Wierzchołek góry lodowej
W starzejącym się społeczeństwie polskim panuje deficyt lekarzy-geriatrów.
Może ile zechce pisać o „Polakach”, „wyborcach”, „narodzie” czy „społeczeństwie”: wzniośle lub szyderczo, sceptycznie lub z entuzjazmem. Może też zdobyć się na konstatację, że w granicach danego państwa żyje całkiem spora grupa ludzi, którym duże kwantyfikatory do niczego nie są potrzebne i obywają się bez zbiorowych hipostaz. Nie utożsamiają się na przykład z politykiem tym czy tamtym, „moralną rewolucją”, IV RP; ani z „rządami trumien”, ani z „rządami miłości”. Zaś z faktu, że są Polakami, niewiele dla nich wynika, poza kilkoma mniej lub bardziej uciążliwymi obowiązkami, czy praktycznymi umiejętnościami (zdolność czytania z pewnym zrozumieniem w języku polskim, obsługiwanie polskojęzycznego panelu telefonu komórkowego, iPhone’a, komputera i bankomatu). Może też być tak, że bardziej niż sprawy doniosłe, albo aktualne wydarzenia okołopartyjne, interesuje ich pożycie małżeńskie sąsiadów, kolejny sezon modnego serialu i stan konta. I przede wszystkim to ostatnie różnicuje ich społecznie: co do sposobu spędzania wolnego czasu, mobilności, dostępu do dóbr luksusowych, prywatnej służby zdrowia i znajomości różnych przyjemnych miejsc na świecie i w najbliższej okolicy. W starych powieściach, które niesłusznie zostały zapomniane, gdyż są bardziej trzeźwe niż wiele ze współczesnej, „krytycznej społecznie” czy obrazoburczej literatury, często jednym z istotnych elementów charakterystyki był roczny dochód bohatera czy bohaterki, uciułana sumka, wielkość posagu lub długi, własne lub odziedziczone po lekkomyślnych przodkach. Ba, zaryzykuję stwierdzenie, że jedną z rozsądniejszych scen w polskiej literaturze jest ta, w której Wokulski taksuje okiem kupca ubiór panny Łęckiej.
O czym przekonuje powyższy akapit? Dla publicysty wiedza ta może być tyle smutna, co pocieszająca: istnieje sporo ludzi, których nic nie interesują duże kwantyfikatory, ani ci, którzy ich używają. Spotkałem całkiem niedawno rodzinę żyjącą całkiem zasobnie, u siebie, a przede wszystkim bez długów (co w dzisiejszych czasach jest i oznaką szczęścia, a też sporej roztropności), w której głowa rodziny i jej szyja nie wiedziały, kto zacz Jan Pospieszalski. No nie wiedziały, i cóż? Ta niewiedza nie czyniła ich nieszczęśliwymi. Podejrzewam, że gdybym dalej drążył pewne zagadnienia z medialnego (pół)światka, ich ignorancja okazałaby się jeszcze większa. Mogłoby wyjść na jaw, że nie wiedzą, kto to Walter, Solorz, Pacewicz, Gugała, Paradowska, Żakowski, Sierakowski; że nie odróżniają Kolendy-Zalewskiej od Kluzik-Rostkowskiej, a nawet nie mają pojęcia o ich istnieniu. Bo te szanowne osoby niewiele wiedziały też o samej polityce, zaś co do Kościoła, którego jesteśmy członkami (spotkanie odbyło się na gruncie „uroczystości religijnej”) miały przynajmniej tę pewność, że Jan Paweł II nie żyje. Natomiast, sądząc z pouczającej rozmowy, są w stanie świetnie ocenić możliwości kredytowe własne i sąsiadów, wiedzą, ile kosztują wakacje w Egipcie i bilet lotniczy na Antypody itp. Ich mądrość życiowa i zaradność, podkreślam, nie jest mała. Rzecz w tym, powtórzę, że są sprawy na ziemi i w niebie, których wartość jest dla nich znikoma. Wartość i skuteczność polityki oceniają zaś na podstawie cech charakterologicznych, sposobu bycia i statusu majątkowego bodaj znajomego wójta, którego mają, owszem, za porządnego człowieka. Choć i on świnia.
Wnioski z tego każdy może wyciągnąć samodzielnie. Mnie takie spotkania uczą pogodnej ironii i pożytecznego dla umysłu i stanu ducha sarkazmu. Nasz nieprawdopodobnie zadufany w sobie, wzdęty histerią czy egzaltacją, pompatycznymi larum i plemiennymi lojalnościami publicystyczny mond uważa, że stanowi pępek świata. Dyskutuje się w nim o Polakach, Polaków bierze pod mędrca szkiełko i oko, znęca się nad nimi, nad społeczeństwem, umęczonym narodem, albo społeczeństwem wyzwolonym. Okłada się tego Polaka wzniosłościami, traktuje narracjami i dyskursami. Od święta pokazuje mu się w telewizji publicznej „Krzyżaków” i „Trylogię”, żeby sobie swoją polskość jakoś lepiej przyswoił. Robi się z niego wspólnotę, wciska mu się misję dziejową, czyni z niego szlachetny lud (albo ciemny motłoch), gdy to z jaką korzyścią dla tej czy innej efektownej tezy lub politycznego interesu. Obiecuje mu się zniżki dla studentów, więcej solidarności bądź wyzwolenie przedsiębiorczości; „normalność” lub „moralną rewolucję”. Przypomina się ludowi, że jest katolicki, albo żeśmy Europejczykami. Ech, ile mądrych rzeczy wiedziałby o sobie ten lud, gdyby więcej czytał! Ale to mu już raczej nie grozi. O to naprawdę nieźle dbają specjaliści od dużego kwantyfikatora.
W starzejącym się społeczeństwie polskim panuje deficyt lekarzy-geriatrów.
Dlaczego wygrał Bronisław Komorowski?