Naród i piaskownica
Odkrycie banalne: w Polsce każdy ma problem z akceptowaniem inności.
Dzięki temu widać wyraźniej niż dotąd, że polska demokracja trwa tylko dzięki instytucjom stworzonym odgórnie. I chwała Panu. Ale dzięki temu samemu widać też wyraźniej niż dotąd, że demokratyczne instytucje i wybory raz na jakiś czas tworzą demokrację ledwie fasadową. Bo co z tego, że wybieram sejm i senat, skoro nie mam wpływu na to, jacy ludzie pojawiają się na listach kandydatów. I jeśli nie mam na kogo głosować, mogę tylko na wybory nie pójść albo pójść i oddać głos nieważny – co w tych wyborach wybrało zaskakująco wielu z nas, bo aż 2,4% głosujących. 335 tysięcy ludzi.
Przyszedł więc chyba czas na zakorzenianie demokracji na samym dole. Czas na przekonanie ludzi, że tylko realny wpływ każdego z nas na życie społeczności może demokratyczny system uczynić żywym, a nie malowanym.
Dla mnie, najważniejszym dziś pytaniem jest: Jak sprawić, żeby Obywatele chcieli i mogli mieć realny wpływ na życie całej społeczności? To wielkie pytanie rozbija mi się na kilka mniejszych.
– W jaki sposób wyłaniać kandydatów do sejmu i samorządów?
– Jaka powinna być najlepsza dla naszej młodej demokracji ordynacja wyborcza?
– Jak wymusić na rządzących zawarcie czegoś w rodzaju nowej umowy społecznej, w której obywatele wspólnie określą, w jaki sposób będą wydawane ich podatki, ustalą priorytety, na które przeznaczą w odpowiednich proporcjach swoje pieniądze. Powiedzą, ile chcą wydać na ochronę zdrowia, bezpieczeństwo, edukację, finansowanie partii politycznych i organizacji pozarządowych.
– Jak wypromować współpracę zamiast nieustającej walki i rywalizacji i jak zmusić rządzących do rozwiązywania problemów poprzez dochodzenie do kompromisów i konsensusów zamiast dotychczasowego przyjmowania rozwiązań wedle woli silniejszego?
– Co powinno się znaleźć na liście decyzji obowiązkowo konsultowanych w referendach z całym społeczeństwem po uczciwej i trwającej ustalony czas publicznej debacie: czy tylko udział w wojnie i sojuszach wojskowych – czy wszelkie kwestie ważne społecznie i wzbudzające spory?
– Jak rządzący mają nas bronić przed swoją własną manipulacją?
– Jak ograniczyć marketing polityczny, który z wyborów robi tylko medialne widowisko?
***
Demokracja nie spadła nam z nieba – drogą powolnych prób i błędów ewoluowała, by stać się systemem gwarantującym obywatelom reprezentację. Ale dziś, pozostając w przekonaniu, że działamy w demokracji, funkcjonujemy w stanie pełzającej wojny wszystkich ze wszystkimi. Przez ostatnie dwa lata wrogów definiował nam PiS. Teraz, wykształciuchy, odebrawszy pole, zrobią – zapewne – to samo.
Tak się dzieje, ponieważ każdy dostrzega tylko swoje. I to jest w porządku, bo od zobaczenia wyraźnie własnego interesu zaczyna się demokratyczna zabawa. Ale tylko się zaczyna.
Jeśli za dostrzeżeniem własnego interesu nie idzie także dostrzeżenie interesów – skomplikowanie poplątanych – otoczenia, w którym wszyscy wspólnie żyjemy, to zamieniamy demokrację w siłową przepychankę. I widzimy wszystko w wersji zero-jedynkowej. Moherowy beret czy przyjaciel Adama Michnika będzie albo totalnie dobry, albo totalnie zły. Podobnie: liberał, postkomunista, ekolog, zwolennik lustracji.
Niby używamy w dyskusjach argumentów, ale tak naprawdę szukamy tylko tego, co potwierdzi naszą siłę i da nam przewagę. Nad tym wrednym przeciwnikiem. Który ma swoje wredne interesy.
Tak się dzieje, ponieważ przyzwyczailiśmy się myśleć, że demokracja to rządy większości. Może i miało to sens przy mniejszym zróżnicowaniu społeczeństw, przy wyraźniej dyskryminowanych grupowych interesach. Teraz sensu już nie ma.
Niby to wiemy. I dlatego tylko raz na cztery lata dajemy sobie „oficjalny” czas na prezentację wyłącznie własnych punktów widzenia. Po to, żeby zaprezentowane zostały wyraźnie. Po to – taka jest w każdym razie oficjalna wersja – żeby ludzie mogli dokonać wyboru: do tego mi bliżej, do tego dalej. Potem, kiedy już każdy się opowie za jakąś opcją, kiedy wiadomo niby jaka jest większość – teoretycznie powinien przyjść czas na spokojne i dbające o interesy różnych grup rządzenie: dzielnicą, miastem, państwem. Ale nie przychodzi.
Nikt nie widzi, że ma przed sobą cztery lata pracy na wspólną rzecz. Widać tylko tyle, że już za cztery lata kolejne wybory, które muszę wygrać ja, moja opcja, moje stanowisko. Bo jak nie wygra, to nastąpi koniec świata.
Więc walczymy. No bo przecież mało czasu do następnych wyborów.
Ale właściwie po co w takiej sytuacji mam chodzić do wyborów? Jeśli ja krzyczę tylko „moje!, moje”, podobnie krzyczeć będzie sąsiad z domu obok, z innego miasta, z drugiego końca Polski. Tak naprawdę każdy z 30 milionów wyborców potrzebowałby własnego reprezentanta, którym w dodatku sam umiałby być najlepiej. No i co możemy zrobić? Bić się o to „moje”, każdy z każdym? – bo przecież nikt nie ustąpi.
Bo wszyscy są przekonani, że wołanie „moje” jest w demokracji najważniejsze.
Aż w końcu zorientujemy się, że od lat stoimy w tym samym miejscu, jakby nas ktoś przykleił klejem do glazury. Włosy posiwiały, zmarszczki na twarzy – ale klej trzyma. Ważne, że to nasz własny klej, prawda?
A może potrzebujemy jednak bardziej zrównoważonego rozwoju? Nie tylko w odniesieniu do środowiska przyrodniczego?
Może musimy sobie napisać na lustrze, że człowiek jest już tak zrobiony, że owszem, musi wiedzieć jaki jest jego interes, jego stanowisko, jego opcja. Ale JEDNOCZEŚNIE potrzebuje się czuć częścią jakiejś całości. Potrzebuje przynależeć do wspólnoty a nie tylko do części, czyli (pars-partis) partii.
Liberalny czy konserwatywny, chadecki czy socjaldemokratyczny – wygrać wybory, w których obywatele rzeczywiście będą mieli realny wybór, może zapewne tylko taki twór, który dbając o interesy poszczególne i traktując KAŻDY Z NICH NA RÓWNI, będzie PROGRAMOWO szukać ich równowagi z interesem tak ulotnym, jak interes wspólny.
***
Teoretycy i praktycy negocjacji już dawno odeszli od strategii wyszarpywania dla siebie największego kawałka tortu. Dziś już wiadomo, że najefektywniejsze są negocjacje nastawione na współpracę – kiedy staramy się powiększyć wspólny tort, który mamy do podziału. A nawet dodajemy do niego jeszcze ciasto jogurtowe i koktajl truskawkowy. Najlepiej z wisienką na czubku.
Żądam wisienki!
Odkrycie banalne: w Polsce każdy ma problem z akceptowaniem inności.
Na naszych oczach trwa walka pokoleń.