Z Magdaleną Bartecką, producentką i jedną z bohaterek filmu „Niepamięć”, pierwszego polskiego dokumentu dotyczącego pańszczyzny, rozmawiamy o kulturze i życiu wsi, antagonizmie na linii wieś-miasto oraz polskiej historii opowiedzianej ustami tych, których przez dekady nie słuchano.
***
Stowarzyszenia Folkowisko zajmuje się kulturą wsi jako kulturą peryferyjną, „gorszą”, mniej widoczną w oficjalnym dyskursie. Na czym dokładnie polega jego działalność? Warto wspomnieć choćby o kampanii „Jestem ze wsi!”.
Magdalena Bartecka: Wszystko zaczęło się dzięki Marcinowi Piotrowskiemu, duchowi sprawczemu naszego stowarzyszenia, który ściągnął nas wszystkich do Gorajca – małej wsi na Roztoczu Wschodnim. Tam co roku organizujemy Festiwal Kultury Pogranicza, a w maju gromadnie świętujemy Dzień Wolności Chłopskiej, upamiętniający zniesienie pańszczyzny w Galicji. Ale chyba najgłośniejsza medialnie była akcja „Jestem ze wsi!”, która niespodziewanie urosła do rozmiarów kampanii społecznej. Jej celem było pokazanie złożoności kultury wiejskiej, rozbijanie stereotypów na temat osób pochodzących z prowincji i ujawnienie chłopskich korzeni większości Polaków. Bez grosza przy duszy udało nam się potrząsnąć tym, że tak powiem, dworkopodobnym wyrobem umysłu, czyli powszechnie panującym wyobrażeniem o niebyciu ze wsi, byciu z miasta, byciu „z pana”.
Z kolei podczas akcji „Kultura jest babą” zajmowaliśmy się bogactwem kultury tworzonej na wsi przez kobiety. Wraz z paniami z Kół Gospodyń Wiejskich, Klubów Seniora i aktywistkami z Przestrzeni Kobiet prowadziliśmy warsztaty, debatowaliśmy o roli kobiet na wsi i ich często niedocenianej aktywności. A to przecież właśnie ich niewidzialna praca tworzy wiejską tkankę społeczną.
Obecnie zajmujemy się m.in. czyszczeniem krzyży pańszczyźnianych, opieką nad drewnianą szesnastowieczną cerkwią, czytamy literaturę z paniami i panami z Dyskusyjnego Klubu Książki. Organizujemy też przegląd muzyczny „Nowe Źródła”, którego celem jest wsparcie młodych twórców i zainteresowanie ich tradycjami muzycznymi regionu.
Działamy przede wszystkim w okolicach wsi Gorajec. To tam bije źródło wiedzy. To dzięki relacjom z mieszkańcami gminy Cieszanów, dzięki robieniu rzeczy wspólnie, mamy szansę dowiedzieć się, co jest ważne dla naszych sąsiadów, co ich cieszy, co chcieliby zmienić, a co utrzymać w niezmienionej formie. Oczywiście wsie różnią się między sobą znacząco i dlatego chcielibyśmy dotrzeć do wielu takich źródeł. Chcemy się uczyć od innych organizacji działających na wsi, chcemy je poznawać i nawiązywać współpracę.
Bardzo ważne jest dla nas także szukanie porozumienia między wsią a miastem. Nie chcemy, aby jedynym pomostem między tym, co miejskie i pozamiejskie, były reality show i podsycane stereotypami diagnozy medialnych elit. Dlatego staramy się i będziemy się starać budować przestrzeń, w której różne wiejskie i miejskie doświadczenia będą mogły wybrzmieć na równych prawach. Ale też nie chcemy ustawiać się w pozycji defensywnej i ciągle tłumaczyć się przed tymi, którzy uważają kulturę pozametropolitalną za bezwartościową. Mamy chyba już dosyć powtarzania: „ej, posłuchajcie, wieś jest spoko”.
Jak obecnie postrzega się wieś? Czy nadal jest odbierana przez społeczeństwo jako ciemna, zacofana, jest stawiana w opozycji do „oświeconego”, lepszego miasta?
M.B.: Zależy, o jakich środowiskach mowa. W kręgach akademickich ostatnio dzieje się wokół wiejskości bardzo dużo. Coraz więcej badaczy (choć niestety nie wszyscy) idzie w poprzek utartym schematom myślenia o wsi. Coraz więcej miejskich wydarzeń koncentruje się wokół spraw wiejskich, jak choćby tegoroczny Festiwal Artboom. Cenne są wszelkie próby pisania chłopskiej historii na nowo. Chodzi o to, by nie myśleć o chłopskiej przeszłości wyłącznie w kategoriach braku. Warto patrzeć na nią także w kategoriach zasobu i obfitości. To są rzeczy nowe, świeże, na które patrzę z nadzieją.
Ale w publicystyce wielkomiejskiej tzw. elity opiniotwórcze serwują nam pełne pogardy obrazy mieszkańców wsi. Wystarczy przytoczyć reakcje głównonurtowych mediów na zeszłoroczne protesty rolników, którzy przecież przywieźli w Aleje Ujazdowskie postulaty w imieniu całego społeczeństwa – ważne dla wszystkich obywateli. Taka postawa środowisk opiniotwórczych, reprodukowanie takiej wizji wsi ma wpływ na konkretne decyzje polityczne. Likwidacja infrastruktury na wsi, zwijanie się państwa z obszarów wiejskich, pokazują, że wieś jest uznawana za balast, za pustynię cywilizacyjną. Ma to związek ze skrajną centralizacją Polski. Niemal wszystkie ośrodki decyzyjne, medialne i polityczne znajdują się w Warszawie. Jeśli zaś centrala przekazuje zadania organom lokalnym, to jakoś zawsze „zapomina” przekazać odpowiednie środki finansowe na realizację tych zadań. To sposób na cichą likwidację państwa rękami samorządów. Żeby tę tendencję powstrzymać i odwrócić, potrzebna jest synergia bardzo różnych organizacji, środowisk czy nawet pojedynczych osób działających na rzecz wsi (na wsi i w mieście), od związków zawodowych po Koła Gospodyń Wiejskich.
W ostatnich latach obserwujmy rosnący trend wymyślania żartów ze „słoików” i aluzji do wiejskiego pochodzenia, mimo że przecież ludność zawsze migrowała ze wsi do miast. Czy pochodzenie wiejskie jest nadal powodem do wstydu, czy coś się pod tym względem zmienia?
M.B.: Z pewnością zawrotna kariera słowa „słoik” świadczy o tym, że mamy problem z chłopskim pochodzeniem. Określenia „słoik” nie wymyśliły same „słoiki”. Dziś jednak wielu migrantów ze wsi mówi tak o sobie. Wymykają się w ten sposób stygmatyzacji, przechwytując dla siebie ten język. Ludzie zaczynają mówić o sobie nie bez dumy i zadowolenia: „tak, jestem słoikiem, tak, jestem wieśniakiem”.
Niemniej jednak obelgami są wyrażenia: „wieśniak”, „cham”, „słoma ci z butów wystaje”, „jesteś oderwany od pługa” itp. Jeśli ktoś mówi, że idzie się odchamić, to ma na myśli zażycie kultury wysokiej, tej nie-wiejskiej. Wstyd z powodu wiejskiego pochodzenia jest produktem struktur długiego trwania. Jeśli w jakimś kraju przez ponad 300 lat panowało niewolnictwo (a polska pańszczyzna nie była przecież niczym innym jak specyficzną formą niewoli), to trudno oczekiwać, żeby nie zostawiło to głębokich śladów i blizn. Ale ważne wydaje mi się, by nie czytać naszej historii tylko przez traumę, by nie traktować chłopskości jako garbu. Warto szukać też źródeł emancypacji w chłopskim uporze i oporze, w godności chłopskiej pracy i normalnym, codziennym życiu.
No i w końcu pańszczyznę jednak zniesiono. Pamiętajmy też, że potem rozwijała się chłopska spółdzielczość, że była reforma rolna (bez przymusowej kolektywizacji!), że był awans społeczny. A wszystko to wydarzyło się także dzięki oddolnemu naciskowi ze strony samych mieszkańców wsi: od chłopskich buntów, przez Wielki Strajk, opór wobec wprowadzania kołchozów, po ogromny wysiłek całych chłopskich rodzin inwestujących w wykształcenie swoich dzieci.
Jak na wsi wygląda aktywność obywatelska? W jaki sposób organizują się jej mieszkańcy?
M.B.: Dla oddolnej działalności bardzo ważna jest infrastruktura publiczna. Jeśli wieś posiada świetlicę, szkołę albo chociaż kościół, wtedy jest znacznie łatwiej, bo mieszkańcy mają gdzie się spotkać i mogą razem coś zrobić. Mogą zaplanować budżet sołecki, zrealizować jakiś wspólny pomysł czy razem poświętować, np. organizując dożynki. Jeśli jedynym miejscem publicznym jest przystanek autobusowy, na który w dodatku nie przyjeżdża już żaden autobus, wówczas działanie jest mocno utrudnione.
U nas w Gorajcu mieszkańcy angażują się w konserwację kapliczek i krzyży pańszczyźnianych. Ostatnio staramy się również zabezpieczyć wymagający konserwacji dach zabytkowej cerkwi. Mobilizujący wpływ na całe otoczenie mają prężnie działający sołtys Henio Nienajadło, pan Zbyszek Bliziński i Grzegorz Ciećka z naszego stowarzyszenia, który w poszukiwaniu zwalonych w lesie krzyży pańszczyźnianych jest w stanie przeczesać każdą gęstwinę (wszyscy oni występują zresztą w filmie „Niepamięć”). Z kolei we wsi Chorążanka, z której pochodzę, dość niedawno odremontowano świetlicę, która miała zapadniętą podłogę. Było nam znacznie przyjemniej ustalać budżet sołecki w świeżutko odmalowanej salce. Może nawet uda się wkrótce zorganizować jakąś imprezę. Dlatego bardzo ważny jest dostęp do publicznej infrastruktury. Na wsi szkoła, biblioteka czy ośrodek kultury to nie tylko miejsca, które realizują pewne usługi publiczne – często są to centra życia kulturalnego, które integrują całą społeczność: od dzieci po ludzi starszych. Raport przygotowany niedawno m.in. przez dr Przemysława Sadurę wskazuje, że dla ludzi na prowincji instytucja publiczna to także znak obecności państwa, dowód, że państwo ich nie opuściło.
„Niepamięć”, film, którego jest Pani producentką, to pierwszy polski dokument o podziale na „chłopów” i „panów”. To historia dwojga młodych ludzi – malarza-arystokraty i „wykształconej chłopki”. Wspólnie odwiedzają lubelską i podkarpacką wieś, by szukać odpowiedzi na wiele ważnych pytań: czy pochodzenie determinuje to, kim jesteśmy? Do jakiego stopnia dawne podziały wpływają na naszą teraźniejszość? Co było impulsem do powstania filmu na temat, wydawałoby się, przez wielu uznawany już za zakurzony i nieaktualny? Jakie są obecnie konsekwencje tamtego niewolniczego systemu?
M.B.: Po akcji „Jestem ze wsi!” zobaczyliśmy, że sprawa pańszczyzny pomimo odległej daty nie przedawniła się. Ogromną siłą „Niepamięci” są bardzo żywe dyskusje, które wywołuje podczas pokazów w całej Polsce. Odbyło się ich już kilkadziesiąt. Bardzo mnie cieszy, że widzowie tak chętnie zabierają głos, dzielą się swoimi historiami, dokonują wiejskich coming outów, a czasem krytykują. I chociażby temperatura tych dyskusji pokazuje, że mamy do czynienia z tematem, który się nie zużył, bo nie miał tak naprawdę szansy wybrzmieć w pełni w debacie publicznej. We wrześniu na pokazie we wsi Ostrowite była pełna sala ludzi, mimo że data pokazu pokrywała się z meczem Polska-Niemcy! Dyskusja była pełna emocji i niełatwa, bo dotykała bardzo ważnych, ale też zapalnych punktów naszej historii.
Chcieliśmy zrobić film, który podejmowałby temat polskiego niewolnictwa; mieliśmy wrażenie, że polska kultura takiego filmu bardzo potrzebuje. Sukces „Niepamięci” zawdzięczam reżyserowi filmu Piotrowi Brożkowi i montażystce Ewie Golis, którzy znaleźli formę na ujęcie tak trudnego i pewnie dla wielu twórców niefilmowego tematu. Znalezienie koncepcyjnego klucza do opowiedzenia o wydarzeniu, którego bezpośredni świadkowie dawno już nie żyją, wymagało od nich wielu godzin ciężkiej pracy.
Ostatecznie zrobiliśmy film o powidokach pańszczyzny, czyli o dawnych podziałach, które z systemu pańszczyźnianego przeszły gładko do kapitalizmu. Dawne hierarchie nakładają się na nowe. Dlatego Kulczyk wychodzi za mąż za Lubomirskiego, a Niemczycki żeni się z Czartoryską. Idealna symbioza. Nowo wzbogaceni potrzebują legitymizacji swojego majątku, a arystokraci utrzymania dawnej pozycji finansowej. Mimo że tytuły szlacheckie zniesiono dawno, to myślenie postszlacheckie pozostało. Efektem tego myślenia jest legitymizowanie nierówności np. poprzez uznanie dzisiejszych roszczeń majątkowych dawnych posiadaczy za naturalne. Kiedy kwestionujemy tę rzekomą naturalność, wskazując, że po wojnie cała Polska podnosiła stolicę z gruzów, to wtedy pojawia się pytanie: czyje tak naprawdę są te budynki? Arystokratów, którzy zdobyli swoje finansowe i kulturowe kapitały dzięki setkom lat darmowej pracy pańszczyźnianych chłopów, czy może zwykłych ludzi, którzy po wojnie odbudowywali zniszczone miasta w czynie społecznym?
„Zadaniem” filmu było wzniecenie dyskusji o roli, jaką niewolnicza praca naszych przodków odegrała w historii Polski, przypomnienie, że I RP to była kraina panów i niewolników. Czy to fundament, na którym powinniśmy budować naszą tożsamość? Z jednej strony – wyraźna dychotomia, z drugiej – temat wydawałoby się przebrzmiały, bo uwierzyliśmy, że ostatnie 70 lat zrównało nas wszystkich, że jesteśmy społeczeństwem egalitarnym, bezklasowym, a wszelkie tak wyraźne podziały to pieśń przeszłości i granie na resentymentach, co zarzuca zresztą filmowi Jan Sowa, pisząc, że „definiowanie się tylko przez to, skąd się pochodzi, nie jest politycznie obiecujące”.
M.B.: Jan Sowa ma oczywiście sporo racji: gdybyśmy chcieli definiować się tylko przez to, skąd pochodzimy, to tkwilibyśmy ciągle w mitach i traumach z przeszłości. Ale historia nie jest czymś skończonym i zamkniętym, a przeszłość nie jest całkiem przeszła. Historia ma w sobie uśpiony potencjał, który można aktywować. Zresztą sam Jan Sowa, gdy próbuje zdefiniować nowy, futurystyczny kierunek, w którym powinniśmy zmierzać, powtarza pytanie: skąd przychodzimy? Przywołuje z przeszłości mit „Solidarności”. Próbuje zakorzenić uniwersalne postulaty równości w konkretnym lokalnym kontekście. Tak, by jego wizja dobra wspólnego wynikała nie tylko z zachodnich książek, ale z doświadczenia zwykłych ludzi, którzy tu żyli pracowali i walczyli o swoją godność.
Nie da się zbudować żadnego uniwersalnego, równościowego projektu bez rozpoznania, że za tym wszystkim kryje się czyjeś życie, czyjeś dążenie. Dlatego bardzo ważne jest grzebanie w przeszłości i szukanie tego, co może mieć wybuchowy potencjał. W Folkowisku planujemy wydanie książki właśnie z taką niezwykłą historią „zwykłego człowieka”, przyjaciela naszego stowarzyszenia, 83-letniego Aleksandra Soli. W jego życiu odbija się w niesamowity sposób dziejowy proces nowoczesnej historii Polski: od przedwojennej wsi i Zagłady Żydów, przez industrializację i przygody na dzikim zachodzie Ziem Odzyskanych, po strajki lubelskiego Lipca i działalność w podziemnej „Solidarności”. To wspomnienia z życia na wsi, awansu i buntu.
A co do resentymentu – warto zadać sobie pytanie, czy jest zawsze zły. Resentyment to dojrzewający powoli gniew. Ten gniew przeciwko niesprawiedliwości może stać się paliwem samoorganizacji i wspólnego działania. Resentyment może stać się twórczy. Między innymi to resentyment wywołał Wielką Rewolucję Francuską. Nie bałabym się go aż tak bardzo.
Dziękuję za rozmowę.
23.10.2015 r., rozmawiała Magda Komuda.