Patriotyzm grilla
Jesteśmy po wielkiej patriotyczno-wypoczynkowej majówce.
Niemal zawsze, gdy mowa o tradycji, w użyciu jest liczba pojedyncza. Gdy zamkniemy oczy i pomyślimy „Polska”, pojawia się pewna ilość symboli, postaci, wizerunków – dla każdego z nas zapewne nieco innych. Gdyby ktoś zwrócił nam uwagę, że tego czy innego wydarzenia lub osoby brakuje w naszej wizji, być może skłonni bylibyśmy dołożyć je do zbioru o nazwie „tradycja”, choćby z zastrzeżeniem, że to jej „złe” oblicze. Jednak poza takimi ustępstwami, nadal uważamy, że istnieje coś takiego, jak jedna główna tradycja i ewentualnie jakieś „mniejszości”, sytuujące się na jej obrzeżach.
Jeszcze bardziej widać to w sferze publicznej. Gdy z płaszczyzny osobistych odczuć i wyobrażeń przeniesiemy się w sferę instytucji, mediów, oświaty, debat publicznych itp., okazuje się, że proces dominacji i uprawomocniania każdej tradycji odbywa się nieodmiennie kosztem innych – czy to przez intensywną promocję tej jednej, a przemilczanie innych, czy wręcz za pomocą zohydzania którejś z nich – a o dokooptowaniu żadnego elementu nie ma mowy, gdyż wszystkie wizje tradycji występują tam jako zbiory zamknięte. Jest to oczywiście pochodną walk o rząd dusz, o wpływy polityczne, o legitymizację poszczególnych opcji.
Na „wielką” tradycję składa się wiele pomniejszych, których dobra kondycja sprzyja dobrej kondycji całości. Tymczasem, w polityczno-medialnych sporach powodzeniu jednej z owych sub-tradycji towarzyszy nadwątlenie innych. W efekcie jakaś część zbiorowego dziedzictwa zatraca się, a jej „wyznawcy”, nie mając żywotnego punktu odniesienia, mimowolnie odsuwają się od polskości. Są to rzeczy dość oczywiste. Ale mam wrażenie, że nie do końca uświadamiamy sobie wymiar zjawiska. W każdym razie do mnie ten problem z całą mocą dotarł dopiero niedawno za sprawą dwóch dość przypadkowych zdarzeń.
Przygotowując tekst o Helenie Radlińskiej, czytałem poświęconą jej książkę Ireny Lepalczyk. Na końcu tej monografii znajduje się wkładka z fotografiami. Jedna z nich przedstawia fragment pokoju bohaterki książki, z portretem jej brata oraz kawałkiem regału. Na owym regale w oczy rzucił mi się od razu grzbiet jednego z leżących tomów. Charakterystyczny napis na nim zwrócił moją uwagę nie przypadkiem. Po prostu na półce stojącej teraz za moimi plecami leży taka sama książka. Nosi tytuł „Ludwik Krzywicki – praca zbiorowa poświęcona jego życiu i twórczości”, wydana została przez warszawski Instytut Gospodarstwa Społecznego w 1938 r. Kupiłem ów egzemplarz pół roku temu – przekreślone pieczątki świadczą, że kiedyś był w zbiorach Gminnej Biblioteki Publicznej Warszawa-Bemowo, a wcześniej lub później w prywatnych rękach, o czym świadczy dedykacja na karcie tytułowej. Brzmi ona: „Z wspomnieniami dawnych planów i marzeń – Wanda, 24 XII ‘53”.
I tak oto książka wydana przed wojną zdołała ją najpierw przetrwać, prawdopodobnie tuż po wojnie jeden z egzemplarzy uwieczniono na zdjęciu pokoju prof. Radlińskiej, kilka lat później jakaś Wanda podarowała komuś inny egzemplarz, następnie książka przeleżała gdzieś ponad pół wieku, aż pod koniec roku 2007 trafiła w moje ręce. Można zatem powiedzieć, że na przestrzeni 70 lat (1938-2008) mieliśmy do czynienia z podtrzymywaniem pewnego wycinka tradycji – książka o Krzywickim była dla kogoś ważna, ktoś co jakiś czas robił z niej użytek itp.
Ale właśnie w roku 2008 aż cisną się na usta pytania: kogo dziś obchodzi Krzywicki, kto poza garstką pasjonatów o nim pamięta, kto próbuje w jego książkach oraz w książkach o nim odnaleźć odpowiedzi, wskazówki, wizje… Ludwik Krzywicki jest co prawda obecny na kartach historii, tych najbardziej specjalistycznych, ale przecież trudno o nim mówić w kategoriach polskiej tradycji – żywej, twórczej, inspirującej. Kiedyś jeden z czołowych myślicieli polskiej lewicy, nieortodoksyjny interpretator Marksa, a jednocześnie wybitny naukowiec, autor niezliczonej ilości prac naukowych, o ogromnych zainteresowaniach i wręcz legendarnej pracowitości. Dziś nieobecny, zapomniany, bo i kto miałby go promować, skoro bliska mu opcja polityczna nie funkcjonuje lub ogranicza się do niszowych grupek, a polski tzw. obieg intelektualny z programową wręcz niechęcią traktuje tutejsze tradycje, ślepo zapatrzony w importowane nowinki z Zachodu. Krzywicki, który swego czasu inspirował spore zastępy Polaków oraz wpływał na ich wizje świata i ojczyzny, w zasadzie „nie istnieje”.
Drugie dające mi do myślenia zdarzenie było w sumie podobne, choć jednocześnie odmienne w pewien dość znaczący sposób. Nieco przypadkowo zabrałem do pociągu i przeczytałem wydaną w podziemiu, powielaczową broszurkę z esejem Adama Michnika „Rozmowa w Cytadeli”, z roku 1983. Powiem to od razu: lektura „Rozmowy…” może przyprawić o palpitacje serca osoby przyzwyczajone do standardów dzisiejszej publicystyki redaktora „Gazety Wyborczej”, przepełnionej pogardą i poczuciem wyższości wobec swych przeciwników, portretowanych w bardzo czarnych barwach. Jest to bowiem esej niezwykle „empatyczny” i to w dodatku wobec tradycji ideowej, która sytuuje się na antypodach „michnikowszczyzny”, mianowicie – endeckiej. Czytelnicy „Gazety Wyborczej”, karmieni dziś czarną legendą polskiego nacjonalizmu, mieliby spore problemy z recepcją tego tekstu sprzed ćwierćwiecza. Ale nie tylko oni – także dzisiejsza prawica, szczególnie ta młoda i zapalczywa, nie zdołałaby zapewne ułożyć w swoich schematycznych, czarno-białych głowach faktu, że Michnik pisze o Dmowskim w znacznej mierze afirmatywnie, a wręcz krytykuje antyendeckie stereotypy swego środowiska.
Znów jednak ciśnie się na usta pytanie: kto z obozu lewicowo-liberalnej inteligencji byłby dziś w stanie napisać, czy choćby bez nadmiernych emocji przeczytać taki tekst. Pamięć o tradycji myśli endeckiej jest w Polsce znacznie bardziej żywa niż o wspomnianym Krzywickim. Jeszcze silniejszą pozycję ma przecież autor „Rozmowy w Cytadeli” – przez sporą część inteligencji darzony wręcz świeckim kultem. Ale ani wyznawcy, ani Mistrz, przywoływany przez nich przy byle okazji jako „młot na Ciemnogród”, nie sięgają dziś po ten tekst, a tym bardziej po podobny sposób analizowania odmiennych niż ich własna idei politycznych.
Nie istnieje zatem kolejny ważny element polskiej tradycji intelektualno-politycznej: krytyczna, lecz w sumie przychylna analiza dorobku endecji, dokonana przez kogoś z zupełnie innego obozu politycznego. Oczywiście sami „narodowcy” też nie sięgają po ten tekst – a sądzę, że jego przypomnieniem wprawiliby Michnika, a zwłaszcza jego zwolenników w dużo większe zakłopotanie niż używając prymitywnych zarzutów o UB-eckiej przeszłości jego brata czy jeszcze bardziej prymitywnie odmawiając jemu samemu „polskości”.
Takich przykładów można by znaleźć więcej, o kilku zresztą wspominałem w poprzednich felietonach. Z polskiej świadomości i debaty intelektualnej wyrugowano takie choćby tradycje, jak lewica patriotyczna, lewicowo-demokratyczna „frakcja” w ruchu ludowym czy lewicowo-syndykalistyczno-patriotyczny nurt w pierwszej „Solidarności”; patrząc z innej strony – z niemałym trudem, ale na niszową skalę odgrzebano spod zwałów zapomnienia nacjonalistyczne środowisko Sztuki i Narodu. Oczywiście wszystkie te tradycje nie zostały całkiem zniwelowane. Istnieją niewielkie grupki ich epigonów, jest trochę naukowców-pasjonatów, którzy w małych wydawnictwach publikują kilkusetstronicowe monografie o Moraczewskim czy emigracyjnym PPS-ie, czasem ktoś – np. taki dziwoląg jak ja – przypomni którąś z tych postaci czy grup w artykule prasowym. Ale poza tym swoistym gettem czy niszą, nie ma dla nich miejsca w debacie publicznej.
Oczywiście tak zapewne było do pewnego stopnia zawsze. Coś zapominano, coś przeoczono, coś zostawało przygniecione pomówieniami i tendencyjnymi ocenami. Tym razem jednak jest znacznie gorzej. Po pierwsze, PRL przerwał ciągłość zarówno ideową (cenzura, białe plamy historii), jak i personalną (zamordowanie, zmuszenie do emigracji lub uniemożliwienie działalności publicznej przedstawicielom kilku opcji politycznych). Po drugie, na zasadzie reakcji na to zjawisko, po 1989 r. mamy do czynienia z neofickim zapałem przypominania jednych, a przemilczania innych opcji ( pisałem tu niedawno, że IPN chętnie propaguje wiedzę o „narodowym podziemiu zbrojnym”, ale już niekoniecznie o tej części ruchu ludowego, która nie zgodziła się na dyktat komunistów). Po trzecie, dziś polityczna debata odbywa się za pośrednictwem masowych (i to bardzo) mediów – opcje obecne w nich ulegają dodatkowemu wzmocnieniu i popularyzacji, zaś nieobecne są jeszcze bardziej marginalizowane i spychane w niepamięć.
To wszystko ma swoje skutki. Przede wszystkim zubaża polskość, bo z jej dostępnej, znanej i popularnej wersji wyklucza ważne elementy. To z kolei ogranicza rozwój intelektualny, bo nie znamy wielu ciekawych wzorców i skazani jesteśmy na wysiłek swoistego odkrywania Ameryki wiele lat po Kolumbie. A wreszcie – skutkuje niemożnością odnalezienia się w „obiegu” politycznym tych osób, które mają pecha nie utożsamiać się z popularnymi opcjami. Co w Polsce ma zrobić osoba o poglądach prospołeczno-lewicowych, lecz zarazem niezainteresowana roztrząsaniem problemów gejów i lesbijek lub zachwytami nad Chavezem? Albo ortodoksyjny katolik, który nie jest wyznawcą „świętej własności prywatnej” i nie wierzy, że niewidzialna ręka rynku rozwiązuje wszelkie problemy? Albo ktoś, kto chciałby dowartościować wieś i „Polskę B”, lecz niekoniecznie w towarzystwie wiecznych „działaczy” z PSL-u, którzy trzęsą gminą nieprzerwanie – choć zmieniając szyldy – od czasów wczesnego Gomułki?
Tak, wiem, to banał – tradycja składa się z wielu tradycji. Banał, niestety, bardzo często zapominany. Wolterowi przypisuje się deklarację, że choć nie zgadza się z czyimiś poglądami, to oddałby życie za możliwość ich głoszenia przez tego kogoś. Z tradycją jest dokładnie tak samo: nie zgadzając się z wieloma jej „odłamami”, warto dbać o to, aby mogły one istnieć, a nawet rozkwitać. Bo zyskuje na tym, nie zaś traci, ta jedna, wspólna tradycja.
Jesteśmy po wielkiej patriotyczno-wypoczynkowej majówce.
Związek między tym, co w naszych głowach a kształtem zewnętrznego świata dostrzec niby łatwo, ale jakoś nie zawsze wygodnie.