Prawda was zniewoli?
Niejasna postawa hierarchów wobec lustracji każe się zastanowić, czy mamy do czynienia z troską o dobro duchowe i naukę głoszoną w Ewangelii, czy nieporadną próbę ocalenia wizerunku Kościoła.
Znajomy opowiedział mi ostatnio znamienną, choć zwykłą historię. Po całym tygodniu ciężkiej pracy obudził się w sobotę rano o 2 godziny wcześniej niż zamierzał, bo zza ściany dobiegała bardzo głośna muzyka. Po kilku godzinach cierpliwego znoszenia hałasu wybrał się z wizytą do sąsiedniego mieszkania, które na co dzień stoi puste. Zastał tam grupę nastolatków, ewidentnie pijaną. Na jego prośbę o nieco spokojniejszej i mniej dokuczliwe dla sąsiadów zachowanie, usłyszał, że nie ma przecież ciszy nocnej, a w ogóle to oni są u siebie i mogą robić co chcą. Zza zatrzaśniętych mu przed nosem drzwi usłyszał jeszcze, że ma spier…
Po kolejnych kilku godzinach zatelefonował do straży miejskiej, by zapytać, co w takiej sytuacji należy zrobić. Usłyszał, że to sprawa dla policji. Gdy zadzwonił na pobliski komisariat, dowiedział się od dyżurującego pracownika, że zrobić nie można nic. Po prostu nie ma jeszcze ciszy nocnej, a polskie prawo nie przewiduje ponoć interwencji, gdy ktoś hałasuje w biały dzień w swoim prywatnym mieszkaniu, nawet jeśli za cienką ścianą jest inne mieszkanie. Gdy zapytał policjanta, czy w takim razie ma w uciążliwym hałasie czekać aż wybije godzina 22., usłyszał, że niestety właśnie tak to wygląda. Trwająca od 9. rano impreza zakończyła się właśnie o 22. – widocznie jej uczestnicy mieli wprawę w takim folgowaniu swoim zachciankom, aby nie ponieść za to żadnej odpowiedzialności.
W „Gazecie Wyborczej” opublikowano niedawno artykuł o osobnikach, którzy na motocyklach crossowych rozjeżdżają leśne drogi i trasy turystyczne m.in. w Gorcach. Jest to zakazane, ale nikt nic sobie z przepisów nie robi. Zmotoryzowani wandale odstraszają turystów z górskich schronisk i gospodarstw agroturystycznych, płoszą zwierzęta, a niedawno jeden z nich śmiertelnie potrącił wędrującego piechura-miłośnika gór. Co na to policja? Ano nic, tzn. tłumaczy, że nie ma środków, że motocykliści są nieuchwytni, że brakuje przepisów jednoznacznie regulujących te kwestie, a poza tym motory były, są i będą, a ludzie lubią jeździć po bezdrożach, bo to większa frajda niż na „cywilizowanym” torze wyścigowym.
Wedle policji, sprawców wykryć się nie da – albo odkręcają rejestracje, albo gdy ktoś zrobi zdjęcie pędzącemu motocyklowi, jego właściciel tłumaczy później, że pożyczył komuś pojazd, niestety nie pamięta komu. Tymczasem dziennikarz bez trudu dotarł do członków klubu motokrosowego, którzy nie chcieli na potrzeby artykułu podać personaliów, ale w rozmowie przyznali, że owszem, nielegalnie jeżdżą po lasach.
Inna ciekawa kwestia wynikła z badań ankietowych w środowisku lekarskim. Miały one wyjaśnić, jaka jest skala i przyczyny łapówkarstwa w publicznej służbie zdrowia. Wniosek główny z badań brzmiał tak: lekarze biorą łapówki, bo są przekonani, że zarabiają za mało. I co? I nic. Czasem aresztowany zostanie jakiś lekarz, który wziął tzw. kopertę. Mówi się o tym przypadku przez kilka dni, a w tym czasie setki jego kolegów nadal przyjmują łapówki. Państwo znowu jest bezradne. Policja nie wie tego, co wiedzą wszyscy pacjenci (że bez koperty nic nie wskórasz) oraz wszyscy sąsiedzi konowała (że za mizerną pensję nie kupi się luksusowego auta).
Pamiętam jak policja wezwana do nocnej ulicznej awantury, przyjechała po godzinie. Zanim raczyła się zjawić, wybito trzy szyby w oknach, jedną w samochodzie, dotkliwie poturbowano trzech mężczyzn i dwie kobiety, wyrwano ze snu kilkaset osób. Mój sąsiad, który jako pierwszy zadzwonił na komisariat, stwierdził, że następnym razem nie będzie się fatygował, bo nie ma to przecież żadnego sensu… Ale nie myślcie sobie, że stróże prawa tak prostu i ordynarnie nic nie robią. O nie. Ostatnio w mediach było głośno o tym, że policja odwiedza mieszkańców różnych miast i konfiskuje im komputery zawierające pirackie oprogramowanie czy takież filmy lub muzykę. W jednej z gazet pan sierżant tłumaczył, że choć jest to bardzo czasochłonne, to „jego ludzie” śledzą tych, którzy w sieci P2P wymieniają się plikami. Policja ma więc czas i środki, aby ścigać czyny zupełnie nieszkodliwe społecznie oraz pilnować interesów prywatnych koncernów, które nie potrafią stworzyć skutecznych zabezpieczeń swojej własności. Nie ma natomiast woli i możliwości, aby zająć się facetem, który w środku nocy bije żonę i sąsiadów, demoluje wszystko, co jest w zasięgu ręki i wydziera się na całą dzielnicę.
Jasne, można to częściowo wytłumaczyć brakiem środków finansowych – jesteśmy wszak krajem ubogim. Ale główna przyczyna jest inna. Temu państwu, tzn. jego wysokim urzędnikom i podległym im „budżetowcom” po prostu nie chce się załatwiać jakichkolwiek problemów. Oni nie są od tego. I te panienki, które na studiach uczyły się na pamięć, zdawały egzaminy na piątkę, a na drugi dzień nic nie pamiętały, ale dziś są nauczycielkami. I ci lekarze, którzy nie mają czasu na dokształcanie się, za to chętnie podróżują do Egiptu za pieniądze firm farmaceutycznych. I kolejarze, którzy sprawdzając bilety nie potrafią używać słów „dzień dobry” i „dziękuję”. I doktoranci, którzy od bardziej utytułowanych kolegów przepisują bibliografie do swoich rozpraw oraz metodą „kopiuj – wklej” tworzą artykuły do kolejnych prac zbiorowych, by ich pozycja w środowisku wzrosła. I ci policjanci, którzy ważą z setkę, a na służbie przechadzają się leniwym krokiem tam, gdzie przestępstw i wykroczeń jest od lat najmniej. Im wszystkim we własnym mniemaniu należy się umowa na czas nieokreślony, co najmniej 3 tysiące na rękę, miesiąc albo dwa urlopu rocznie, no i oczywiście trzynasta pensja, a najlepiej jeszcze służbowe wdzianko i zwrot kosztów dojazdu do pracy.
Tak, wiem, oczywiście są też dobre nauczycielki, porządni lekarze, uprzejmi kolejarze, doktoranci-pasjonaci i wysportowani policjanci. Znam takie osoby, więc nie chodzi tu o krzywdzące generalizacje. Ale nawet, gdy komuś „chce się chcieć”, to jego zwierzchnicy robią co mogą, aby wybić mu z głowy takie fanaberie. Nic dziwnego, wiadomo przecież, że jeden mały poruszony kamyk może wywołać lawinę. Dlatego równa się w dół, nigdy w górę. Pracują nad tym ministerstwa, ustawodawcy, organa kontrolne i szczebel kierowniczy. W takich np. szkołach ważniejsze jest, czy nauczyciel opanował tworzenie tabelek w Excelu i wypełnianie ich biurokratycznym bełkotem niż to, czy zamiast „Pani Domu” lub „Auto Świata” czytuje z własnej, nieprzymuszonej woli Platona, Kotarbińskiego i Habermasa.
Bynajmniej nie kwestionuję sensu istnienia rozbudowanego sektora publicznego, a bolączek państwowych instytucji nie chciałbym rozwiązać przez zastąpienie ich usługami wolnorynkowymi. Wręcz przeciwnie – uważam, że jednym z głównych zadań państwa i sensem jego istnienia jest oferowanie swoim obywatelom na równych zasadach dostępu do podstawowych usług, szczególnie tam, gdzie podmioty prywatne nie widzą interesu w ich świadczeniu. Tyle tylko, że sektor publiczny, który działa w fatalny sposób, jest najlepszą antyreklamą samego siebie, za to całkiem dobrze zachęca zmęczonych i zdegustowanych obywateli do wychwalania wolnego rynku. Jasne, bylejakość i lenistwo nie są problemem tylko tego sektora. Zdarzają się w prywatnych firmach, a tzw. organizacje pozarządowe są wręcz wylęgarnią cwaniactwa, kumoterstwa i nieróbstwa. Jednak ktoś, kto pracuje źle w prywatnej firmie, szkodzi głównie jej. Leń czy kombinator, zatrudniony przez państwo, uderza natomiast bezpośrednio w jego autorytet.
W Polsce podstawowym problemem wcale nie są niskie nakłady na „budżetówkę”, lecz korozja etosu służby publicznej. Gdy mowa o finansach, trzeba dodać dwie rzeczy. Owszem, polski nauczyciel czy pielęgniarka zarabiają niewiele. Są to pensje z pogranicza wegetacji, a w wielu profesjach uniemożliwiają one faktyczny rozwój zawodowy (np. zakup książek czy wyjazdy szkoleniowe). Ale na tle ogółu polskich pensji wcale nie jest to grupa jakoś szczególnie pokrzywdzona. Tyle samo zarabiają osoby równie dobrze wykształcone i ciężko pracujące w sektorze prywatnym, a przy tym ich stabilizacja zawodowa jest na ogół znacznie mniejsza, zaś różnorakie przywileje branżowe – żadne. I wszyscy mają tego świadomość. Pracownicy „budżetówki” chętnie narzekają na wysokość zarobków, ale jakoś nie widać, by z tego środowiska rekrutowały się tłumy chętnych do zarabiania – podobno tylko czekających na ich rozliczne talenty i geniusz – kokosów na wolnym rynku. Nie, nie zamierzam wcale kwestionować sensu walki o przyzwoite pensje, ani napuszczać „państwowych” na „prywatnych” – wiem natomiast, że poza budżetówką wcale nie zarabia się wiele, a warunki pracy są tam często znacznie gorsze.
Druga kwestia dotyczy analogii międzynarodowych. Owszem, nauczyciel czy lekarz w krajach Zachodu zarabiają proporcjonalnie więcej niż ich koledzy z Polski, mają wyższą pozycję społeczną i cieszą się prestiżem. Ale jednocześnie wymaga się od nich nie tylko wysokich kwalifikacji i dokształcania się, lecz także entuzjazmu i zapału do pracy. Mój znajomy niemiecki nauczyciel twierdzi, że aktywny udział w zupełnie pozaszkolnym życiu społeczno-kulturalnym swojego miasteczka, choć nie wpisano go w oficjalną umowę o pracę, dla niego i jego zawodowych znajomych jest czymś oczywistym. Gdy natomiast widzę znudzone i pyszałkowate zarazem gęby liderów Związku Nauczycielstwa Polskiego czy Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, którzy jak katarynka „grożą eskalacją protestów”, to jedno wiem na pewno: żadne podwyżki nie załatwią problemu, bo do dziurawego dzbanka można wlać choćby i cysternę wody, a on i tak pozostanie pusty. Nic nie pomogą „wyższe podatki dla bogaczy” i większe nakłady na sferę budżetową, jeśli nie zmieni się myślenie o dobru wspólnym i interesie społecznym – zamiast polityki lewicowej czy „socjalnej” wyniknie z tego wyłącznie farsa i kompromitacja takich ideałów. Twierdzenia, że lekarze przestaną brać łapówki, gdy im się „godziwie” zapłaci, można włożyć między bajki – co najwyżej kupią sobie lub swoim dzieciom większy dom czy bardziej luksusowy samochód.
Ciśnie się na usta pytanie: jak można szanować to państwo i utożsamiać się z nim? Gdyby ono, biedne i słabe, sterane przez zabory, wojnę i komunę, nie potrafiło nas obronić np. przed inwazją potężnego imperium, tak jak w 1939 r. uległo hitlerowcom, wybaczyłbym mu bez chwili wahania. Jeśli padłoby ofiarą międzynarodowych spekulantów lub oligarchicznych instytucji pokroju Światowej Organizacji Handlu – uczyniłbym podobnie. Nie mam też do niego żalu, że nie zapewnia nam takiego socjalu jak w Niemczech, czy takiej służby zdrowia jak w Norwegii. Ale ani trochę zrozumienia nie mam dla państwa, które nie potrafi uciszyć gówniarzy zakłócających spokój kilkunastu rodzinom zamieszkującym tę samą klatkę schodową. Państwo, które ustami swego funkcjonariusza, opłacanego z naszych podatków, serwuje obywatelom smętne wymówki i kretyńskie frazesy zamiast sprawnego rozwiązania błahego problemu, nie ma racji bytu.
Zanim zacznie się po raz kolejny pouczać ludzi, że powinni chodzić na wybory, rzetelnie płacić podatki i wracać z Irlandii do ojczyzny, wypadałoby ich przekonać, że ma to jakikolwiek sens. Nie wielkimi hasłami, nie obietnicami kilku milionów mieszkań, nie reklamowymi spotami i billboardami, lecz załatwieniem kilku najprostszych spraw. I proszę mi nie mówić, że to obywatele powinni najpierw „coś z siebie dać”, że nie powinniśmy pytać, co Polska zrobiła dla nas, lecz co my możemy zrobić dla Polski, że ziarnko do ziarnka, i tak dalej. Owszem, dobre społeczeństwo i sensowne państwo należy budować nie tylko od góry, ale także od dołu. Sęk w tym, że dzisiaj takie ideały często oznaczają po prostu marnowanie czyjejś pracy, czasu i nadziei, a społecznikostwo okazuje się frajerstwem i waleniem głową w mur. W takich przypadkach oddolna działalność traci sens – państwo stworzyło dla niej warunki, w których nie przetrwałby nawet kaktus.
Zamiast opowiadać farmazony o społeczeństwie obywatelskim, weźcie, drodzy decydenci, ruszcie głową i tyłkiem, i zróbcie tu najpierw państwo obywatelskie. To znaczy takie, które swoimi obywatelami i ich bolączkami interesuje się nie tylko za pośrednictwem formularza PIT i okienka w ZUS-ie.
Niejasna postawa hierarchów wobec lustracji każe się zastanowić, czy mamy do czynienia z troską o dobro duchowe i naukę głoszoną w Ewangelii, czy nieporadną próbę ocalenia wizerunku Kościoła.
Z oceną PRL jest w Polsce tak, jak z prawie każdym innym ważnym tematem: głupio, nudno i sztampowo.