Bezsilność silnych

·

Bezsilność silnych

·

Klęska koalicji rządzącej nie będzie spowodowana sporami i przepychankami w jej łonie, czyli rozbieżnymi interesami i silnymi osobowościami liderów PiS, Samoobrony i LPR. Dojdzie do niej, bo w kluczowych kwestiach nie nastąpi przełom. Na to nie ma bowiem żadnego pomysłu.

Idea „Polski solidarnej” wskazywała na solidarność społeczną, jako przeciwieństwo dominującego dotychczas myślenia w kategoriach indywidualistyczno-liberalnych oraz postkomunistyczno-kastowych. Nie mam przesłanek, by zakładać, że owa idea czy też slogan były od początku obliczone na naiwną klientelę wyborczą. Pewne jest jednak, że w praktyce niewiele z tego wyszło. Najsłabszym elementem rządowej układanki jest PiS. O ile z niedawnych, bo zaledwie sprzed roku, wypowiedzi braci Kaczyńskich można było wnioskować, iż prezentują ciekawą syntezę kulturowego konserwatyzmu z gospodarczym socjaldemokratyzmem, a to wszystko mocno podlane nowoczesnym (tak!) sosem idei Pierwszej „Solidarności”, o tyle dziś już trudno mieć w tej kwestii jakiekolwiek złudzenia. PiS in action okazał się w ideowym i praktycznym sensie naśladowcą szkodliwych pomysłów neokonserwatywnych/neoliberalnych.

Jeśli czołowa liberalna twarz PO, Zyta Gilowska, została ministrem finansów, a Robert Gwiazdowski z Centrum im. Adama Smitha szefem rady nadzorczej ZUS-u, to oczywiście można tłumaczyć ów fakt chęcią zaprowadzenia dyscypliny budżetowej itp. Ale kiepska to wymówka, bo sprawa jest jasna – zarówno w sensie symbolicznym, jak i w kwestii konkretnych decyzji oraz sposobu myślenia o gospodarce i budżecie, oznacza to wyraźne opowiedzenie się za neoliberalnym kursem a la Leszek Balcerowicz. Stwierdzenie, że są to po prostu fachowcy, którzy będą realizowali politykę rządu, byłoby zabawne, gdyby nie dotyczyło tak istotnej sfery rzeczywistości. Nie ma bezstronnych fachowców, bo ekonomia – wbrew rojeniom głupków i ględzeniu propagandzistów – nie jest nauką ścisłą. Trudno też oczekiwać, by tacy starzy wyjadacze jak Gilowska i Gwiazdowski nie potrafili na płaszczyźnie ekonomicznej wodzić za nos braci Kaczyńskich i ich otoczenia. Gdyby chcieć realizować politykę prospołeczną i dać sygnał faktycznej zmiany kursu, ministrem finansów powinien zostać Ryszard Bugaj, a szefem ZUS-u np. Janusz Szewczak.

Spójrzmy, przykładowo, jak pojmowana jest polityka społeczna. Niedawno mogliśmy obserwować paniczne reakcje liderów PiS na plotkę, że Samoobrona domaga się przyznania bezterminowego zasiłku dla bezrobotnych w wysokości 800 zł miesięcznie. Oczywiście można się spierać o zasadność samej kwoty – w zestawieniu z pensjami w Polsce jest ona wysoka, choć patrząc na realia kosztów życia w dużym mieście wcale nie taka wielka. Inna sprawa, że ci, którzy twierdzą, iż tak wysoki zasiłek demoralizuje, jako niewiele niższy niż płaca minimalna, zapominają dodać, że demoralizujący – i to jeszcze jak – jest przede wszystkim poziom płac w Polsce. Nie da się ukryć, że płacić komuś za miesiąc pracy np. 1000 zł, to tak, jakby napluć mu w twarz – ów człowiek po opłaceniu rachunków za mieszkanie i media oraz zrobieniu podstawowych zakupów (żywność, odzież, środki higieniczne etc.) zostaje w zasadzie z pustym portfelem. Z kolei sam bezterminowy zasiłek byłby, owszem, demoralizujący w kraju, gdzie ofert pracy mielibyśmy nadmiar, i to rozmieszczonych w miarę równomiernie, nie zaś skoncentrowanych w kilku regionach i metropoliach. Natomiast w sytuacji chronicznego braku miejsc pracy – dzisiejszy chwilowy boom niczego tu w dłuższej perspektywie nie zmienia – nie tylko demoralizująca, ale wręcz wołająca o pomstę do nieba jest sytuacja, w której zaledwie 1/7 bezrobotnych otrzymuje wsparcie w postaci zasiłku, i to przez krótki okres 6-18 miesięcy.

Na dyskusję zasługuje także wiele innych kwestii związanych z rozwiązaniem proponowanym przez Samoobronę, jak choćby mechanizmy dyscyplinujące bezrobotnych do podejmowania pracy, czy też przewinienia, które skutkowałyby utratą świadczeń. Nie zmienia to jednak faktu, że bezterminowy zasiłek dla bezrobotnych jest bardzo sensownym mechanizmem solidaryzmu społecznego. Nie jest to kwestia wyłącznie zabezpieczenia biologicznego przetrwania, ale także chęć zapewnienia wszystkim pracującym poczucia bezpieczeństwa (co pozytywnie skutkuje w takich kwestiach, jak poszukiwanie lepszej pracy czy relacje między pracownikami a pracodawcami), zaś bezrobotnym umożliwienia uniknięcia społecznej stygmatyzacji. Nie jest też prawdą, że budżetu „nie stać” na takie zasiłki. Po pierwsze, są znaczne możliwości przesuwania środków z innych wydatków, czyli mamy do czynienia z ustaleniem priorytetów w wydatkach „społeczeństwa solidarnego”, nie zaś z jakąś mission impossible. Po drugie – znaczne polepszenie siły nabywczej bezrobotnych poskutkowałoby szybkim wzrostem konsumpcji, a co za tym idzie zwiększeniem podatkowych wpływów do budżetu. Po trzecie zaś, dzisiejszy brak wsparcia dla nich już jest kosztowny – nie tylko „wprost”, w postaci zapomóg z opieki społecznej, ale także w formie kosztów reakcji na patologie, od nałogów po wandalizm i ciężką przestępczość – a w perspektywie długofalowej będzie generował ogromne wydatki, o dotkliwych stratach w biologicznej i kulturowej substancji „solidarnego” społeczeństwa nie wspominając.

Należy też dodać, że bezterminowy zasiłek byłby świetnym instrumentem polityki prorodzinnej – nie tylko zabezpieczając warunki do posiadania potomstwa w ogóle, ale i umożliwiając matkom (a może i ojcom) spokojne wychowanie dziecka przez kilka lat, zamiast gnania do jakiejkolwiek pracy, by przeżyć. Mógłby też stać się sposobem na rozsądną liberalizację rynku pracy, pozwalając firmom lepiej reagować na wahania koniunktury – pracownika łatwiej byłoby zwolnić, ale jednocześnie nie byłoby to dla niego tragedią, gdyż stały i przyzwoity zasiłek umożliwiłby normalne życie i spokojne poszukiwanie kolejnej posady.

PiS zamiast tego zaproponował działania, które w zasadzie można porównać do XIX-wiecznej filantropii, z tą różnicą, że łaskawym darczyńcą zamiast Pana Przedsiębiorcy stał się Pan Urzędnik. Co zrobił „solidarny” rząd? Postanowił nakarmić dzieci w szkołach oraz wesprzeć, na wniosek i przy współpracy LPR, rodzące matki jednorazowym datkiem, zwanym „becikowym”. To oczywiście lepsze niż nic i trudno człowiekowi o zdrowych zmysłach krytykować karmienie głodnych dzieci. Łatwo jednak dostrzec schizofreniczny wymiar całej sytuacji. Otóż ci sami ludzie, którzy zasiłki dla bezrobotnych krytykują jako utrwalające uzależnienie od pomocy państwowej, promują takie uzależnienie w kwestii znacznie bardziej fundamentalnej, czyli napełniania dziecięcych brzuszków. Nie trzeba być „socjałem” – można być nawet liberałem – by dostrzec, że znacznie bardziej normalnym i humanitarnym rozwiązaniem jest sytuacja, w której bezrobotni rodzice kupują dziecku pożywienie (a także ubrania, obuwie, podręczniki, zabawki etc.) za pieniądze z zasiłku, niż gdy to samo dziecko jest dokarmiane przez państwo na oczach zamożniejszych rówieśników.

O „becikowym” z kolei można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że rozwiązuje jakiś problem. Nie robi tego w sferze tzw. prorodzinnosci, bo nikt rozsądny nie zdecyduje się na potomka przy jednorazowym wsparciu na tak mizernym poziomie. Nie czyni tak również w kwestii pomocy społecznej. Trafia wszak do ludzi o różnym statusie materialnym (w tym także do zamożnych), nie przysługuje natomiast tym ubogim, którzy dzieci mieć nie chcą lub nie mogą, co przypomina raczej nagradzanie dobrze aportującego psa przez jego właściciela niż równe traktowanie przez państwo swoich obywateli. Zresztą cała polityka rządzącej ekipy zdaje się być dyktowana ideologią „rozpłodową”, traktując osoby bezdzietne jako gorsze – świadczy o tym pojawiający się ostatnio pomysł dodatkowego opodatkowania tych właśnie obywateli.

Trudno taką politykę nazwać choćby liberalną – ona jest anachroniczna. Nowocześni liberałowie twierdzą, że nie należy dawać ryby, lecz wędkę. Mają rację – istotnie, samo rozdawanie jałmużny nie rozwiązuje żadnego problemu, a wręcz pogłębia go. Wędką powinny być nowe miejsca pracy, czyli – tu już możemy dać sobie spokój z liberalnymi teoriami – aktywna polityka państwa w sferze gospodarczej, niekoniecznie w „prostackiej” formie dotacji, lecz np. jako nakłady na naukę czy innowacje, albo różne metody faworyzowania inwestycji „pracochłonnych”. I w tej kwestii PiS również niewiele dokonał. Ileśset tysięcy ludzi wyjechało na Zachód do pracy, trafiła się akurat dobra koniunktura gospodarcza (zawsze się taka trafia po fazie stagnacji), do Polski płyną niespotykane wcześniej kwoty z UE na wsparcie wielu sfer, w tym tak zaniedbanych, jak rolnictwo czy infrastruktura na prowincji. I tylko tyle. Sam rząd nie zrobił niczego konkretnego. Gdy pierwsza „solidarna” minister finansów, Teresa Lubińska, powiedziała kilka słów prawdy o takich – nazwijmy to po imieniu – g… wartych inwestycjach jak hipermarkety, to szybko pożegnała się ze stanowiskiem. A tego rodzaju „biznesy” są zupełnie bezproduktywne, jeśli nie wręcz szkodliwe z punktu widzenia dobrobytu Polski i jej obywateli.

Z kolei jedyną dziedziną gospodarki, w której rząd przedsięwziął faktyczne kroki, jest budowa autostrad. Pomijam w tym miejscu ekologiczne i społeczne aspekty inwestycji tego rodzaju, bo to temat na osobny artykuł. Faktem jednak pozostaje – zapisanym od kilku lat nawet w dokumentach tak „betonowej” i technokratycznej instytucji, jak Komisja Europejska – że nie zachodzi żaden wyraźny i niekwestionowany związek między budową autostrad a rozwojem gospodarczym danego kraju czy regionu. Biorąc pod uwagę ogromny koszt inwestycji oraz ich główne przeznaczenie (tranzyt towarów przez Polskę na linii Europa – Rosja), znacznie bardziej korzystne z punktu widzenia poprawy poziomu życia byłoby wyasygnowanie tej kwoty na gruntowne remonty już istniejącej infrastruktury drogowej i kolejowej. „Solidarny” rząd bardziej się jednak martwi, czy niemiecki TIR wygodnie dotrze do Rosji, niż tym, czy polski prowincjonalny przedsiębiorca zawiezie furgonetką swoje produkty do hurtowni odległej o 50 km, bez ryzyka urwania podwozia, a polski pracownik będzie mógł szybko i sprawnie dojechać pociągiem do firmy w sąsiednim miasteczku.

Osobna sprawa to oczywiście fetyszyzowanie wskaźników koniunktury, w tym nie tylko wspomnianego malejącego poziomu bezrobocia, ale także rosnącego PKB. Znów jest to coś, co tak naprawdę niewiele mówi o sytuacji w kraju. Wiadomo np. już bezspornie, że rosnące PKB nie musi przekładać się na wzrost poziomu zamożności czy poprawę kondycji ogółu społeczeństwa. Najbardziej wymownym przykładem są tu Stany Zjednoczone, gdzie nieustanny, znaczny wzrost PKB od wielu lat, nie zmienia faktu, iż znaczna część społeczeństwa dotknięta jest tam spadkiem siły nabywczej i obniżką płac realnych – większość owoców wzrostu gospodarczego skonsumowała wąska elita finansowa, nie zaś zwykli ludzie. Dlatego też zachwyty nad rosnącym PKB nie mają żadnej wartości dopóki nie wiemy, komu i jak bardzo polepszyło się dzięki temu – czy zyskali szeregowi pracownicy firm prywatnych, zatrudnieni w budżetówce i emeryci, czy może ci, którzy dotychczas już i tak byli nieźle sytuowani?

Gdzie mamy więc tę „Polskę solidarną”? Może w kwestii bezpieczeństwa wewnętrznego? A skądże – tu bezrefleksyjnie powtarza się fałszywe neokonserwatywne tezy, że wystarczy surowo karać przestępców, aby zapanował porządek. Tak jakby większość przestępstw popełniano z nudów, nie zaś wskutek biedy, braku perspektyw czy z powodu przyswajania złych wzorców osobowych w patologicznym środowisku. Oczywiście bandytów trzeba surowo karać bez żadnego pobłażania, by zapewnić społeczeństwu elementarne warunki bezpieczeństwa, a w szkołach choćby i odizolować kilku łobuzów, aby uniknąć zdemoralizowania całych klas. Ale jeśli minister sprawiedliwości neguje sam sens resocjalizacji skazanych, a minister edukacji uważa, że dzieci „złe” należy masowo oddzielać od „dobrych”, to nie jest to żadna „Polska solidarna”, lecz Dziki Zachód. Takich anty-solidarnych postaw i działań można by wymienić więcej – choćby w polityce zagranicznej (bezsensowne i kosztowne krwawe awantury na polecenie USA) czy zmianie stawek podatkowych, na których zyskali najzamożniejsi – ale już starczy.

Przyczyną takiego stanu rzeczy jest anachronizm ideologii PiS oraz obrana przez jego przywódców droga ku hegemonii na prawicy. Anachronizm ów jest dwojaki. Pierwszy ma oczywiście korzenie w biografii braci Kaczyńskich, ukształtowanych w latach walki z komunizmem, a później zmagających się z postkomuną. Nie zamierzam negować wielu faktycznych patologii III RP, związanych z brakiem konkretnego i stanowczego rozliczenia się z ludźmi i mechanizmami PRL-u. Bez wątpienia należy dokonać lustracji, ujawnić agenturę w polityce, mediach i gospodarce, wyjaśnić podejrzane aspekty działań postkomunistów, zwłaszcza ich niejawnych struktur. Być może nawet należy dokonać tego w pierwszej kolejności – moja wiedza o kulisach problemu jest niepomiernie mniejsza niż Prezydenta i Premiera, więc trudno mi wyrokować, czy najpierw mają być „rozliczenia”, czy może gospodarka lub socjal. Jednak ogólna wymowa wielu wypowiedzi i stanowisk PiS-owskiego trzonu obozu rządzącego nie pozostawia wątpliwości, że od wielkości do śmieszności jest tylko krok. Jeśli bowiem całą nędzę i rozpacz III RP tłumaczą brakiem lustracji lub działalnością WSI, to niestety widać wyraźnie, że poza myśleniem życzeniowym nie mają zbyt wiele do zaoferowania. Już tylko przykład sąsiedniej NRD, gdzie lustracja była pełna i szybka, a bogate zachodnie Niemcy władowały w ów kraj miliardy marek, pokazuje, że sednem sprawy nie są agenci, układ i czerwona pajęczyna, lecz dużo poważniejsze procesy i zjawiska o wymiarze globalnym.

Tu dochodzimy do drugiej płaszczyzny anachronizmu PiS. Otóż zamiast Porozumienia Centrum, czyli partii nieufnej zarówno wobec prawicowego liberalizmu gospodarczego, jak i przesadnego konserwatyzmu kulturowego, mamy dziś liderów tamtego ugrupowania na czele „wielkiej partii prawicowej”. W jej szeregach nie tylko stricte politycznych, ale i w zapleczu eksperckim (może nawet bardziej w nim), można znaleźć całe mnóstwo postaci jakby żywcem skopiowanych z neokonserwatywnej matrycy. Mam na myśli zwolenników Busha, Thatcher i Reagana, praktykujących pokazowy katolicyzm oraz odnajdujących sens życia – choć być może chodzi tu o odwrócenie uwagi od faktycznych problemów – w wojowaniu z gejami, feministkami, pornografią, prezerwatywami, Islamem, podatkami progresywnymi itp. problemami, które nękają Polskę dniem i nocą. Ten intelektualny folklor, z racji na swoją „siłę rażenia”, wspartą dodatkowo przez podobną opcję LPR (której liderzy wychwalają Thatcher i wojują z teorią ewolucji), znacząco wpływa na publiczny wizerunek i linię programową partii, a mam też wrażenie, że pod jego presją sami Kaczyńscy zaczynają przechodzić na coraz bardziej jałowe pozycje. Paradoksalnie, najlepiej w obozie rządzącym wypada „chamska” i „głupia” Samoobrona. To właśnie jej liderzy znacznie więcej rozumieją ze współczesnego świata, bliżsi są myśleniu solidarnemu niż neoliberalnemu, nie zostali też naznaczeni przesadnym przywiązywaniem wagi do jałowych schematów antykomunizmu.

Cała kwestia ma jednak szerszy, globalny wymiar. Dzisiejsza lewica więcej rozumie z realiów naszego świata, ale nie ma pomysłów jak to zmienić, brakuje jej także zakorzenienia w społeczeństwie. Prawica zaś posiada oparcie w „ludzie”, który potrafi mobilizować atrakcyjnymi dla niego hasłami, lecz z kolei zupełnie nie radzi sobie z analizą rzeczywistości. Lewica prze do przodu, lecz jest małą grupką wyizolowanych intelektualistów, za którą nie podąża żaden tłum. Prawica ma za sobą masy, ale potrafi wraz z nimi jedynie dreptać w kółko. Można krytycznie oceniać sporą część analiz, a zwłaszcza propozycji autorstwa takich myślicieli, jak Žižek, Hardt, Wallerstein czy Bauman, ale w ich rozprawach widać próbę zrozumienia zmieniającego się świata i wypracowania rozwiązań adekwatnych do sytuacji. Z kolei myśl – jeśli można ją tak w ogóle nazwać – neokonserwatywna jest wobec realiów bezradna. Wywody Kagana, Scrutona, Sormana czy Legutki to po prostu, bez względu na reklamowy szum czy tytuły naukowe autorów, obraza dla elementarnej wiedzy o procesach społecznych i problemach współczesnego świata. Jeśli „na prawo” pojawi się jakiś faktycznie twórczy i odważny myśliciel, to – jak np. John Gray – sam ucieka z tak jałowego środowiska, w dodatku jest przez nie traktowany jako zdrajca i wyrzutek. No ale nie wymagajmy, żeby liderzy PiS czytali i rozumieli Graya, skoro nie dociera do nich nawet większość tego, co pisze „zakolegowana” Jadwiga Staniszkis…

Zamiast „rewolucji moralnej” będzie więc stagnacja banalna. Gdy do ogólnej niemocy prawicy w definiowaniu problemów dodamy polską manierę ślepego – bazującego na kompleksach – naśladownictwa oraz intelektualne uwikłanie w problemy z epoki minionej, to pewne jest, że nie czeka nas żadna całościowa zmiana na lepsze. Kaczyńscy mają jakieś pomysły na rozwiązanie problemów „z wczoraj”, ale niewiele mają ich „na dziś”, a jeszcze mniej „na jutro”. Nie będzie rządu przełomu – będzie rząd dreptania w kółko. Nie wystarczy mieć armat – kadr, poparcia społecznego i szumnych zapowiedzi. Muszą jeszcze być one celne.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie