Potęga złudzenia

·

Potęga złudzenia

·

Jedną z ulubionych książek rodzimych antykomunistów, „Opium intelektualistów” Raymonda Arona, otwierają dwa cytaty. Karol Marks: „Religia jest westchnieniem istoty przygniecionej nieszczęściem, duszą świata bez serca, tak jak jest duchem epoki bez ducha. Jest opium dla ludu”. Simone Weil: „Marksizm nie jest niczym innym niż religią, w najbardziej nieczystym sensie tego słowa. Ma on w szczególności tę cechę wspólną z wszelkimi niższymi formami życia religijnego, że używa go stale, według jakże słusznego wyrażenia Marksa, jako opium dla ludu”.

Ideologia jest perwersyjną wersją religii. W porządku ziemskim obiecuje to wszystko, co judaistyczna/chrześcijańska ortodoksja zastrzega dla rzeczywistości nadprzyrodzonej. Unicestwienie zła, jego ostateczne odrzucenie i zapomnienie przez rodzaj ludzki – oto pilnie strzeżona tajemnica, którą komunizm zamierzał wydrzeć religii. I tu objawia się potęga złudzenia, której zwykle nie jest w stanie sprostać nawet potęga smaku: człowiek poddany rygorom ideologii traktuje rzeczywistość jako niemal doskonale modalną. Jeśli teraźniejszość nie może sprostać przyjętym kryteriom, to przyszłość jawi się jako ich niekwestionowalne spełnienie. Wyznawca jest przekonany (choć przekonanie to przynależy bardziej do porządku wiary, niż tego, co określamy mianem „naukowej pewności”), że świat, jaki postrzega, zło jakie się w nim dokonuje, niewspółmierność tego, co głosi z tym, co istnieje – może już tu znaleźć ostateczne wytłumaczenie. Słowo może stać się ciałem, choć ciało doznaje straszliwych katuszy; katuszy, które potrafi wymienić dziś każdy sztubak.

Złudzenie jest także kategorią historyczną. Bodaj jedną z najpoważniejszych. Stąd dziejowa amnezja tych, którzy – opisując komunizm w perspektywie mitologii narodowej – zatrzymują się na pejoratywnych opisach, zamykających akces doń w określeniach „zdrada”, „podłość” czy „głupota”. Te epitety są jednak w większości przypadków rzutowaniem w przeszłość własnych namiętności ideowych/politycznych. Bynajmniej, nie znaczy to, że są one gorsze (czy lepsze) od namiętności tych, którzy przed dziesięcioleciami opowiedzieli się za (sowieckim) komunizmem. Są jednak znacznie bardziej nudne, konformistyczne, bezpieczne, lecz mają tę wzniosłą legitymację moralną, która ich zwolennikom pozwala stawiać się w jednym szeregu z Kardynałem Stefanem Wyszyńskim i księdzem Jerzym Popiełuszko.

Oczywiście, trudno za pomocą stricte racjonalnych argumentów pojąć, z jakich przyczyn dla wcale znacznej części wschodnich Europejczyków (Polaków, Niemców, Żydów, Rosjan) wcielany w życie komunizm okazał się tak atrakcyjną propozycją. Bodaj każdy z tych piewców sowieckiej rzeczywistości mógł przy odrobinie intelektualnego wysiłku dowiedzieć się z pewnych źródeł, co dzieje się w „ojczyźnie światowego proletariatu”. Zaś ci, co byli najbliżej, którzy w sercu i pamięci mieli smak Rosji, okrutnej, a przecież o wiele łagodniejszej niż sowiecka, mieli pewność zupełną co do wydarzeń rozgrywających się za wschodnią granicą. A mimo to wszyscy oni mieli nadzieję. Mieli wiarę. Mieli miłość. Z tych trzech największa była wiara: w wypełnienie dziejowej sprawiedliwości, w historiozoficzne usprawiedliwienie świata, który oczom niewtajemniczonych wydawał się okrutny i bezrozumny. Ale czy to, co uchodzi za głupstwo dla świata, nie jest mądrością w oczach Historii?

Nazwijmy to raz jeszcze potęgą złudzenia, któremu siły przydawał katastroficzny nastrój epoki. I ogromne wyczucie krzywdy ludzkiej, straszliwej dysproporcji między światem i warunkami życia bogatych i biednych, nędzy, która dziś jest już dla nas niepojęta jako powszedni sposób życia całych społeczności. I niechęć do sanacyjnej Polski, jej instytucji i praw, jej niczym nie usprawiedliwionego triumfalizmu wobec rozszalałych żywiołów. Akces wielu młodych inteligentów był odruchem moralnego sprzeciwu wobec zastanej rzeczywistości, sprzeciwu opartego na ideologii, której dobrodziejstwa miały się okazać wysoce problematyczne i tragiczne. Był też oznaką, o czym mówią wprost świadkowie epoki, wykorzenienia albo wyobcowania z poczucia lojalności narodowej, kulturowego braku utożsamienia z Polską oficerów, kleru i mieszczan. Czekali zatem na dzień gniewu, który musiał nadejść i tak czy inaczej stać się zaczątkiem nowego świata. Ale gdy mit przestaje być możliwością i przepoczwarza się w realną politykę, wówczas poddani potędze złudzenia chcąc nie chcąc stają się odpowiedzialni za swoje wybory. A ubóstwiona Historia nie wstawia się za swoimi wyznawcami – roztapia się w banalności zła i dobra.

Dlaczego felieton na tak oklepany temat? Komunizm, antykomunizm, opowieści starszych państwa i młodych narwańców na usługach polityki historycznej – to wszystko już znamy, jesteśmy za lub przeciw. Ale co zrozumieliśmy z potęgi złudzenia? Ono jest treścią każdej ideologii, jest także treścią demokratycznej polityki, przyczyną sprawczą wydarzeń, moralnym usprawiedliwieniem działań, a także warunkiem sine qua non tego, co zwie się pragmatyzmem. Dlaczego tak jest? Bo polityka, jaką znamy, choć wydaje się tylko cieniem minionych potęg, jest świetnie zamaskowanym dziełem propagandy, mitem o jedności, pokoju i dobrobycie. Owszem, ma swoich kontestatorów i zaprzańców, ale także oni są skazani na własne złudzenia. A rzeczywistość? Powstaje jako starcie wielu iluzji, nieustający, wciąż korygowany kompromis między zakładnikami złudzeń.

Oczywiście, bardzo nieprzyjemna jest ta myśl, żeśmy tylko narzędziami fantasmagorii. I dość nieprawdopodobna wobec gęstej sieci wydarzeń, instytucji, ludzkich zachowań, zwanych rzeczywistością. Trudna do przyjęcia ze względu na ludzką wolność, godność, odpowiedzialność za własne czyny. I może to jest najdziwniejsze i najstraszliwsze na tym świecie, który św. Augustyn określał mianem „krainy, gdzie wszystko jest inaczej”: ponosimy odpowiedzialność za własne i cudze złudzenia, niczym za zerwanie owocu z drzewa poznania dobrego i złego. Lecz kto nie pozna złudzeń, zawsze będzie dzieckiem.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie