Od dekad krytykuję polską lewicę za intelektualną impotencję wyrażającą się w bezmyślnym importowaniu zagranicznych wzorów. CTRL+C, CRTL+V. To takie błędne koło: specyficzny splot czynników geopolitycznych, historycznych, społeczno-ekonomicznych i kulturowych spowodował, że lewica w Polsce pozostawała na ogół (pomijając kilka historycznych wyjątków) osamotnioną mniejszością; poczucie izolacji sprawiało, że z utęsknieniem wyczekiwała pomocy z zewnątrz („wczoraj Moskwa, dziś Bruksela”); stawianie na „bratnią pomoc” zamiast na pracę w rodzimym społeczeństwie pogłębiało alienację lewicy. Przy czym, o ile sto lat temu lewica rozkwitała intelektualnie (Brzozowski! Abramowski! Luksemburg! Kelles-Krauz! Machajski! Hempel! – i wielu, wielu innych), to obecnie, po dziesięcioleciach gonienia obcych wzorów i implementowania ich w „tym kraju”, stała się intelektualnie wyjałowiona. Sprowadzenie polskiej lewicy do roli translatora zewnętrznych trendów dostrzegam nie tylko ja – „bardzo dziwna postać”, jak raczył nazwać mnie ongiś jeden z lewicowych redaktorów – ale też nieposzlakowani lewicowcy.
Ale spokojnie, tym razem nie będę przynudzał i powtarzał się. Wręcz przeciwnie – skrytykuję domorosłych lewaków z nadwiślańskiego zaścianka za niedostrzeganie najnowszych mód zrodzonych w Ojczyźnie Światowej Klasy Kreatywnej.
Po kolei. Przez ostatnie lata hipster-lewica, udająca obecnie lewicę radykalną, wygrzewała się w ciepłym słoneczku liberalnego mainstreamu, który zdominował układ geopolityczny. Można było bezpiecznie walczyć o postęp mając za plecami liberalne państwo – oczywiście nie będące szczytem marzeń goszysty, pryncypialnie krytykowane za „błędy i wypaczenia”, ale jednak uważane za mniejsze zło niż ciemnogród i populizm. Ono samo było trzymane w ryzach przez „oświecony absolutyzm” Unii Europejskiej, a tę znowuż asekurował – jako zwornik globalnego ładu – dobrotliwy Wielki Wujek Barack. W ten sposób mogło pojawić się zjawisko charakterystyczne dla schyłkowych imperiów: imperialistyczna lewica pragnąca sfinansować reformy socjalne w metropolii profitami z poddanych hegemonicznemu uciskowi peryferii, dlatego zainteresowana w utrzymaniu istniejącego ładu geopolitycznego (zjawisko brytyjskiego socjalimperializmu XIX/XX w. opisywał Bernard Semmel). Bezzębna prawica mainstreamowa, skoncentrowana na liczeniu korporacyjnych zysków, mogła sobie wszczynać kulturowe wojenki, ale generalnie zepchnięta została do głębokiej defensywy, oddając jedną pozycję po drugiej. Skrajna prawica w większym stopniu egzystowała w histeryczno-sensacyjnych medialnych stories niźli w realu.
Aż tu nagle demon powrócił. Objawił się AltRight – „prawica alternatywna”, alternatywna wobec mainstreamu; zjawisko skądinąd niejednolite. To nie jest reaganowsko-thatcherowska neoliberalna/neokonserwatywna New Right, której ostatnim wyrazem była Tea Party. AltRight to odrodzenie twardej „Starej Prawicy” – etnopolitycznej, tradycjonalistycznej, populistycznej – w nowych postmodernistycznych formach. Swoisty powrót do korzeni. I to właśnie altrightowcom udało się pokonać mainstreamową lewicę na jej własnym polu: zdobyć poparcie robotników używając nie haseł kulturowych (Thomas Frank trochę się zdezaktualizował), lecz ekonomicznych. Robotnicy z Pasa Rdzy poparli protekcjonizm przeciw globalizmowi.
Dla lewicy, która zdążyła już zapomnieć o cechującym ją kiedyś antyimperializmie, to geopolityczne trzęsienie ziemi, ba – coś w rodzaju odwrócenia magnetycznych biegunów Ziemi. Nagle zabrakło punktu oparcia, punktu odniesienia. Lewica musi odnaleźć się w nowej sytuacji, dokonać samokrytyki, reorientacji, przewartościowania. Odpowiedzieć sobie na pytanie: co robić? Najpopularniejsza odpowiedź brzmi: to, co dotąd, tylko bardziej. Zewrzeć szeregi, okopać się na swych pozycjach. To reakcja mieszczanina przestraszonego załamaniem status quo. Bastionami oporu (safe zones) stają się uniwersytety i liberalne samorządy wielkich miast. Magazyn „Rolling Stone” opisuje formowanie się koalicji anty-Trumpowej. Znajdą się w niej organizacje proimigranckie, ekologiczne, feministyczne, mniejszości seksualnych, walczące o ograniczenie dostępu do broni i – co ciekawe – „prawdziwi konserwatyści” (czyt. neokonserwatyści) niechętni izolacjonizmowi Trumpa. Nie brakuje wam tu kogoś? Bo mi brakuje – związków zawodowych. Wygląda na to, że lewica obraziła się na robotników. Zamiast tego Trump spotyka się z liderami związkowymi.
Jednak nie wszyscy amerykańscy lewicowcy są wyznawcami kultu cargo, ufnymi, że powtarzanie pewnych rytuałów zapewni im pomyślność. Niektórzy uważają, że wyzwanie ze strony AltRight wymaga symetrycznej odpowiedzi: stworzenia alternatywnej wobec mainstreamu lewicy odwołującej się do zapomnianych fundamentów lewicowości. Przeciwnicy postrzegają kiełkujący fenomen AltLeft jako nowe wcielenie sojuszu ekstremów, „miejsce, gdzie Pat Buchanan spotyka Ralpha Nadera” (choć alt-leftists odrzucają jakiekolwiek formy współpracy z faszystami, rasistami, antysemitami, fundamentalistami). Zwolennicy akcentują, że jest to de facto powrót do tradycji Starej Lewicy – „lewicy takiej, jaką była od II wojny światowej do kontrkultury lat 60.”.
Oznacza to przede wszystkim prymat ekonomiki nad kulturą, pierwotność bazy wobec nadbudowy, powrót do Marksowskiej tezy, że „byt kształtuje świadomość”. Pogarda wobec biednych i przegranych traktowana jest jako najważniejszy z grzechów. My będziemy lewicowi w sprawach ekonomicznych […], lecz raczej centrowi w sferze kultury – napisał „alternatywny lewicowiec” Robert Lindsey. Takie podejście stawia AltLeft w opozycji zarówno do technokratycznej socjaldemokracji, która już dawno zdezerterowała do obozu neoliberalizmu, porzucając klasę ludową, jak i wobec „lewicy kulturowej” (Cultural Left) dominującej po lewej stronie barykady. Ci pierwsi to po prostu „zdrajcy klasy robotniczej”, wróg klasowy. Drugim, jako „błądzącym towarzyszom”, poświęca się większość polemicznego ferworu.
AltLeft toleruje zwolenników Cultural Left pod warunkiem, że nie eksponują swych antagonizujących poglądów. Lewica kulturowa krytykowana jest nie co do zasadności czy kierunku przemian kulturowych, ale ze względu na ekstremizm. Lindsey pisze: Prawa gejów – tak! Gejowska polityka – nie! Wsparcie i tolerancja dla biologicznych homoseksualistów, aby żyli wedle swego wyboru w wolności i szczęściu. […] Z drugiej strony homoseksualizm nie powinien być wywyższany ani wychwalany […]. Prawa kobiet – tak! Kobieca polityka – nie! Alternatywna lewica popiera feminizm równościowy, ale nie feminizm genderowy, radykalny, nienawidzący mężczyzn. Według alt-leftists promowana przez kulturalistów „polityka tożsamościowa” prowadzi do zastępowania walki klas konfliktem rasowym i/lub płciowym. W tym ujęciu biali ludzie są złem […] a każdy kto nie jest biały, automatycznie jest świętym. Oznacza to nie tylko dzielenie klasy pracującej według rasistowskich kryteriów, ale też stosowanie odpowiedzialności zbiorowej (zwróćmy przy tym uwagę, że o ile przynależność klasową można zmienić stosunkowo łatwo, to rasowej czy płciowej raczej nie, co czyni antagonizm nieprzezwyciężalnym).
Innym aspektem „alternatywnej lewicy” jest internacjonalizm rozumiany jako antyimperializm, a nie kosmopolityzm. Lindsey podkreśla, że pragnienie ludzi, by […] posiadać narodową, etniczną czy religijną tożsamość powinno być postrzegane jako prawo, w które nie wolno się wtrącać. Wynika z tego akceptacja dla wielokulturowości imigrantów w pierwszym pokoleniu, ale promowanie asymilacji w następnych. Z jednej strony krytykowany jest szowinizm (extreme patriotardism) i wsparcie dla zachodniego imperializmu – także ze strony Berniego Sandersa, klasyfikowanego jako „zimnowojenny liberał”. Z drugiej strony, odrzuca się pogląd, że „Zachód jest zły, a nie-Zachód jest cudowny”. AltLeft odcina się zarówno od antysemityzmu, jak i od radykalnego syjonizmu, akceptując antysyjonistów, ale też… umiarkowanych syjonistów.
Amerykańska AltLeft istnieje niewiele ponad rok (strona Altleft.com pojawiła się w listopadzie 2015 r.), jest ugrupowaniem niewielkim i do tego zróżnicowanym, o niewykształconej jeszcze fizjonomii. Jeden z jego zwolenników napisał: Niestety, AltLeft przyciąga szeroki wachlarz dziwnych typów, z których każdy ma swoje błazeńskie pomysły na to, czym AltLeft być powinna. No cóż, początki zawsze są trudne.
Czy Polacy powinni naśladować AltLeft? Nie. Wystarczy powrót do rodzimej tradycji, rzeczowa, nieuprzedzona analiza rzeczywistości, po prostu zdrowy rozsądek. Jaskółki można dostrzec.
dr hab. Jarosław Tomasiewicz