Jednostka wszystkim?

·

Jednostka wszystkim?

·

Jeśli odrzucimy obiegowe slogany polityczne, a przyjrzymy się stojącym za nimi tezom i działaniom partii czy innych podmiotów, mamy szansę dostrzec podziały nieco inne niż schemat lewicy i prawicy. Będą to w dodatku podziały znacznie ważniejsze.

Kiedyś, mówiąc umownie, lewica reprezentowała biednych i wykluczonych, a prawica zamożniejszych i włączonych w główny nurt społeczeństwa i jego etosu kulturowego. Prawica opowiadała się za tradycyjnymi postawami, lewica zaś uważała, że należy je zredefiniować w imię ideałów nowych, lepszych i bardziej wzniosłych. Dziś nie zostało z tego wiele poza sloganami. Oczywiście oba te obozy nadal podkreślają swoje „klasyczne” posłannictwo. Lewica twierdzi, że broni słabych i upokorzonych, prawica akcentuje przywiązanie do „starych dobrych czasów” i ich dziedzictwa. Ale w praktyce niewiele z tego wynika.

Znaczna część lewicy przypomina w krajach wysokorozwiniętych kogoś, kto kręci się w kółko. Sporo wysiłków tego środowiska koncentruje się bowiem na sprawach już dawno wygranych. Weźmy choćby feminizm, wolność światopoglądową, rasizm czy prawa homoseksualistów. W zasadzie w żadnym z „cywilizowanych” krajów nie istnieją już realne bariery, które kobietom, gejom i lesbijkom, innowiercom czy osobom innego koloru skóry uniemożliwiałyby takie samo życie, jak reszcie społeczeństwa. Oczywiście zdarzają się – nie na gruncie prawa czy wzorców kulturowych, lecz w realnych zachowaniach różnych środowisk – postawy niechęci wobec takich osób. Ale w skali ponadjednostkowej trudno mówić o realnych dolegliwościach czy dyskryminacji. Nawet jeśli homoseksualista zostanie pobity ze względu na swą orientację, kobieta potraktowana prymitywnym seksistowskim żartem, a czarnoskóry otrzyma gorszą posadę niż biały, są to zdarzenia o skali marginalnej lub stale malejącej, zgodnie też potępiane na gruncie oficjalnego prawa, powszechnych wzorców kulturowych oraz postaw zwyczajowych.

Środowiska, które dawniej padały ofiarą realnych prześladowań lub przynajmniej niedogodności, dziś są w skali masowej w sytuacji o niebo lepszej, w zasadzie nie różniącej się od tak czy inaczej pojmowanej większości. Jeśli gdzieś nie spełniono ich oczekiwań, to chyba tylko tam, gdzie postulaty rozbijają się o barierę nie tyle „zacofania” postaw większości, co o logicznie i biologicznie uwarunkowane wątpliwości. Tak dzieje się np. w przypadku braku zgody na adopcję dzieci przez pary homoseksualne, zwłaszcza męskie. Jednak nawet te – przyjmijmy na moment, że są one realne – przejawy dyskryminacji, są w dzisiejszej kulturze i porządku prawnym rekompensowane wieloma przywilejami dla środowisk mniejszościowych. Rozwiązania prawne oraz nieformalne wzorce są bardziej „uczulone” na problemy i odczucia różnych grup mniejszościowych niż na podobne dolegliwości „milczącej większości”. Łatwiej otrzymać środki finansowe na wsparcie grup homoseksualnych niż na afirmację seksualności heteroseksualnej. Prościej zasłużyć na grzywnę lub wyrok za „homofobię” niż za „heterofobię”, bardziej wyrozumiale traktuje się postawy rasistowskie w wydaniu czarnych niż białych, większe konsekwencje grożą szydzącym ze stylu życia mniejszości niż z zachowań powszechnych. Nawet w popkulturze „odmienność” przynosi większe profity niż przeciętniactwo. Bilans utrudnień i ułatwień wychodzi więc przynajmniej na zero, a sporo faktów przemawia za tym, że nierzadko rozmaite środowiska chronione przed dyskryminacją mają de facto lepiej niż „normalsi”, stając się swoistymi świętymi krowami.

Wydawałoby się, że w takiej sytuacji – ewidentnie osiągniętego celu – współczesna lewica nie tyle zwiększy zainteresowanie prawami kobiet, gejów czy mniejszości etnicznych, lecz zmniejszy ilość czasu, środków i uwagi poświęcanych tym środowiskom. Nic z tego – od ładnych kilku dekad są one wciąż „na topie”, a „walka o prawa” przypomina sytuację z piosenki o tym, że nie chodzi o złapanie króliczka, lecz o niekończącą się gonitwę za nim. W każdym razie trudno dziś na serio powiedzieć, że główny nurt lewicy krajów wysokorozwiniętych zajmuje się przede wszystkim grupami osób faktycznie wykluczonych społecznie, wyzyskiwanych, prześladowanych i marginalizowanych.

Nie wynika to przy tym wcale z faktu, że obecna sytuacja ekonomiczna czy kulturowa jest zupełnie odmienna niż wtedy, gdy kształtowały się zręby lewicowych programów. Owszem, w tzw. pierwszym świecie nie ma już takiego proletariatu fabrycznego, jak w czasach Marksa. Ale przecież wielkość szeregów pracowników najemnych – tych poddanych wyzyskowi, alienacji, a przynajmniej pozbawionych możności decydowania o sobie na płaszczyźnie miejsca zatrudnienia – wcale nie jest znacząco mniejsza niż w XIX wieku. Zmieniła się tylko ich „lokalizacja” – zamiast fabryk przemysłowych zaludniają oni biura usługowe. Ich sytuacja formalno-prawna, ochrona ustawowa czy status społeczny są oczywiście lepsze niż przed wiekiem, ale w ostatnich dekadach – inaczej niż w przypadku gejów, Afroamerykanów czy „wyzwolonych” kobiet – ulegają one pogorszeniu.

Neoliberalizm i globalizacja sprawiły, że pracownik najemny ma dziś gorzej niż 30 lat temu – mniejsza pewność utrzymania etatu, niższe są wzrost wynagrodzeń i wysokość płacy realnej, brak reprezentacji politycznej. Nie sposób wyobrazić sobie dziś znaczącej i poważnej siły politycznej, która zabiegałaby np. o odebranie kobietom praw publicznych lub przywrócenie segregacji rasowej. Natomiast na porządku dziennym są sytuacje, w których politycy głównego nurtu nie tylko zgadzają się, ale wręcz zachęcają do obniżania standardów zatrudnienia, zmniejszenia zakresu pomocy socjalnej czy deprecjonowania statusu społecznego pracowników najemnych. Lewica miałaby więc nadal co robić, gdyby tylko chciała zmagać się z realnymi problemami spod znaku wykluczenia i wyzysku.

Weźmy dla odmiany współczesną prawicę i jej deklaracje o obronie tradycji. Tu problem jest nieco bardziej złożony niż w przypadku lewicy, która bardziej jawnie odwróciła się od „starych” grup odniesienia. Prawica teoretycznie jest taka, jak dawniej – ma pełne usta frazesów o obronie rodziny, narodu, naturalnych postaw i stylu życia, nierzadko sięga też po otoczkę religijną. Ale także ona – podobnie jak lewica – skapitulowała przed „koniecznościami” narzucanymi przez wzorce neoliberalne.

Uderzające jest to, że prawica stała się bardzo prorynkowa wtedy, gdy z punktu widzenia obrony tradycyjnych wartości przestało to mieć jakikolwiek sens. Można było zrozumieć gospodarczy liberalizm prawicy wtedy, gdy różnorakie lewicowe eksperymenty ekonomiczne cechowały się inżynierią społeczną i w imię sztucznych, nowych wizji rozbijały tradycyjny, dotychczasowy porządek. Wówczas można było uznać rynek za mniej szkodliwy i niejako bardziej naturalnie wymuszający zmiany społeczne. Z takich właśnie pozycji np. niemieccy ordoliberałowie krytykowali niektóre pomysły socjaldemokratów i zwykłych chadeków, wskazując na negatywne skutki uboczne centralizacji przemysłu czy zbyt silnej ingerencji państwa w sektor firm prywatnych.

Dziś jednak liberalna gospodarka nie ma żadnej znaczącej konkurencji o anty-rynkowym obliczu. Natomiast w epoce globalizacji to właśnie wolny rynek stał się główną siłą rozbijającą dotychczasowy ład kulturowy, wprowadzającą chaos w stabilne społeczności oraz dewastującą „oswojony” styl życia. Żadne decyzje władzy centralnej nie mają obecnie takiej mocy sprawczej w kwestii zmiany ludzkich postaw w skali makro, jak czynią to „spontaniczne” procesy zachodzące w ramach gospodarki wolnorynkowej. Weźmy choćby zjawiska, które prawica uznaje za patologie i potępia w czambuł, jak np. pornografia czy narkotyki. Jeśli państwo przyzwala na istnienie takich zjawisk, uznając, że sprawą swobodnego wyboru jest to, jakie obrazki ktoś ogląda i jakie substancje zażywa, to nie istnieje przecież poważniejsze zaangażowanie władzy żadnego kraju w celowe i nasilone promowanie takich zachowań. Za to zarówno pornografię, jak i narkotyki skutecznie promuje wolny rynek – legalny, jak w przypadku wydawnictw pornograficznych, czy mafijny, jeśli chodzi o narkotyki. Prawicowcy starannie pomijają fakty niewygodne dla ich wizji, ukazując z lubością np. kraje skandynawskie jako te, które odgórnie promują „zgniliznę moralną” przy pomocy ustaw i innych instrumentów formalnych. Pomstowaniu na „niemoralny socjalizm” towarzyszy jednak zupełne przemilczanie tego, że większość tych samych zjawisk rozkwita na jeszcze większą skalę bez pomocy państwa w wolnorynkowych Stanach Zjednoczonych.

Ale zostawmy „patologie”, czyli ulubiony temat prawicy. Wolny rynek dokonuje ogromnych przeobrażeń w sferze postaw społecznych na wielu innych płaszczyznach, które choć mniej „niemoralne”, w równie wielkim, a nawet znacznie większym stopniu podkopują tradycyjny system wartości. Kryzys rodziny, religii, kultury wysokiej czy obyczajów dokonuje się przy znacznym udziale sektora komercyjnego. Promuje on taki etos, który zapewnia większy zbyt oferty handlowej niż dotychczasowa etyka. W interesie rynkowych bossów leży to, żeby postawy oparte na skromności, umiarze i obowiązkach zastąpić etosem spod znaku „róbta co chceta”. Człowiek wyzbyty ograniczeń kulturowych i społecznych jest idealnym konsumentem – nie ma on bowiem żadnych powodów, poza niedoborami finansowymi, aby rezygnować z oferty dostarczanej przez rynek. Im bardziej jest „wolny”, tym bardziej można go wciągnąć w sieć kolejnych gadżetów, stylów życia i wyborów konsumpcyjnych.

W takim świecie nie ma miejsca na żadną trwałą tożsamość, na stałą identyfikację z grupą odniesienia wymagającą poświęceń – możliwa jest co najwyżej chwilowa moda na „tradycyjne” produkty, na przejściową fascynację „wartościami chrześcijańskimi” czy „rodzinnymi”, które porzuci się wtedy, gdy nastanie nowa moda, a kolejne podniety wyprą z rynku dotychczasowe. Nie ma większego znaczenia, czy na liście bestsellerów książkowych znajdzie się pamiętnik striptizerki lub poradnik New Age, czy któraś z papieskich encyklik lub rozważania kardynała Dziwisza – dopóki każdorazowo będzie to tylko chwilowa fascynacja, stymulowana reklamą.

Współczesny wolny rynek, który „wydostał” się z ograniczeń wspólnotowych – czy to lokalnych, czy w obrębie państwa narodowego – wywraca do góry nogami stabilizację społeczną na jeszcze inne sposoby. Inwazja dokonuje się nie tylko w sferze symbolicznej, na gruncie oferty konsumpcyjnej, lecz także w znacznie bardziej namacalny sposób. Nie da się abstrahować od biologicznych i psychologicznych uwarunkowań człowieczeństwa. Inaczej funkcjonuje się np. w małej „oswojonej” wspólnocie, a inaczej w chaotycznej, „pulsującej” zbiorowości. Mniej podatna na różnorakie patologie i problemy będzie rodzina, której członkowie mają pewną, stałą posadę w jednym miejscu, bardziej zaś taka, na której realia rynku pracy wymuszają ciągłą mobilność przestrzenną, częste przekwalifikowanie się jej członków czy okresowe bezrobocie. Inaczej funkcjonuje wspólnota, która nawet za cenę spowolnienia rozwoju ekonomicznego zyskuje „małą stabilizację”, niż taka, która może się pochwalić szybkim wzrostem PKB, a jednocześnie jest wydana na łaskę i niełaskę „inwestorów”, dziś lokalizujących fabrykę w Wielkopolsce, a za 5 lat przenoszących ją na Ukrainę.

Prawica neoliberalna zdaje się jednak zupełnie nie rozumieć takich uwarunkowań, zastępując zmierzenie się na serio z problemami tandetnym moralizatorstwem i ślizganiem się po ich powierzchni. Tego rodzaju konserwatystom wydaje się, że rozwiązaniem jest zbudowanie kaplic w centrach handlowych, produkowanie przez Disneya banalnych filmów o rodzinkach i dzieciaczkach oraz wycofanie pornografii z oferty Wal-Marta. Tymczasem kluczowe z punktu widzenia faktycznego kultywowania tradycyjnego stylu życia jest to, że centra handlowe wypierają różnorodne lokalne punkty usługowe i transferują zysk do odległych central, że tandetny komercyjny banał, wspierany zmasowaną i nachalną reklamą, opanowuje umysły dzieci i rodziców, a Wal-Mart jest czołowym ośrodkiem promocji konsumpcyjno-hedonistycznego stylu życia.

Lewica zamiast wykluczonymi i wyzyskiwanymi zajęła się problemami bzdurnymi i wspieraniem tych, których sytuacja jest całkiem niezła. Prawica natomiast upatruje rozwiązania problemów w takich strukturach i zjawiskach, które te problemy generują i potęgują. Obie postawy nie są jednak przypadkowe, nie stanowią chwilowego zagubienia czy wypadku przy pracy. Wydaje się, że są one w znacznej mierze pochodną kapitulacji obu tych tendencji ideowych przed liberalizmem i apoteozą praw jednostki. Zarówno socjalizm, jak i konserwatyzm w znacznej mierze porzuciły perspektywę wspólnotową, ulegając forsowanemu przez liberalizm indywidualizmowi, stawiającemu na pierwszym miejscu potrzeby jednostek lub niewielkich grup.

Ma to swoje przyczyny historyczne. Nowoczesna lewica wyciągnęła wnioski z okropieństw komunizmu, a prawica to samo uczyniła z faszyzmem. Można oczywiście w nieskończoność rozkładać oba totalitaryzmy na czynniki pierwsze, odżegnywać się od ich związków z „klasycznymi” ideałami humanistycznego socjalizmu czy religijnego konserwatyzmu, kwestionować prawicowość hitleryzmu oraz lewicowość stalinizmu. Nie zmieni to jednak faktu, że oba te reżimy stanowiły „uskrajnienie” części wątków zawartych w socjalizmie i konserwatyzmie. To, co Majakowski wyraził z aprobatą w słowach „Jednostka – zerem, jednostka – bzdurą”, stało się ponurą rzeczywistością obu totalitaryzmów, w tym zarówno sensie, że pojedyncza osoba była tam zupełnie nieistotna i bezradna, jak i w takim, który Hannah Arendt sportretowała na przykładzie Eichmanna, ukazując człowieka jako malutki, w zasadzie bezwolny trybik ogromnej śmiercionośnej maszyny. W tym sensie bardzo dobrze, iż lewica i prawica przemyślały negatywne doświadczenia płynące z eskalowania myślenia w kategoriach „jedności”. Sęk w tym, że słusznie potępiając faszyzm i komunizm, wylano z kąpielą dziecko wspólnotowości i zbytnio zaufano perspektywie liberalnej.

Oczywiście na dzisiejsze postawy ludzi składa się o wiele więcej czynników niż „zdrada” dokonana przez lewicę i prawicę – choćby takich, jak ogromne przeobrażenia technologiczne, które stymulowały liczne zmiany w strukturze społecznej i stylach życia. Jeśli w ciągu kilku godzin ogromne masy ludzi przemieszczają się o tysiące kilometrów w przeróżnych kierunkach, nagminne są wirtualne kontakty ze znajomymi z drugiej półkuli, a przycisk pilota w ułamku sekundy dostarcza nam obrazów życia w zupełnie innych realiach niż nasze, to oczywiście nie jest możliwe, że nienaruszone pozostaną dotychczasowe punkty odniesienia i identyfikacje. Świat musiał się zmienić i nie ma sensu płakać nad rozlanym mlekiem ani bezproduktywnie wzdychać za „starymi dobrymi czasami”. Jednak o ile pewne zmiany były nieuchronne jako skutki uboczne – nie zawsze zresztą negatywne – przemian w innych dziedzinach, o tyle część przeobrażeń dokonała się w pełni celowo i przy braku oporu.

Lewica i prawica doznały porażki, gdyż tak jak kilka dekad wcześniej zaakceptowały twierdzenie, iż „jednostka niczym”, tak teraz równie bezmyślnie skapitulowały przed liberalną wykładnią mówiącą, że „jednostka wszystkim”. Na takim gruncie są bezradne wobec zachodzących zmian, a także niezdolne do obrony tych wartości i grup, które były ich głównym historycznym punktem odniesienia. Teoretycznie socjaliści i konserwatyści nadal odwołują się do porządku wspólnotowego – jedni do społeczeństwa, drudzy do narodu. Ale w praktyce opowiadają się za perspektywą indywidualistyczną lub stają się lobby reprezentującymi cząstkowe odłamy wspólnoty, nierzadko kosztem interesów jej innych odłamów.

Lewica upodobała sobie rozmaite mniejszości, dowodząc, że zajmowała się ich prawami zawsze. Nie dodaje jednak, że dawniej broniła np. mniejszości seksualnych czy etnicznych, ale jednocześnie wymagała od nich wzajemności wobec grup większościowych oraz akceptacji pewnego minimum światopoglądowego i identyfikacji ze „wspólną sprawą”. Dziś natomiast lewica przekonuje, że „wszyscy” powinni bronić np. gejów przed dyskryminacją, lecz od samych gejów nie wymaga tego, aby wsparli walkę o prawa rolników czy pracowników najemnych oraz nie traktowali „większości” jako obiektu pogardy (bo jest „Ciemnogrodem”) lub jako dojnej krowy, która ma im zapewniać wymierne i symboliczne przywileje.

Prawica, choć bardziej kamufluje porzucenie etosu wspólnotowego, czyni podobnie. Uważa, że jej zadaniem jest przychylanie nieba przedsiębiorcom i spełnianie ich zachcianek, a jednocześnie wszelkie próby zobowiązania tych podmiotów do świadczeń na rzecz wspólnoty traktuje jako karygodny zamach na swobody rynkowe.

Jeszcze bardziej widoczny jest ten absurd w tzw. polityce prorodzinnej. Po pierwsze, mamy do czynienia z dziwaczną konstrukcją prawicowych punktów odniesienia – są to bowiem jedynie naród i rodzina. Naród, czyli byt stosunkowo niekonkretny i płynny, zwłaszcza w epoce mobilności, przenikania się wpływów kulturowych i istnienia niemal całkowitej swobody w kwestii autoidentyfikacji. Z kolei rodzina jest nie tylko – jak mawiano w PRL-u – podstawową komórką społeczną, lecz także komórką najsłabszą. Nie ma ona bowiem, bez oparcia w innych strukturach, w zasadzie żadnego wpływu na procesy zachodzące w skali ponadjednostkowej. Wspieranie wyłącznie rodzin przypomina dbałość o poszczególne kulki, bez dbałości o łożysko, w którym one tkwią. Tymczasem prawica koncentrując się na rodzinie, niemal całkowicie zaniedbuje wszelkie inne rodzaje wspólnot – zawodowych, terytorialnych, a nawet religijnych (te są doceniane tylko wtedy, gdy można je wykorzystać do jakiegoś celu, np. mobilizacji wyborczej).

Po drugie, apoteozie rodziny, rozumianej wyłącznie jako para małżeńska z małymi dziećmi, towarzyszy niemal zupełny brak zainteresowania dla problemów innych osób – czy to rodzin bezdzietnych, czy z dziećmi już dorosłymi, czy samotnych lub żyjących w nieformalnych związkach. Tak jakby te formy były tworzone przez ludzi z definicji gorszych i mniej wartościowych z punktu widzenia życia społecznego. A przecież istnieją setki rodzajów aktywności równie znaczących, jak wychowanie dzieci oraz dziesiątki rodzajów wspólnot, które na równi z rodziną mogą i powinny tworzyć struktury zdrowej społeczności.

Po trzecie zaś, polityka prorodzinna w wykonaniu współczesnej prawicy nacechowana jest sprzecznościami, jeśli nie schizofrenią. Z jednej strony mamy becikowe, czyli budżetowe finansowe wsparcie narodzin dziecka, co motywowane jest m.in. tym, że reprodukcja biologiczna stanowi podstawę zapewnienia podstaw bytu obecnych dorosłych, gdy staną się emerytami. Ale w tym samym czasie prawica podejmuje decyzje skutkujące „indywidualizacją” systemu emerytalnego i postępującym sprywatyzowaniem, a więc „odwspólnotowieniem” innych istotnych sfer, np. lecznictwa, zakładów opiekuńczych itp. W efekcie całe społeczeństwo finansuje rodzące się dzieci, nie mając żadnej pewności, że one kiedyś sfinansują potrzebujących członków tegoż społeczeństwa – większy sens w kwestii zapewnienia sobie oparcia na starość ma chyba nawet gra w totolotka…

Ta wręcz obsesyjna koncentracja uwagi i wysiłków prawicy na rodzinie wydaje się kamuflażem porzucenia perspektywy naprawdę wspólnotowej. Dokładnie to samo można powiedzieć o lewicowej fiksacji na punkcie „tożsamości” marginalnych grupek mniejszościowych. Można tu zresztą podejrzewać także – zapewne podświadome – dążenie do odróżnienia się od liberałów, którzy realizują podobną politykę. Gdyby nie prawicowe slogany o „wartościach rodzinnych” oraz lewicowe o „obronie wykluczonych”, oba te środowiska nie różniłyby się nawet werbalnie od liberalnego centrum, hołubiącego jednostkę i indywidualne preferencje, tak jak nie różnią się od niego już dawno w kwestii systemu wartości, punktów odniesienia i proponowanych rozwiązań.

Jednak zarówno z punktu widzenia politycznej identyfikacji, jak i przede wszystkim potrzeb społecznych, socjaliści i konserwatyści powinni od liberałów odróżniać się nie namiastkami perspektywy wspólnotowej, lecz jej dobitnym i pozbawionym strachliwości wyartykułowaniem i realizacją. Tak, jak błędna i szkodliwa była opcja spod znaku „jednostka niczym”, tak równie zgubny, choć nie w tak widowiskowy i zbrodniczy sposób, jest etos cechujący się zawołaniem „jednostka wszystkim”. Ta eskalacja indywidualizmu uderza bowiem w same podstawy polityki konserwatywnej i socjalistycznej oraz w interesy ich historycznych podmiotów. Nie da się bowiem na gruncie skrajnego liberalizmu, zarówno światopoglądowego, jak i ekonomicznego, kultywować ani ideałów egalitarnych, ani tradycyjnych wartości.

Liberalizm, nieskrępowany ani z lewa, ani z prawa, prowadzi w oczywisty sposób wprost do społeczeństwa zarazem coraz bardziej skrajnych nierówności, jak i coraz bardziej dynamicznych zmian, wyznaczanych wyłącznie kolejnymi falami mód i zachcianek kreowanych przez rynek. Co więcej, prowadzi też do egoizmu i atomizacji społecznej tak wielkich, że na ich gruncie nie będzie możliwa jakakolwiek zmiana. Socjalizm i konserwatyzm będą mogły przybrać wyłącznie karykaturalne postaci: batalii zorganizowanych grup interesów o doraźne łupy (nierzadko wyszarpane kosztem równie lub jeszcze bardziej słabych grup) oraz tworzenia chwilowych wysepek, czy raczej gett „tradycji” na oceanie coraz większego chaosu i barbarzyństwa.

Kiedyś socjalizm i konserwatyzm były największymi wrogami. Dziś ich wspólnym wrogiem jest liberalizm. I jeśli tego nie dostrzegą, spełnią się słowa poety z wiersza dla dzieci: „Na nic wasze swary głupie, wszystkie wnet zginiecie w zupie”.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie