Nie jesteście ludźmi!
Nie spodziewajcie się, że będziecie traktowani jak ludzie, gdy was na to nie stać.
Nieśmiała sugestia Michała Boniego, że może trzeba będzie rozważyć podniesienie podatków, wywołała żywe reakcje na łamach wszystkich dzienników. Trudno jednak sądzić na podstawie tych komentarzy, że mamy do czynienia z jakąkolwiek debatą na ten temat. Debata wymaga bowiem wielości stanowisk, przedstawienia różnych racji itp., tymczasem komentatorzy „Rzeczpospolitej”, „Gazety Wyborczej” i „Dziennika Gazety Prawnej” mówili jednogłośnie jak w żadnej innej sprawie.
Podobne wrażenie odniosłem już wcześniej, słuchając debaty, w której obaj kandydaci na prezydenta licytowali się, który z nich w większym stopniu przyczynił się do obniżki podatków. Do publicystów mam chyba jednak większy żal niż do polityków. Polityk ma w gruncie rzeczy znacznie mniejsze pole manewru, musi prezentować dość określone stanowisko i brać pod uwagę recepcję opinii publicznej, która do pewnego stopnia jest kształtowana przez media. A te niestety jeśli chodzi o podatki uznają jedyną słuszną wizję, której nie trzeba nawet wyjaśniać. Dla przykładu, w „Dzienniku Gazecie Prawnej” informacja zaczyna się od zdania, że skoro jeden z najważniejszych ministrów sugeruje rozważenie zwiększenia składki rentowej, możemy być pewni, że podatki zostaną podniesione. Ja takiej pewności nie mam, a nawet z dużym prawdopodobieństwem mogę przypuszczać, że składka rentowa nie zostanie podniesiona, bowiem rząd, który narażać się nie lubi, bardzo straciłby wtedy w oczach opiniotwórczych mediów.
Z kolei w „Gazecie Wyborczej” (choć w podobnym duchu komentują także publicyści „DGP” i „Rzeczpospolitej”) mowa jest o tym, że rząd powinien zająć się zrobieniem porządku (czytaj: cięcia) z wydatkami publicznymi, a nie tylko „sięgać do kieszeni podatnika” (zwróćmy uwagę na sformułowanie, jest bardzo symptomatyczne). Jest to sprytny zabieg retoryczny – choć pozornie sugeruje się rozszerzenie debaty i obszaru dokonywanych reform, de facto przerzuca się uwagę z jednej strony bilansu finansów publicznych na drugą, tak by zdezawuować sens zmian po stronie przychodów. A te nie są wcale wysokie, jeśli porównamy Polskę z innymi krajami europejskimi. Z nie tak dawno opublikowanych przez Eurostat danych na temat wysokości podatków w 2008 r. wynika, że w UE średnie wpływy z tego źródła (wraz z ubezpieczeniami społecznymi) wynosiły 40,9% PKB, podczas gdy w Polsce – zaledwie 34,3% PKB (jeden z niższych wskaźników). Łączne podatki od dochodu i majątku wynosiły średnio 13,1% PKB (najwięcej w krajach nordyckich: Danii – 29,7%, w Finlandii – 17,5 i w Szwecji – 17,4), w naszym kraju – 8,6% PKB. Z kolei średnie składki na ubezpieczenia społeczne wyniosły w UE 12,8% PKB (najwięcej w Niemczech i Francji, a także w Czechach). I tu Polska znalazła się poniżej średniej unijnej, z wynikiem 11,4% PKB. Z kolei relatywnie wysokie (nieznacznie powyżej średniej dla UE) są u nas podatki związane z produkcją i importem. Widzimy zatem, że przekonanie o tym, że mamy w Polsce niesłychanie rozdęty system obciążeń obywateli na rzecz państwa jest mitem, utrwalanym przez media. Nie ma wobec tego żadnego powodu, by pomysł zwiększenia danin na rzecz państwa uznać za tak jednoznacznie szkodliwy, że jego krytyka nie wymaga nawet uzasadnienia.
Nieraz stosuje się tu uniki w postaci sformułowań w rodzaju: „ekonomiści uważają, że…”. Tymczasem część na pewno tak uważa, ale nie wszyscy. Dla przykładu, najnowszy numer naukowego czasopisma „Problemy Polityki Społecznej” otwiera artykuł brytyjskiego ekonomisty, Jeremy’ego Leamana, który tłumaczy korzyści płynące z podatku progresywnego. Oprócz analizy współczesnych systemów fiskalnych w krajach UE, jego artykuł pt „Jaką cenę płacimy za rezygnację z podatku progresywnego? Błąd Europy i jego skutki” przynosi dość zaskakujące ciekawostki, np. taką, że wielbiony przez neoliberałów i libertarian A. Smith w swym najsłynniejszym dziele stwierdził, że „najbogatsi powinni finansować wydatki publiczne nie tylko proporcjonalnie do swych przychodów, lecz nawet więcej niż proporcjonalnie”.
Wiem jednak, że nie każdy ma czas i możliwość wnikliwego zapoznawania się z tekstami naukowymi, dlatego tak ważne jest, aby dyskusje eksperckie, o ile dotyczą spraw publicznych o znaczeniu praktycznym, w wersji nieco uproszczonej i przystępnej były odtwarzane w debacie publicznej, w sporze politycznym i publicystycznym. Przy czym debaty o finansach publicznych nie można sprowadzić do tego, czy podatki powinny być wyższe, czy niższe. W takiej dyskusji powinien być obecny cały szereg zmiennych – stawki podatkowe, wysokość progów, ulgi podatkowe, a także pytanie o to, co zrobić, by system był szczelny, by ograniczyć nadużycia. Równie ważna jest też „druga strona”: co i w jakich proporcjach się z tych podatków finansuje. Nad tym też trzeba debatować, ale właśnie „też”, a nie – „zamiast”. Tylko wówczas dyskusja ma jakikolwiek sens, jeśli uwzględni się zarówno przychody, jak i wydatki.
Ktoś może rzec – po co debata, skoro te trudne sprawy można, a może nawet należałoby zostawić ekspertom? To błędne rozumowanie. Oczywiście eksperci (i to z różnych stron ideowych) są potrzebni, a nawet niezbędni w omawianiu tak skomplikowanej materii, niemniej debata publiczna na ten temat jest szczególnie potrzebna, gdyż sprawy te dotyczą zakresu i treści dobra wspólnego w najbardziej fundamentalnym sensie. Podatki m.in. pokazują, jak dużo oddaje się do wspólnej domeny, z której następnie finansuje się rozmaite obszary polityki, od obronności przez służbę zdrowia i edukację po ochronę środowiska przyrodniczego. Deficyt tej debaty jest wyrazem patologii sfery publicznej.
Nie spodziewajcie się, że będziecie traktowani jak ludzie, gdy was na to nie stać.
Przekonują o tym już nie tylko neoliberałowie, ale także niektórzy „społecznicy”.