Oświecony „zdrowy” terror
Współcześni Wielcy Bracia mają coraz większą ochotę, by zabronić nam wszystkiego. Nam, zwykłym ludziom.
Wciąż głośne są echa nagłośnienia faktu współpracy Ryszarda Kapuścińskiego ze Służbą Bezpieczeństwa. Ja rozczarowany jestem jednak nie tyle przeszłością autora „Cesarza”, ile postawą tych, którzy kreowali go na postać nieskazitelną. Nie jego jednego.
Co kilka miesięcy dowiadujemy się, iż któryś z rzekomych herosów i geniuszy ma w życiorysie wstydliwe karty. A to noblistce ktoś wypomni wiersz na cześć Stalina, a to światowej sławy socjolog zdemaskowany zostanie jako komunistyczny politruk, a to wypłynie zapis sympatycznej pogawędki znanego dysydenta z oficerem dawnego reżimu. Jedni mają wówczas okazję do pomstowania na „fałszywe elity”, inni oburzają się szarganiem narodowych świętości, zawiścią i małostkowością. Jedni uwielbiają się babrać w brudach, inni przekonują nas o nieskazitelnej bieli tego, co oni sami za białe uznali, głównie na podstawie klucza politycznego i/lub towarzyskiego.
Żadnemu człowiekowi i żadnej idei nie udało się dotychczas – mówiąc słowami poety – zjadaczy chleba w aniołów przerobić. Każdy ma na sumieniu jakieś grzeszki, nikt nie jest wolny od głupstw i słabości. A to błędy młodości w postaci wiary w niemodne już ideały, a to konformizm związany z szukaniem dróg na skróty w kwestii kariery, a to kunktatorstwo polityczne skrywane za wzniosłymi hasłami. Tak bywa, zwykła, ludzka rzecz. W istoty pozbawione podobnych wad wierzą tylko durnie oraz czytelnicy „Intelektualistów” Paula Johnsona, który dokonał iście genialnego odkrycia, że ten i ów wielki myśliciel zdradzał żonę, bił syna i plotkował o przyjaciołach.
Zdawałoby się, że nic bardziej oczywistego niż dostrzeżenie faktu niedoskonałości ludzkiej kondycji. Jednak obserwując publiczne roztrząsanie grzeszków różnych osób, nie sposób nie zadumać się nad dziwacznymi meandrami tego problemu. Z jednej bowiem strony w brudach – faktycznych, a równie często urojonych – grzebie się chętnie. Nie ma chyba żadnej postaci publicznej, której jakaś gazeta czy stacja telewizyjna lub radiowa nie wypomniałaby mniejszego lub większego potknięcia. Jednocześnie wszakże ci sami demaskatorzy są święcie oburzeni, jeśli ofiarą podobnych praktyk padnie któryś z ich pupilów. Wróg polityczny czy towarzyski nigdy nie powinien spać spokojnie, bo w dowolnym momencie może mieć wypomniane to czy tamto. Gdy jednak podobne błędy przypomni się komuś „naszemu”, wówczas zgodny chór potępia takie „zapędy inkwizytorskie” czy „grzebanie w życiorysach”.
Te same środowiska, które ogłaszają się krytycznymi, wolnomyślicielskimi i przeciwnymi „pomnikowemu” oglądowi ludzi i ich czynów, zostawiają ideały na boku, gdy chodzi o kogoś z własnego grona. Potrafią one uznać co prawda na przykład, iż zbrodnie są zbrodniami, tak samo hitlerowskie, jak i komunistyczne, ale o konkretach nadal nie można mówić zbyt wiele. Heideggerowi flirt z nazizmem jest przy byle okazji wypominany wiele lat po śmierci, ale wzmianka o stalinowskich fascynacjach (a może tylko serwilizmie) Wisławy Szymborskiej to w środowisku „Gazety Wyborczej” coś podobnego do – excusez le mot – głośnego puszczenia bąka na eleganckim raucie.
A przecież w obu tych przypadkach można stwierdzić, że jakkolwiek były to postawy niemądre, to zarówno filozof, jak i poetka całym swoim dorobkiem udowodnili bez wątpienia, że nie da się ich sprowadzić do roli piewców totalitaryzmu brunatnego lub czerwonego. Ich dzieło nie tyle przekreśla, co po prostu odsyła w mroczny, nieistotny kąt tamte błędy. Ktoś, kto Heideggera postrzega jako ex-nazistę, a Szymborską jako autorkę peanów na cześć Stalina, jest być może szczerym antyfaszystą lub antykomunistą. Jest jednak także półgłówkiem. Nie zmienia to jednak faktu, że konkretne błędy zostały przez te osoby popełnione i nieuczciwe jest udawanie, iż było inaczej.
Tymczasem wiele środowisk nie potrafi pozbyć się ciągot ku temu, aby własne szeregi traktować jako nieskazitelne, zaś każdą próbę przypomnienia, że i ono nie jest wolne od wad, uznawać za zamach na największe świętości. Można powiedzieć, że to całkiem naturalne – wszak prawie każdy wykazuje wobec siebie więcej wyrozumiałości niż oferuje jej innym. Tu jednak postawa taka zostaje doprowadzona do absurdu. „My” nie robiliśmy niczego złego, a jeśli nawet, to winne były okoliczności. Nikt nie ma prawa „nas” osądzać. A gdy to robi, jesteśmy oburzeni i zaskoczeni, że ktoś w ogóle śmiał to zrobić.
Podobnie stało się z Ryszardem Kapuścińskim. Ujawnienie jego kontaktów z PRL-owskimi tajnymi służbami i pisanie dla nich raportów-donosów, środowisko związane z reportażystą potraktowało jako szarganie pamięci o zmarłym i próbę zdezawuowania jego dokonań. Przekonywano, że wielkość autora „Hebanu” jest niejako niezależna od faktu współpracy z esbekami. Jest w tym sporo racji – świetne książki powstałyby zapewne bez takiego uwikłania ich autora. Ale właśnie dlatego kreowanie Kapuścińskiego – tak jak wielu osób wcześniej – na postaci nieskazitelne, nie ma żadnego sensu. W naszej pamięci – i w kulturze narodowej – powinien pozostać doskonały „Szachinszach”, niepotrzebny zaś jest w niej mit o autorze, który rzekomo „kulom się nie kłaniał”. Nie dlatego niepotrzebny, że fałszywy, lecz dlatego, że wartość literacka tej spuścizny broni się sama.
W przypadku Kapuścińskiego pojawia się co prawda argument, którego nie można całkowicie zlekceważyć. Rację mają ci, którzy twierdzą, że współpraca z bezpieką dawała przewagę w postaci choćby paszportu i możliwości wyjazdów zagranicznych. Kto wie zatem, czy jakiś konkurent nie okazałby się jeszcze lepszym autorem reportaży, lecz nie mieliśmy szans przekonać się o tym, gdyż wyrażając désintéressement kontaktami z SB i pisaniem donosów, pozbawił się on „szansy na wielkość”. Argument to niegłupi, lecz nie biorący pod uwagę przede wszystkim faktu, iż literatura nie jest grą o sumie zerowej. Wielkości książek Kapuścińskiego nie przekreśliłoby potencjalne powstanie innych, równie dobrych czy nawet jeszcze lepszych rozpraw. Można również dodać, że to nie autor „Wojny futbolowej” wybrał sobie życie w kraju, który odmawiał swym obywatelom tak elementarnego prawa, jak swobodna podróż zagranicę. Przeciwnie, funkcjonował w realiach, w których prawo to przyznawali smutni umundurowani panowie, uzależniając swą zgodę od współpracy z nimi.
Przede wszystkim jednak takie próby umniejszenia czyjegoś talentu działają tylko w części przypadków. Taki bowiem Zygmunt Bauman, niedawno zdemaskowany jako współpracownik wojskowego komunistycznego wywiadu, już pod takie wątpliwości nie podpada. Wszak światowej sławy socjologiem został nie dzięki choćby największym korzyściom czerpanym ze współpracy z bezpieką, lecz po zaprzestaniu jej – wtedy, gdy opuścił PRL i zaczął z zachodnimi kolegami po fachu konkurować na „naukowym wolnym rynku”. Podobnie z Szymborską – Nobla otrzymała przecież nie od Stalina za wiersz o nim, lecz od szwedzkich jurorów za całokształt twórczości.
Les extremes se touchent, czyli skrajności się stykają – jak mawiają Francuzi. Głupkowate napaści i podważanie czyjegoś dorobku przy pomocy detalu z biografii, to rewers tego samego medalu, którego awers przybiera postać kreowania owych postaci na półbogów, starannego wybielania ich błędów i pomyłek, a także wściekłych ataków na niezainteresowanych udziałem w hagiograficznym, jednobrzmiącym chórze. Gdyby piewcy geniuszu Kapuścińskiego, Baumana czy Szymborskiej zechcieli przyjąć do wiadomości, że ich idole nie są doskonali i że wcale nie muszą takimi być, aby doceniono konkretne dokonania, nie byłoby w ogóle tego problemu. „Lapidarium” byłoby tak samo warte uwagi, gdyby jego autor wyznał w roku 1989 albo i wcześniej, że uległ namowom smutnych panów w mundurach. „Nowoczesność i Zagłada” byłaby genialną analizą hitlerowskiego ludobójstwa także wtedy, gdybyśmy na długo przed jej edycją mieli świadomość, że wyszła spod pióra człowieka, który za młodu uwierzył w konieczność „utrwalania władzy ludowej”. Polacy mogliby tak samo być dumni z poetyckiego Nobla, gdyby jego laureatka przyznała wiele lat temu, że wychwalanie Stalina było zapewne największym głupstwem, jakie w życiu zrobiła.
To wszystko wymagałoby jednak, oprócz uczciwości i odwagi cywilnej, porzucenia pokusy czerpania z dzieł literackich czy naukowych – oraz związanych z nimi sukcesów – legitymizacji do zabierania ex cathedra głosu w sprawach zupełnie niezwiązanych z nagradzaną i docenianą twórczością. Nietrudno zrozumieć kogoś, kto nie ma ochoty po upływie 30 czy 50 lat bić się publicznie w piersi i przyznawać do błędów, szczególnie wtedy, gdy niewiele wniosłoby to dzisiejszych problemów, postaw i biegu wydarzeń. Jednak brak takiego wyznania ma pewien istotny wymiar teraźniejszy i praktyczny. Pozwala z pozycji Doskonałego Autorytetu przekonywać opinię publiczną, że obecne wybory i postawy tychże osób oraz ich politycznych czy towarzyskich sojuszników, są słuszne i właściwe. Paniczne reakcje na ujawnienie wstydliwych faktów z przeszłości nie wynikają wcale – jak chce się to przedstawić – z chęci obrony czyjegoś dobrego imienia oraz wielkości dzieła. Czyni się tak w celu ugruntowania autorytetu, który bywa wykorzystywany do rozgrywania spraw nie mających nic wspólnego z reportażem, socjologią czy poezją.
Przyznanie, że Ryszard Kapuściński popełniał błędy, wcale nie umniejszyłoby jego wielkości jako autora książek. Na pewno jednak nadszarpnęłoby autorytet kogoś, kto przemawiał jednym głosem wraz ze środowiskiem, które teraz go broni. Przemawiał, dodajmy, w sprawach dotyczących nie Afryki, Azji czy Ameryki Południowej, lecz naszych, tutejszych, polskich problemów. I o tym właśnie warto pamiętać w całej tej wrzawie o czyjejś przeszłości i grzebaniu w niej.
Współcześni Wielcy Bracia mają coraz większą ochotę, by zabronić nam wszystkiego. Nam, zwykłym ludziom.
Można się tylko domyślać, co decyduje o tym, jakie problemy uważane są za godne nieustannego roztrząsania na forum publicznym.