Odpieprzcie się od Wajraka
Tak, bronię dziennikarza „Gazety Wyborczej”. I wcale się tego nie wstydzę.
Zarzutów, których główną przyczyną jest – zdaniem autora tekstu – pierwotne napięcie między lewicowością a tradycją, jako symbolem i domeną myśli konserwatywnej, nade wszystko o proweniencji katolickiej.
Nie sposób odmówić racji opinii, że samo pojęcie tradycji nie należy do kanonu myślenia lewicy. Wynika to z samej genezy tego światopoglądu, myślenia i ruchu, dla którego przeszłość jawiła się zwykle jako czas hańby lub dziecięctwa ludzkości (tu akurat rodzącą się lewicę niewiele różniło od nieco od niej starszych myślicieli liberalnych). O przyczynach tego stanu rzeczy można by mówić wiele, bynajmniej nie sprowadzając rzeczy do Karola Marksa, który wywarł niezaprzeczalny wpływ na lewicowe projekty. Projekty, które nie wiązały się wyłącznie z kwestiami socjalnymi, ekonomicznymi czy emancypacyjnymi, ale wprost z walką ludów o niepodległość, o sprawę narodów trzymanych pod jarzmem „z Bożego nadania” ustanowionych monarchii. Tradycja, zwiędła staruszka, jako symbol tego, co skostniałe, zaprzeszłe i wrogie klasom wyzyskiwanym, jako sojuszniczka „starego świata” jawiła się wprost jako śmiertelny wróg mężnej, hożej niewiasty, która wiodła ludy na barykady i była dla nich jutrzenką.
Tu warto zwrócić uwagę, jak pokazuje Łuczewski, że odniesienie do tradycji (czy też „Tradycji”) nie było sprawą aż tak jednoznaczną, przynajmniej dla polskiej lewicy. Żyjąc w chwili swych narodzin problemem utraty niepodległości – musiała także opowieść o losach Rzeczpospolitej, o niewoli polskiego narodu wpisać w swą tożsamość, w krąg pytań, na które trzeba będzie dać odpowiedź. I już w tym momencie progresywizm lewicowej myśli zakotwiczał się w historii, owszem, historii przeklętej, historii cudzej (pisanej przez warstwy uprzywilejowane, przez kościelnych kronikarzy), ale przecież także własnej historii, choć – z perspektywy choćby Gromad Ludu Polskiego – przemilczanej. Należało zatem odzyskać historię: „dla ludu i przez lud”. A lud utożsamiano z narodem: tak wyzwolenie miało dokonać się i w wymiarze socjalnym, i w narodowym.
Oczywiście, lewica nigdy nie miała, mieć nie może jako doktryna „świecka” raz na zawsze ustanowionych dogmatów i kanonów. Czy jednak nie istnieje czytelny lewicowy paradygmat? Tu publicysta „Christanitas”, spoglądając na lewicę z wysokiego konia, ze szczytów katolickiej ortodoksji, ogłasza: „Kłopot lewicy polega na tym, że przekreślając Transcendencję (albo traktując ją instrumentalnie), z konieczności musi zgubić się w konflikcie sprzecznych narracji. Nie posiada żadnego odpowiednika objawienia, żadnego kanonicznego pisma, żadnej oficjalnej instytucji, która pozwoliłaby w sposób autorytatywny definiować jej ortodoksję. W konsekwencji nie ma żadnej oficjalnej instytucji, która mogłaby rozstrzygnąć spory dotyczące swej własnej natury /…/ Każdy może być lewicowym prorokiem, stąd charakterystyczne dla tej formacji frakcyjne podziały, które przypominają los protestanckich zborów”.
Tu, rzecz jasna, z całą złośliwą premedytacją warto zaznaczyć, że ostatnie zdanie można też zapisać w następujący sposób: „Każdy może być prawicowym prorokiem, stąd charakterystyczne dla tej formacji…”, itd. – i wcale nie straci ono racji bytu. Ba, nabierze jeszcze rumieńców, gdy pomyśleć o partyjnych peregrynacjach prawicowych polityków w ciągu ostatniego dwudziestolecia… A i wcześniej, gdy nie tylko „grunwaldczycy” wchodzili w alianse z Jaruzelskim i jego poprzednikami. Bo kłopot z tekstem Łuczewskiego bierze się stąd, że sprytnie wyrzuca on poza nawias swojego zainteresowania równie labilny polityczny i ideowy wymiar prawicowości, lewicy przeciwstawiając jedynie Tradycję Kościoła rzymskokatolickiego. Cóż, z porównania z tą Instytucją bodaj żadna myśl, żaden ruch, żadna osadzona w zmienności dziejów forma społecznej aktywności nie wyjdzie obronną ręką. Zarówno prawica, która przecież nie zawsze, a wręcz coraz rzadziej nawiązuje w sposób bardziej wiążący do doktryny katolickiej, jak i z reguły agnostyczna lewica. Spór Marka Jurka (zresztą publicysty „Christanitas”) z liderami Prawa i Sprawiedliwości, zakończony w wiadomy sposób, ukazał polityczne zwycięstwo dość „umiarkowanego idealizmu” nad „ideowym radykalizmem”. Bo przy wszystkich swoich wpływach Kościół i doktryna katolicka nie cieszą się bezwarunkowym poparciem (prawicowych) partii politycznych; dochodzi jedynie do mniej lub bardziej wiążących sojuszów między ołtarzem i tronem.
Wracając do powyższego cytatu z tekstu Michała Łuczewskiego. Poprzedza go, zaznaczę, fragment poświęcony katolickiej ortodoksji. Przeciwstawiając jej mankamenty „lewicowej narracji” (niedwuznacznie, przez porównanie z protestantyzmem, wskazując na jej „sekciarskość”) pisze on: „»Każdy może być lewicowym prorokiem«, gdyż lewica nie ma oficjalnych struktur, nie ma kanonów, nie ma objawionej »świętej księgi«”. Cóż, westchnienie ulgi. Tym bardziej, że – o czym zapewne autor artykułu dobrze wie – zbyt długo lewica miała swój „czerwony Watykan” i nie sposób już nawet wyliczyć strat, jakie to przyniosło. Bo to, co Łuczewskiemu przedstawia się jako słabość, jest w gruncie rzeczy – nie tylko pragmatyczną, ale nade wszystko ideową – siłą lewicy. Nie ma żadnych racjonalnych powodów, by istniał „lewicowy Kościół” z własną Inkwizycją czy Indeksem Ksiąg Zakazanych. Z dogmatami i Tradycją. Im mniej takiego „kościoła” będzie, także na polskim podwórku, tym lepiej. A ta ideowa labilność, różnorodność, wielość koncepcji, to (oprócz naturalnego kłopotu z konfliktami nie tylko ideowymi) istne dobrodziejstwo dla lewicy. Oznacza bowiem zdolność do szybszego postrzegania nowych wyzwań i zagrożeń, możliwość wyboru idei zgodnie z własnym sumieniem (co pozwala socjaldemokratom być zarówno agnostykami, jak i katolikami), odrzucenie jakiejkolwiek wizji lewicowości, która chciałaby przedstawić samą siebie jako „jedynie słuszną”. Wszelkie „lewicowe dogmaty” byłby szkodliwe w sytuacji, gdy swój lewicowy światopogląd można budować zarówno w oparciu o teksty Daszyńskiego, Ciołkosza, Jana Józefa Lipskiego, czy też Naomi Klein albo Murraya Bookchina, unikając przy tym modnego bełkotu Žižka i Badiou. A można przecież również dziś być lewicowcem jak Baczyński, nie znając Marksa i żywiąc się płomienną poezją. Ale myślę, że niezależnie od tego, odpowiedzi wielu lewicowców będą w jakiejś mierze zbieżne, odwołujące się do tych samych spraw, co parę lat temu pokazała ankieta w ostatnim numerze „starej” „Frondy” (nr 43, „Chleba naszego powszedniego”).
Lewica nie potrzebuje „Tradycji”, wystarczy jej zmysł historii, tradycja pisana z małej litery. I owszem, ten zmysł historii i taką tradycję lewica w Polsce powoli odzyskuje. Odzyskuje po latach dominacji komunistów, nie znoszących ideowej i politycznej konkurencji. Michał Łuczewskiego ma prawo nie wiedzieć o projektach w rodzaju www.lewicowo.pl, choć w przypadku młodego badacza wydającego osąd na temat polskiej lewicy jest to pewne niedociągnięcie. Inną sprawą, ważniejszą, jest to, że kwestię dzisiejszych zainteresowań lewicy zamyka w kluczu – tak, najlepiej widocznym z perspektywy Warszawy i najwygodniejszym dla przedstawiciela prawicy – mainstreamowej „Krytyki Politycznej”, mniejszości seksualnych i bohemy artystycznej. Łuczewski, zgodnie z prawicowym stereotypem, myśli „KP”, mówi lewica, albo odwrotnie i z satysfakcją przyznaje sobie prawo do jeremiad. A przecież jest to w gruncie rzeczy, wobec wielu ruchów w rodzaju Inicjatywy Pracowniczej, Lewicowej Alternatywy czy Młodych Socjalistów itp., tylko cząstka lewicowej rzeczywistości. „Stara” socjaldemokracja nie umarła. Zaś „nowa lewica” przeminie. Ale proszę nie traktować tego jako dogmatu lewicowej wiary. To zaledwie opinia, którą lewicowcowi podpowiadają ludzkie dzieje…
Tak, bronię dziennikarza „Gazety Wyborczej”. I wcale się tego nie wstydzę.
Był sobie projekt nazwany „Polską Solidarną”. Działo się to dawno; za górami, za lasami, jak sądzę.