Pochwała różnorodności
W polityce głowa boli nie tylko od przybytku, ale i od niedoboru.
Dlaczego wygrał Bronisław Komorowski? Bo miał wspaniały program, świetnie prowadzoną kampanię, znakomity sztab wyborczy? Nie. Ponieważ spora część Polaków ma wdrukowany lęk przed Kaczyńskim.
Kandydat Platformy Obywatelskiej prowadził swoją kampanię w sposób, który pozwala go określić mianem anty-kandydata. Odnieść można było wrażenie, że jego jedyną rolą jest nie zepsuć więcej, niż nieuniknione. Kampanię robiły za niego zaprzyjaźnione tuzy polskiego życia publicznego i Janusz Palikot, raz po raz przypominający wyborcom o tym, jak szkodliwy i zły jest żyjący bliźniak. Cynicznie, ostentacyjnie, na zimno, Platforma Obywatelska rękoma biłgorajczyka raz po raz uderzała w ostrzegawczy ton: „recydywa IV RP na horyzoncie”. Emocje społeczne nie wygasają tak szybko, a Solidarni 2010 nazbyt uwierzyli w „moralne przebudzenie” społeczeństwa. I przede wszystkim przekonali do niego samych siebie.
Znajomy lewicowiec z Krakowa, Krzysiek Posłajko, przypomniał mi przed chwilą opinię Cezarego Michalskiego z „Jeziora radykałów”: „aby odmienić oblicze tej ziemi potrzebne jest kilkaset tysięcy/kilka milionów dolarów na dużą gazetę”. Bo nastroje społeczne, ugruntowane przez lata, nie zmieniają się w okamgnieniu. Są żywotne. I co z tego, że na Jarosława Kaczyńskiego głosowali liberałowie, socjaliści, konserwatyści, a ponoć i geje, skoro po drugiej stronie sympatie rozkładały się podobnie. Tu naprawdę w mniejszym stopniu szło o programy wyborcze. Najważniejsza była ta jedna oś konfliktu: za czy przeciw temu, co na dobre i złe w oczach Polaków, którzy głosowali, uosabia były premier.
Gdy w ostatnich dniach rozmawiałem z różnymi ludźmi, bliższymi i dalszymi, zdumiewało mnie jedno: jak wiele osób emocjonalnie, z szyderstwem i dezaprobatą, instynktownie przekreślało kandydata PiS na prezydenta: kłótliwy, klerykał (sic!), niebezpieczny dla Polski, zamordysta, fanatyk. W tych słowach znać było szeroko rozpowszechniane i dobrze zakorzenione opinie z czasów rządów Prawa i Sprawiedliwości. A kandydat Platformy? No cóż, w tych rozmówkach bynajmniej nie przedstawiano go jako męża stanu, właściwie mówiono o nim niewiele. Najważniejsze było, by prezydentem nie został Kaczyński. Oczywiście, także część z tych, którzy oddali głos na niego, deklarowała, że na czas wyborów „kwestie smaku” idą w kąt. To także pokazuje, jak duże emocje, jak duża polaryzacja społeczna jest udziałem współczesnych Polaków, obywateli III RP. Ten rozziew widać najlepiej na mapie wyborczej: oto nowy, dzielnicowy podział Polski – na wschodnią i zachodnią.
Dla ludzi lewicy, być może, niewielka byłaby różnica między tą czy tamtą prezydenturą, gdyż gospodarczy paradygmat centroprawicy jest ustalony i utrwalony. Choć o tyle nie jest to pewne, że Jarosław Kaczyński jako prezydent pozostawiłby – w miarę swych konstytucyjnych kompetencji – mniejsze pole manewru rządowi „gdańskiego liberała” Donalda Tuska. Jak wiele uda się „zreformować” obecnej ekipie? Być może będą zainteresowani przede wszystkim przygotowaniami do drugiej kadencji (i nie zechcą płoszyć mniej liberalnego elektoratu), albo szukaniem cichych i bezpiecznych posadek gdzieś na rozległych latyfundiach polskiego kapitalizmu politycznego, na okoliczność ewentualnej porażki. W każdym razie, jeśli wierzyć zaprzyjaźnionym ze środowiskiem Bronisława Komorowskiego mediom, nad krajem znów zajaśniało słońce normalizacji. Pełna kanikuła dla miłośników lodów… jedzonych nad Bałtykiem. Teraz POlska! Oczywiście, dla normalnych POlaków…
P.S. Polecam także lekturę notki Pawła Rybickiego: „Jedni mają sernik, inni mają Polskę”.
W polityce głowa boli nie tylko od przybytku, ale i od niedoboru.
Nie tylko przy urnie, ale i w centrum handlowym czuję się niereprezentowany.