Wolni z wolnymi, równi z równymi
Między „jankesofilami”, „prawdziwymi Europejczykami” i „agentami KGB” powinno być miejsce na inne wizje sojuszów międzynarodowych.
Rządy braci Kaczyńskich miały w zamierzeniu przerwać wreszcie okres swoistej wielkiej smuty, kiedy to po roku 1989 zamiast wymarzonej wspaniałej Polski wszystko było nie tak. Żyliśmy w krainie wszechstronnego absurdu, którego poszczególne przypadki mogłyby z powodzeniem trafić do jakiejś światowej księgi rekordów i zająć tam poczesne miejsce.
Dawni komuniści stali się czołowymi zwolennikami wolnego rynku. Dawni SB-cy – obrońcami swobód obywatelskich. Dawni partyjni koledzy Czesława Kiszczaka, autora osławionej akcji „Hiacynt” – orędownikami praw mniejszości seksualnych. Dawni kumple Moczara – przeciwnikami antysemityzmu. Dawny wrażliwy społecznie Jacek Kuroń dał się poznać jako zwolennik liberalizmu i wspólnik Balcerowicza. Symbol antykomunistycznej opozycji, Adam Michnik, został politycznym przyjacielem generała Jaruzelskiego. „Gazeta Wyborcza”, czyli środowisko dawnego „Tygodnika Mazowsze”, okazała się pracodawcą agenta SB Lesława Maleszki, nawet po jego zdemaskowaniu. Szemrane interesy Jana Kulczyka zyskały certyfikat wiarygodności od ojców paulinów z symbolicznego klasztoru na Jasnej Górze. Największym przyjacielem Polski jawili się Niemcy, którzy od kilku stuleci, dziwnym trafem, zapisywali się na kartach historii w zgoła odmiennej roli. Rosnące wskaźniki biedy i wykluczenia społecznego oznaczały „wzrost gospodarczy” i „doganianie Europy”. Jednobrzmiący chór masowych mediów był „pluralizmem”, zaś brutalne nagonki na wszelkich przeciwników – „tolerancją”. Wyprzedaż strategicznych przedsiębiorstw i banków przedstawiana była jako „polska racja stanu”. Masowa, planowa likwidacja wielu zakładów pracy stanowiła wyraz „etatyzmu” i „nadmiernej ingerencji państwa w gospodarkę”. 40-złotowe zasiłki z opieki społecznej były przejawem „postawy roszczeniowej” i „mentalności socjalistycznej”. Tę wyliczankę można ciągnąć niemal w nieskończoność, ale szkoda zdrowia i czasu.
Wydawało się, że owa sytuacja nie będzie miała końca, a teatr absurdu potrwa przynajmniej kilka dekad. Gdy dziś słyszę opinie, że w Polsce nie da się żyć, a jedynym wyjściem wobec sytuacji politycznej i ekonomicznej jest emigracja do Anglii czy Szwecji, to przypominają mi się nastroje panujące wśród moich przyjaciół i znajomych na przełomie wieków. My też wówczas chcieliśmy wyjeżdżać, nie widząc tu dla siebie miejsca w obliczu, zdawałoby się, niemożliwej do przezwyciężenia hegemonii – jak trafnie określił to Cezary Michalski – „jednej partii [SLD] i jednej gazety [„Wyborczej”]”. Bo i co innego można było uczynić? Autentyczna lewica mogła tylko tęsknie wzdychać, rozpamiętując początki Unii Pracy, mającej szansę stać się formacją faktycznie prospołeczną i antykomunistyczną zarazem. Autentyczna prawica zaś mogła ronić łzy na wspomnienie rządu Jana Olszewskiego. A jednym i drugim zbierało się na wymioty, gdy widzieli, że za szyldem „społeczeństwa obywatelskiego” czai się stado cwaniaków żyjących z grantów Fundacji Batorego, otrzymywanych na mentalną tresurę „Ciemnogrodu” i wciskanie społeczeństwu kitu, że podstawowym problemem dzikiego kapitalizmu są niedostateczne zachwyty nad paradami gejów i lesbijek. I rzeczywiście, wielu z nas wyjechało, inni uciekli w prywatność, jeszcze inni zaczęli przechodzić do obozu wroga – a garstka pozostałych nawet nie miała do nich pretensji. Bo z tonącego okrętu uciekają szczury, lecz ci, którzy wraz z łajbą idą na dno, mają bardzo umiarkowaną satysfakcję…
I wtedy stał się cud. Gdy okazało się, że „Przychodzi(ł) Rywin do Michnika” i rozpętała się afera związana z próbami regulacji mediów, cieszyliśmy się jak dzieci. Nie dlatego przecież, że jej takie postacie, jak Czarzasty czy Jakubowska były bohaterami naszej bajki, lecz z tego powodu, że ich faktyczne czy urojone geszefty zachwiały potężnym gmachem. Podobną radość sprawiły nam wyniki wyborcze Samoobrony i LPR-u w roku 2001. Również nie dlatego, że Andrzej Lepper jawił się komuś z nas jako mąż stanu i mąż opatrznościowy zarazem, ani dlatego, by zbieranina neoendeckich dziwolągów węszących obce spiski dawała nadzieję na stworzenie sensownej alternatywy systemowej. Wystarczyło nam to, że wszechwładza liberalnej elity doznała uszczerbku, choćby był on tylko symboliczny. W takiej Polsce znów chciało się żyć, bo wreszcie można było w niej oddychać pełną piersią.
A później było tylko lepiej. Post-peerelowski ancien regime sypał się jak domek z kart. Były skandale, wyroki, komisje śledcze. Były sondaże opinii publicznej. W szerokim obiegu pojawiły się tezy spychane przez lata na margines jako „teorie spiskowe”. Napiętnowanie w „Gazecie Wyborczej” już nie przekładało się na powszechny środowiskowy ostracyzm wobec ofiar nagonki. Prysł mit kapitalizmu, który tuż tuż, jeszcze trochę, już za rogiem, objawi się jako kraina dobrobytu. Gdy tak wielka część społeczeństwa znalazła się za burtą, gdy w niemal każdej rodzinie ktoś pozostawał bez pracy, nie dało się już wmawiać, że to efekt niedostatecznego wdrożenia zasad wolnego rynku, a bezrobotnymi są wyłącznie lenie i nieudacznicy. Coś pękło, coś się skończyło – ten tytuł głośnego tekstu Jacka Żakowskiego okazał się dobrze oddawać sytuację o kilka lat późniejszą niż ta, którą opisywał oryginał.
I wtedy stał się drugi cud. Pojawił się zarówno nowy język ideologicznego opisu rzeczywistości, jak i sukces ugrupowań politycznych, które go sformułowały. Jałowe ględzenie o „komunie” i „wartościach chrześcijańskich” oraz ich antytezach ustąpiło miejsca zdefiniowaniu konfliktu w kategoriach klasowych. Spór „Polski solidarnej” z „Polską liberalną” nie tyle odrzucał kulturowy wymiar konfliktu, ile wzbogacał go wreszcie o kategorie ekonomiczne. We właściwym świetle ukazywał polskie realia – kraju, w którym toczy się bitwa między elitą liberalną gospodarczo i obyczajowo, a „Ciemnogrodem”, który nie tylko jest wyzyskiwany ekonomicznie, ale również poddawany opresji kulturowej. Już sama zmiana języka opisującego podziały społeczne była ważnym wydarzeniem. Jednak prawdziwym przełomem stała się zbudowana na tym fundamencie przemiana – jak się wkrótce okazało, niestety krótkotrwała – w dziedzinie realnej polityki.
Tuż przed wyborami roku 2005 było oczywiste, że w nowym parlamencie silną pozycję będą miały właśnie „solidarny” PiS oraz populistyczno-lewicowa Samoobrona. Ale nikt nie spodziewał się tego, co zdarzyło się później. Jak dziś pamiętam, że wielu z nas szło oddać głos na PiS tylko po to, żeby w planowanej koalicji rządowej właśnie ta partia miała możliwie jak najsilniejszą pozycję, bo liberałowie-aferałowie z PO jawili się jako ogromne zagrożenie ekonomicznych interesów „szarego człowieka”. Nikt z nas nie spodziewał się wtedy, że możliwy jest zupełnie inny scenariusz.
Koalicja z Samoobroną oznaczała nie tylko – choć i to było czymś bardzo ważnym – faktyczne przezwyciężenie anachronicznego podziału wyznaczanego stosunkiem do PRL i zastąpienie go teraźniejszymi wyzwaniami. Była ona przede wszystkim nadzieją na to, że bracia Kaczyńscy serio potraktowali „klasowy” wymiar antagonizmów politycznych w Polsce. Nawet dokooptowanie LPR-u, znacznie słabiej akcentującego kwestie ekonomiczne, a wręcz ocierającego się o liberalizm gospodarczy, pozwalało mieć nadzieję na kurs rządowego okrętu w dobrym kierunku. Co prawda „kapitalizm narodowy” to ideologia raczej krótkowzroczna, ale zawsze mniej szkodliwa niż reprezentowanie interesów burżuazji kompradorskiej i ponadnarodowej oligarchii finansowej w wykonaniu liberałów „bezprzymiotnikowych”. Do pełni szczęścia brakowało chyba tylko pozyskania antyliberalnego PSL-u, a przede wszystkim – co stanowiło trudność natury obiektywnej – obecności w Polsce bardziej „miejskiej” niż Samoobrona lewicy patriotycznej. Taki Rząd Jedności Narodowej, oparty na krytyce liberalizmu i neutralizowaniu jego skutków, byłby największym szczęściem Polski od roku 1918. Jednak koalicja PiS – SO – LPR i tak była wielkim powodem do radości, tym większym, że zaledwie kilka miesięcy wcześniej realną wizją był „Prezydent Tusk” i „premier z Krakowa”, ucieleśniający najgorsze cechy chamskiego liberalizmu oraz paniczykowatej dulszczyzny.
W Polsce miała dokonać się sanacja. Jednak, jak wspomniałem, myśliciel z Trewiru dostrzegł tę prawidłowość, że historia powtarza się jako farsa. Z sanacyjnych rządów Piłsudskiego bracia Kaczyńscy wzięli to, co najgorsze, pomijając jej pozytywne aspekty. Jest to tym bardziej dotkliwe, że o ile Marszałek miał wśród przeciwników naprawdę porządne osoby i wartościowe partie, a ówczesny spór dotyczył raczej strategii i metod politycznych oraz ambicji personalnych i temperamentów, o tyle dzisiaj PO i współczesny „Centrolew” to poza nielicznymi wyjątkami zbieranina albo miernot i durniów, albo łotrów, albo bezideowych cwaniaków.
Dwuletnia rzeczywistość rządów właśnie zdemontowanej koalicji stała przede wszystkim pod znakiem bezradności. Zamiast realizacji egalitarnej polityki otrzymaliśmy kontynuację kursu liberalnego, którego symbolem stały się nazwiska Gilowskiej w roli ministra finansów i Gwiazdowskiego jako szefa ZUS. Nie wprowadzono rozwiązań całościowych, systemowych, typowych dla polityki „socjaldemokratycznej”, kładąc nacisk na okazjonalne prezenty w rodzaju becikowego czy symbolicznych podwyżek zasiłków socjalnych, czyli zabiegi przepełnione duchem paternalistyczno-filantropijnym. Niewiele poza szumnymi zapowiedziami wyszło ze zwiększenia ochrony praw pracowników najemnych, za to pracodawcy dostali kilka kolejnych prezentów, jakby mało było ich dotychczasowej wszechwładzy. Interesy wielkiego kapitału nie zostały naruszone nawet odrobinę, czego wymownym świadectwem jest utrzymanie możliwości zmuszania zatrudnionych przez hipermarkety do harówki w niedziele. W kraju ogromnych różnic społecznych bogaci dostali prezent w postaci likwidacji podatku spadkowego, żeby owe dysproporcje pogłębić i utrwalić na lata.
Ekonomiczna „baza” została w rękach liberałów, wbrew temu, co stało się przyczyną wyborczego sukcesu PiS, czyli zdefiniowaniu konfliktu w kategoriach ekonomicznych. Nacisk położono na kwestie polityczne i kulturowe. W tym właśnie należy upatrywać fiaska koalicji. Liderzy obozu władzy przedstawiają problem – zwłaszcza post factum – jako starcie uczciwych i konsekwentnych „szeryfów” z całymi zastępami łotrów i oszustów, skupionych zarówno w opozycji, jak i w partnerskiej do niedawna Samoobronie. Ale jeśli odrzucimy tę propagandę, to okazuje się, że konflikt przebiegał między obsesyjnym poruszaniem się w sferze mitów przez liderów PiS, a konkretnymi, twardymi oczekiwaniami Samoobrony w kwestii prowadzenia polityki prospołecznej. To, co wydawało się przezwyciężone w trakcie kampanii wyborczej, wróciło z impetem po zwycięskim marszu ku władzy. Tworzenie „Polski solidarnej” ustąpiło miejsca tropieniu agentów, spisków, powiązań, patologicznych struktur, demaskowaniu, ujawnianiu itp. Spory w koalicji okazały się kłótnią między pragmatykami a idealistami. Zwykle mam dla idealistów wiele sympatii, ale nie wtedy, gdy poza ideałami nie widzą realnego świata, a one same zmieniają się w mity i obsesje.
Oczywiście część „demaskatorskich” działań PiS była i jest potrzebna. Nie ma wątpliwości, że Polska post-komunistyczna jest w wielu istotnych dziedzinach przeżarta patologicznymi układami i że sporą część newralgicznych miejsc systemu politycznego, gospodarczego czy medialnego obsadzili reprezentanci przeróżnych szkodliwych grup interesu – i tych, których korzenie sięgają dalekiej przeszłości, i tych powstałych już w „nowej rzeczywistości” demokratycznej Polski. Bezpardonowa rozprawa z nimi byłaby nie tylko pożądana z punktu widzenia jakości i celowości działań państwa – usprawniając jego struktury, nakierowując je na służenie dobru wspólnemu, torpedując żerowanie na publicznym groszu. Byłaby istotna także pod względem symbolicznym, obnażając wiele mitów i dętych autorytetów, rozbijając system wzajemnego poklepywania się po plecach i stosowania zasady „ręka rękę myje”. Problem polega jednak na tym, że w praktyce politycznej PiS-u takie działania stały się jedyną sferą zainteresowania jego liderów.
Tymczasem spora część społeczeństwa zamiast igrzysk chce chleba, czy raczej – konkretów odczuwalnych i przekładających się na ich codzienne życie. Nie rozplątywania „szarej sieci” w biznesie, lecz skutecznego systemu pomocy bezrobotnym i wykluczonym społecznie. Nie spektakularnych aresztowań lekarzy-łapówkarzy, lecz łatwo dostępnych i porządnych publicznych usług medycznych. Nie rozliczania oficerów WSI, lecz sprawnej i konkretnej pracy policji przeciwko złodziejom samochodów, stadionowym chuliganom czy parkowym bandziorom. Nie tropienia afer korupcyjnych, lecz potanienia horrendalnie drogich i trudno dostępnych mieszkań. Oczywiście patologie agenturalno-łapówkarsko-lobbystyczne należy zwalczać bez pardonu, ale to nie one stanowią sedno rzeczywistości społecznej.
Władza PiS okazała się bezradna – mniejsza o to, czy z powodów ideologicznych, biograficznych czy jeszcze jakichś innych – wobec większości problemów, jakie trapią społeczeństwo. Liderzy tej partii nie rozumieją, że rola wszelkich patologii jest być może znaczna, ale to nie one określają sedno i charakter zachodzących zjawisk. Słuchając ich wypowiedzi można dojść do wniosku, że żyjemy na malutkiej wyspie, otoczonej zewsząd ogromnym oceanem, bez styczności z innymi zbiorowościami. A przecież wystarczy spojrzeć na kraje Zachodu – gdzie nigdy nie było komunizmu, zaś struktury władzy są o wiele bardziej przejrzyste niż u nas, podobnie jak styk polityki z biznesem – albo na te kraje postsocjalistyczne, gdzie rozliczenia poprzedniego systemu i ujawnienia agentów dokonano już dawno temu (byłe NRD, Czechy), by przestać wierzyć w to, że wszelkie polskie nieszczęścia wynikają z dziedzictwa PRL-owskiej przeszłości czy grzechów okresu transformacji. Doprawdy, nie wiem czy śmiać się, czy raczej płakać, gdy widzę ludzi, którzy w obliczu inwazji skomplikowanych problemów epoki globalizacji, neoliberalizmu i gospodarczego neokolonializmu szukają panaceum na wszelkie nieszczęścia w lustracji, rozbijaniu „układów” i tropieniu personalnych powiązań…
Nic dziwnego, że polityka oparta na tak krótkowzrocznych i błędnych przesłankach nie przynosi spodziewanych efektów. Prawdziwy problem pojawia się jednak dopiero w momencie, gdy zamiast wyciągnąć wnioski z porażek i błędów, zaleca się intensyfikację dotychczasowych działań, wierząc, że gdy będą one jeszcze „prawdziwsze”, wówczas przyniosą rezultaty. Ta szlachetna głupota przypomina mi idealistów komunistycznych. Oni na wszelkie wady realnego komunizmu reagują nie refleksją nad założeniami wyjściowymi i ich sensem, lecz wezwaniami do powrotu do źródeł. Bracia Kaczyńscy i ich ekipa robią dokładnie to samo – gdy coś nie gra, to zamiast weryfikacji swojej ideologii, uważają oni, że problem w zbyt „słabym” jej wdrażaniu. Za mało zdemaskowanych agentów, za mało śledztw, za mało ujawnionych powiązań, zbytnia pobłażliwość w stosowaniu przyjętych zasad…
O ile jednak ortodoksyjni komuniści kultywują swoje dziwactwa w małych grupkach, o tyle PiS czyni to na skalę całego państwa. Pokłosiem takiej ideologii jest niemożność rozpoznania przyczyn własnych błędów – widzi się tylko, że „coś tu nie gra”, jednak nie rozumie dlaczego. Stąd zamiast zmian w samej ideologii, jest tylko zmiana w jej stosowaniu. Rażą mnie publicystyczne porównania obecnej władzy do zamordyzmu bolszewickiego, ale jest coś na rzeczy w wykpiwaniu wywodów Kaczyńskich jako przypominających stalinowską tezę, że w miarę postępów socjalizmu walka klas się zaostrza. Bo tak to właśnie działa w partii politycznej, która przemienia się w ideologiczną sektę z nieomylnymi guru. Świetnie to było widać na przykładzie, zdawałoby się, pozapolitycznego sporu o Dolinę Rospudy. Rządzący, zamiast spokojnie posłuchać argumentów drugiej strony i najzwyczajniej w świecie zmienić szkodliwy wariant przebiegu tej trasy, będący zresztą przecież spadkiem po poprzednich rządach (co można było w dodatku wykorzystać propagandowo), potraktowali czysto techniczny spór jako ideologiczny i polityczny atak na samych siebie. Dowiedzieliśmy się więc o spisku ekologów i „Gazety Wyborczej” – spisku nie tylko w tej konkretnej sprawie, ale mającego na celu zahamowanie wręcz całego rozwoju Polski, nie wiadomo zresztą w zasadzie na czyje zlecenie, Brukseli, Berlina czy Putina, bo w obiegu krążyły różne wersje.
Władza oparta w tak skrajnym stopniu na ideologii nie przyjmuje bowiem do wiadomości, że mogła się pomylić, dokonać złej oceny sytuacji, a jej oponenci mogą od czasu do czasu mieć rację. Z władzą tak motywowaną nie opłaca się – gdy jest dostatecznie silna – wchodzić w spór. Nie dość, że postawi na swoim w tej konkretnej sprawie, to jeszcze w myśl zasady „na złość babci odmrozimy uszy”, popełni czym prędzej identyczny błąd w podobnych dziesięciu czy stu przypadkach, żeby zagłuszyć ewentualne wątpliwości własne i społeczeństwa. W tej logice bowiem każdy, kto kwestionuje cokolwiek z teorii i praktyki politycznego hegemona, staje się od razu jego śmiertelnym wrogiem, którego należy zniszczyć.
Oczywiście byłoby głupotą sądzić, że w polityce przeciwnicy dają rządzącym same cenne wskazówki i chodzi im wyłącznie o wspólne dobro. Jednak idealizm podniesiony do rangi absolutu sprawia, że nigdy nie próbuje się nawet rozważyć argumentów drugiej strony, a każde odstępstwo od głównego wzorca traktowane jest jako krecia robota o dalekosiężnych diabelskich celach. Dlatego też Samoobrona, która nie odwoływała się do tej samej ideologii „antyagenturalnej”, lecz kładła nacisk na wspólny – jak się jej jeszcze wówczas zdawało – mianownik „Polski solidarnej”, w naturalny sposób z sojusznika stała się wrogiem. W koalicji nie było już rozbieżnych ocen i różnic w akcentowaniu tych samych kwestii, lecz „warcholstwo” i „torpedowanie działań rządu”. Andrzej Lepper z „trudnego partnera” zmienił się w „przestępcę”, a jego partia w „element patologicznego układu” czy „obrońców III RP”.
Rzekoma afera łapówkarska w ministerstwie rolnictwa nie była żadnym momentem zwrotnym. Wystarczyło uważnie wsłuchać się we wcześniejsze – i to o dobrych kilka miesięcy – wypowiedzi liderów PiS, by wiedzieć, że drogi obu partii się rozchodzą, a każdy pretekst do zakończenia współpracy będzie dobry. Warto przypomnieć rozważania o zablokowaniu przestępcom możliwości kandydowania do parlamentu, niedwuznacznie wymierzone w Leppera, a padające z ust prominentnych polityków PiS. W tych wywodach pomijano oczywisty fakt, że Lepper – cokolwiek by nie sądzić o jego stylu uprawiania polityki – nie został skazany za żadne przestępstwo kryminalne, lecz za działalność publiczną spod znaku obywatelskiego nieposłuszeństwa. Człowiek, który blokował egzekucje komornicze zadłużonych gospodarstw, wysypał na tory przemycane zboże, albo w oparciu o dostępne sobie informacje formułował oskarżenia polityczne wobec polityków i biznesmenów, jest postacią kontrowersyjną i niekoniecznie godną poparcia, ale nie jest złodziejem, łapówkarzem, mordercą czy defraudantem. Gdyby to wszystko chcieć wpisać do katalogu z napisem „przestępstwa”, to przestępcami okazaliby się Mahatma Gandhi, Nelson Mandela czy Wojciech Drzymała – i nie zmienia tej oceny nawet fakt, że były to postaci sympatyczniejsze niż lider Samoobrony.
Lepper musiał stać się obiektem napaści nie dlatego, że dokonał czynów wątpliwych prawnie lub moralnie, lecz z powodu odmiennej oceny sytuacji i podejmowanych priorytetów. To nie jest żaden spór personalny między uczciwym szeryfem a rzezimieszkiem, ani też walka partii „czystej” z „podejrzaną”, lecz konflikt między tymi, którzy hasło „Polski solidarnej” potraktowali jako wyborczy wabik, a tymi, którzy do dziś traktują je serio. Nie mam przy tym na myśli tego, że socjalne propozycje Samoobrony są trafne, a przedstawicielom owej partii na pewno nie zdarzyły się kolizje z prawem czy zasadami etycznymi. Logika wydarzeń wskazuje jednak, że taki sam los, jaki spotkał Leppera, stałby się – choć zapewne pretekst byłby inny – udziałem każdego innego koalicjanta czy nawet kogoś z PiS-u, gdyby i oni zamiast położenia nacisku na tropienie agentów i demaskowanie „układów” zażądali wywiązania się z obietnic prowadzenia polityki prospołecznej. A gdy chce się uderzyć psa, to kij zawsze się znajdzie.
I PiS ten kij znalazło. Jest on bardzo wątpliwej jakości. Nawet pomijając wszelkie zastrzeżenia i duże znaki zapytania wobec akcji CBA i stosowanych przez nią metod, trudno uwierzyć, aby oskarżanie Leppera o chęć przyjęcia łapówki miało sensowne podstawy. Zawrotna nie była kwota, którą minister rolnictwa miał otrzymać. Tym bardziej, gdy mówimy o człowieku, który po latach funkcjonowania w roli folkloru politycznego dostał się wreszcie na salony, zyskując poważną szansę pozostania tam do końca życia. Lepper biorąc łapówkę w tym momencie, musiałby być skończonym idiotą, a przecież cała jego kariera pokazuje, że mimo braków w wykształceniu i obyciu, jest to człowiek inteligentny. Dla jednorazowego przypływu gotówki, której kwota może budzić zazdrość zwykłego śmiertelnika, ale przecież nie człowieka ze szczytów władzy, ryzykowałby on nie tylko odpowiedzialność karną, lecz także zakończenie kariery politycznej. Czyniłby to w dodatku jako lider partii, która na celowniku mediów i przeciwników politycznych znajduje się nieustannie, a on sam wnikliwie obserwowany i poddawany analizom jest jak mało która inna osoba w Polsce. Naprawdę trudno w to uwierzyć.
To wszystko nie byłoby warte analizy, gdyby nie skutki takiego obrotu sprawy. A skutki owe to kres marzeń o „Polsce solidarnej” oraz o istotnym zwrocie w kwestiach społeczno-gospodarczych. Wszystko wskazuje na to, że choć nie czeka nas powrót do realiów sprzed „afery Rywina” i wyborów roku 2001, to nie ma także szans na zakwestionowanie neoliberalnej ścieżki, którą podąża Polska po roku 1989. Czy będą to samodzielne rządy PO, czy jej koalicja z LiD-em, czy też powrót PO-PiS-u, tak czy tak w kwestiach „bazy” czeka nas tylko zmiana na gorsze. Obecna partia władzy szybko porzuciła hasła solidarystyczne, potwierdzając przy okazji, że nigdy nie traktowała ich serio i nie rozumiała nawet, na czym taka polityka miałaby polegać. Paradoksalnie, dla PiS-u koalicja z PO jako silniejszym partnerem byłaby idealnym rozwiązaniem – pomijając spory ambicjonalne i animozje personalne, bracia Kaczyńscy mogliby w tym układzie zająć się tym, w co wierzą i poza co ich horyzonty nie wykraczają. Liberałowie z PO mogliby w spokoju prowadzić politykę korzystną dla finansowej oligarchii, byleby robili to z „czystymi rękoma” (jak ich idolka Margaret Thatcher), a PiS nie przeszkadzałby im w tym wcale, w najlepsze tropiąc agentów, rozliczając przeszłość, promując „wartości chrześcijańskie”, „walcząc z przestępczością” itp. Lepszego prezentu – poza samodzielnymi rządami, co jest nierealne – partia braci Kaczyńskich nie mogłaby otrzymać od losu.
Sęk w tym, że to, co dobre dla PiS-u, niekoniecznie jest dobre dla Polski. Zwłaszcza dla „Polski solidarnej”.
Między „jankesofilami”, „prawdziwymi Europejczykami” i „agentami KGB” powinno być miejsce na inne wizje sojuszów międzynarodowych.
Jedyny ratunek przed medialną histerią, to baczniej rozejrzeć się wokół siebie.