego trzeba dążyć – ale całkowita samodzielność nie jest możliwa. Prof. Jerzy Księżak z Instytutu Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa w Puławach dodaje: Europa nie jest w stanie zaspokoić swoich potrzeb, u nas nie ma odpowiednich warunków do uprawy soi na taką skalę. Zaś prof. Jóźwik zauważa: Jesteśmy natomiast w stanie wyżywić zwierzęta hodowlane paszami węglowodanowymi [mieszanką ziemniaków i śruty zbożowej, stosowaną w tradycyjnym rolnictwie – przyp. K.M.], ale występuje u nas niedostatek białka, szczególnie w żywieniu drobiu, świń i warchlaków. Dr hab. Nawracała wylicza: Aby zastąpić import soi, musielibyśmy obsiać co najmniej 1 mln hektarów tą rośliną.

Według prof. Mikołajczaka nasze możliwości są inne: Rzepak, z którego możemy tłoczyć olej na biopaliwa, a śruta stanowi pełnowartościowy dodatek do pasz. Łubin, prastara polska roślina, która udaje się na słabych ziemiach, a jako roślina strączkowa wzbogaca glebę. Przy czym należy ją poddać ekstrakcji celem wypłukania glikozydów. Odgoryczonym łubinem możemy karmić zwierzęta, zaś ekstrakt wykorzystać np. jako ekologiczny środek ochrony roślin. Kolejną rośliną, również oleistą, jest słonecznik. Moglibyśmy też uprawiać soję w Polsce. Ponadto profesor zwraca uwagę na inne rośliny, które obecnie rzadko uprawia się jako paszowe. Wśród nich wymienia topinambur (słonecznik bulwiasty), sorgo, sylfię przerośniętą, a także stare odmiany zbóż, np. orkisz, płaskurka czy żyto stuletnie.

Tę opinię krytykuje Wiesław Dzwonkowski: W żywieniu drobiu mięsnego śruta rzepakowa może stanowić do 5% składu, w przypadku niosek niewiele więcej, podobnie u prosiąt. Wcześniej w żywieniu zwierząt nie stosowano roślin wysokobiałkowych. Świnie karmiono mieszanką ziemniaków i zbóż, natomiast drób żywiono przede wszystkim zbożem. Gdyby na świecie nadal stosowano tę metodę, rzeczywiście moglibyśmy być samowystarczalni. Zmiany pasz i ras mają jednak swoje następstwa. Mięso „przemysłowe” ma mniej tłuszczu. Znawcy kulinarni twierdzą, że walory smakowe nikną w nim. Pasze białkowe przyspieszają wzrost masy mięśniowej, natomiast tłuszczu w ograniczonym stopniu. Dlatego nawet zwolennicy tradycyjnych metod i ograniczania importu przyznają, że w hodowli przemysłowej soja jest niezbędna i niełatwo będzie znaleźć alternatywę.

W 2006 r. Wielkopolska Izba Rolnicza pod kierownictwem prof. Wojciecha Święcickiego z Instytutu Genetyki Roślin PAN opublikowała opracowanie „Białko w paszy – krajowe rośliny strączkowe czy importowana śruta sojowa?”. Według niego groch zawiera 22% białka, bobik 34%, łubin 36–44%, a poekstrakcyjna śruta rzepakowa 35%. Ziarno soi zawiera ok. 45% białka. – Plon białka z jednego hektara zawsze będzie najwyższy w przypadku soi. Ten gatunek jest fenomenem, żaden inny nie jest w stanie mu dorównać – wyjaśnia prof. Księżak. Opracowanie wskazuje, że zapotrzebowanie na białko dla trzody chlewnej może w całości zostać zaspokojone przez groch ze śrutą rzepakową. Gorzej przedstawia się sytuacja drobiu, który wymaga w swojej diecie większego udziału białka – soja może tylko częściowo zostać zastąpiona bobikiem i łubinem, jednak wówczas jej import mógłby spaść do zaledwie 0,24 mln ton rocznie! Badacze twierdzą, że cena krajowego białka może być nieco niższa od importowanego. Opracowanie to powstało przed skokiem cen śruty sojowej, zatem obecne realia są jeszcze bardziej korzystne dla rozwoju produkcji białka paszowego w kraju.

Dla wdrożenia tych planów konieczne jest zwiększenie areału upraw roślin strączkowych. W okresie powstania wspomnianego raportu wynosił on w Polsce ok. 100 tys. ha, tymczasem powierzchnia uprawy tylko łubinu i grochu musiałaby wynieść po 250 tys. ha. – To wykonalne, takie ilości uprawialiśmy za nieboszczki komuny. W takim wypadku wykorzystując również śrutę rzepakową moglibyśmy zaspokoić 25% naszego zapotrzebowania, co razem z paszami zbożowymi dałoby 50% zapotrzebowania uważa prof. Andrzej Rutkowski z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu, prowadzący badania nad rodzimym białkiem paszowym. Możliwe będzie to jedynie wówczas, gdy rolnicy uzyskają dochody porównywalne do tych z obecnych upraw, czyli z pszenicy na ziemiach dobrych oraz żyta na słabszych. Nie jesteśmy bynajmniej prekursorami. Dostrzegając korzyści z pozostawienia pieniędzy w kraju, wiele państw UE, m.in. Niemcy, Austria czy Chorwacja, prowadzi badania nad własnymi źródłami białka paszowego.

Wskazania raportu zostały częściowo wdrożone. – W 2010 r. wprowadzono dotacje do upraw strączkowych – informuje Dariusz Mamiński z Biura Prasowego MRiRW. W latach 2012–13 przeznaczono na ten cel 30 mln euro, z których skorzystało ponad 120 tys. gospodarzy – w 2013 r. otrzymywali 720 zł dopłaty do każdego hektara takich upraw. Wsparcie to będzie utrzymane w 2014 r., jednak przyszłość pozostaje nieznana, gdyż w ministerstwie trwają prace analityczne dotyczące płatności w kolejnych latach. Niestety uprawy strączkowe przeznaczane na białko ujmowane są wspólnie z motylkowymi drobnonasiennymi. Prawdopodobnie dopłaty nie wpłynęły istotnie na wzrost produkcji roślin przeznaczonych na pasze. Powierzchnia obu tych rodzajów upraw w 2010 r. wynosiła ok. 204 tys. ha, zaś w 2013 r. 213 tys. – Z tych upraw pochodzi jedynie 400 tys. ton nasion, używanych głównie we własnych gospodarstwach. Z uwagi na ich rozdrobnienie duże firmy, produkujące po 300 tys. ton pasz, nie są zainteresowane zakupem małych ilości towaru – twierdzi Dzwonkowski. Winę za to ponosi system dopłat. – Rolnik dostaje dopłatę, nawet jeśli wysiewa na zielony nawóz. To dobrze, ale proponuję, by za sam siew było 50% dopłaty, a za zbiór nasion drugie 50% – sugeruje prof. Rutkowski.

Lepiej wygląda realizacja badań zalecanych w raporcie. – Badania nad produkcją roślin paszowych prowadzone są w ramach wieloletniego programu „Ulepszanie krajowych źródeł białka roślinnego, ich produkcji, systemu obrotu i wykorzystania w paszach”, finansowanego z budżetu ministerstwa. Podjęte prace zmierzają do doskonalenia roślin uprawnych w zakresie zwiększenia i stabilizacji plonów oraz poprawy jakości nasion. Celem głównym jest stworzenie warunków dla zmniejszenia importu białka paszowego o ok. 50% w wyniku zwiększenia wartości biologicznej i użytkowej białka roślinnego pochodzącego z rodzimych surowców – wyjaśnia Mamiński. Prof. Księżak ocenia, że osiągnięcie poziomu zaspokojenia 50% potrzeb za pomocą białka rodzimego znajduje się w naszym zasięgu.

Soja made in Poland

Jednocześnie prowadzone są badania dotyczące możliwości uprawy soi w Polsce. W poznańskim Instytucie Ochrony Roślin realizowany jest projekt pt. „Unowocześnienie technologii uprawy konwencjonalnych odmian soi w warunkach Polski”. Zdaniem prof. Księżaka soja jest trudna do uprawy w naszym kraju, ponieważ jest rośliną ciepłolubną, wymaga późnego siewu, a jej cykl wegetacji wynosi ponad 100 dni. Badania dotyczą odmian krajowych, np. Augusta i Aldana, a także ukraińskich – Annushka i Mavka, oraz kilku innych i ewentualnego wprowadzenia nowych. – Celem tych badań są poszukiwania nakierowane na rośliny, które będą dawały wyższy plon oraz wyżej osadzały strąk na łodydze, co ułatwi zbiór oraz ograniczy straty, a ponadto będą miały krótszy okres wegetacji – informuje prof. Księżak. Dr hab. Nawracała nie kryje zadowolenia: W 2012 r. w Polsce soją obsiano 2 tys. ha, gdy w 2010 r. było to zaledwie 300 ha. Szacunki na 2013 r. wskazują na 4–5 tys. ha. Wśród zasiewów dominuje Annushka. Krajowych odmian jest niewiele, ponieważ do niedawna nie było na nie zapotrzebowania. Z okresu prosperity skorzystały firmy ukraińskie, oferując swoje nasiona. W kolejnych latach powinna jednak wzrosnąć ilość polskich odmian na polach.

Uprawy soi próbuje Alfons Suchy, rolnik z Opolszczyzny, który eksperymentalnie siał ją już w latach 90. Co roku stara się obsiać 2 ha. Z jednego ha osiągam plon w granicach 3 ton. Spróbowałem też posiać soję jako poplon po jęczmieniu ozimym, na 5 ha, i nawet wówczas zebrałem 2 tony z ha. Średnie plonowanie tej rośliny wyniosło w 2012 r. w skali świata 2,7 t/ha. – W Polsce udaje się uzyskać 2,5–3 t/ha, a w warunkach badawczych, przy sprzyjającej pogodzie, nawet 4 t/ha. To przyzwoite wyniki ocenia Nawracała. Przy cenie 1,5–1,7 tys. złotych za tonę, jaką soja osiągała w 2013 r., daje to dobre perspektywy dochodów dla rolników.

Soja ma większy potencjał niż groch, łubin i bobik. Jest odporna na choroby i szkodniki, co ogranicza ilość niezbędnych zabiegów agrotechnicznych. Jedynym problemem, z jakim styka się pan Suchy, są chwasty: Nie ma w Polsce żadnego środka do ochrony upraw soi, więc muszę pielić ręcznie. Potwierdza to dr hab. Nawracała: Przy niewielkich areałach firmy chemiczne nie były zainteresowane wprowadzeniem na nasz rynek takiego specyfiku. Jest jednak nadzieja, gdyż związki producentów rolnych mogą wystąpić o rejestrację stosownego środka. Rozmowy na ten temat już się odbyły i dobrze rokują na przyszłość. Alfons Suchy polemizuje z tezą o niekorzystnych warunkach temperaturowych: Kiedy wchodziła do uprawy kukurydza, była wrzawa, że to roślina nie na nasz klimat. Sukces w uprawie soi najlepiej świadczy o tym, że się da – można ją zbierać nawet w październiku. Podobne procesy rozpoczynają się w całej UE. Niedawno zawiązało się Naddunajskie Stowarzyszenie Sojowe, skupiające liczne podmioty, w tym rządy, z 20 państw, a mające na celu promowanie uprawy, badań i rozwiązań dotyczących soi niemodyfikowanej genetycznie w krajach naddunajskich i Europy Środkowej.

– Można odnieść wrażenie, że Polska nie dba o zaspokojenie podstawowego zapotrzebowania na żywność z własnego rolnictwa, co dałoby obszarom wiejskim impuls do rozwoju – uważa Ardanowski. Działania na rzecz bezpieczeństwa żywnościowego wywołują skojarzenia z ideą samowystarczalności gospodarczej. – W zglobalizowanym świecie wydaje się to mrzonką. Nie oznacza to jednak, że nie należy starać się o zabezpieczenie podstawowych źródeł żywności – uważa dr Stankiewicz.

Współpraca Michał Juszczak

komentarzy