Związkowe racje (bytu)

·

Związkowe racje (bytu)

·

Tegoroczna jesień upłynie pod znakiem manifestacji. Przeciwnicy aktywności związkowej już znaleźli sposób na ich delegitymizację.

Mowa o przedstawianiu pracowniczych protestów jako inspirowanych przez PiS – cała ta zawierucha miałaby mieć na celu torowanie osłabionej ostatnio formacji Jarosława Kaczyńskiego drogi do zwycięstwa w nadchodzących wyborach samorządowych. Nawet jeśli interpretacja ta zawiera ziarnko prawdy, pomija ona – moim zdaniem świadomie – dwie bardzo ważne kwestie. Po pierwsze, protesty o których mowa są elementem większego przedsięwzięcia, którego inicjatorem i organizatorem jest Europejska Konfederacja Związków Zawodowych. Równolegle manifestacje związkowe mają odbyć się w wielu krajach europejskich i wynikają z niekorzystnej sytuacji społeczno-gospodarczej, w jakiej znalazły się państwa i społeczeństwa UE, m.in. wskutek kryzysu finansowego. Po drugie, o manifestowaniu na polskich ulicach zdecydowały nie tylko władze „Solidarności”, ale także związkowcy z OPZZ, których trudno posądzić o PiS-owskie sympatie.

Samospełniające się proroctwo
Te dwie okoliczności sprawiają, że mówienie o pracowniczych protestach jako strategii przywrócenia do władzy jednej z sił opozycyjnych są mocno naciągane. Straszenie w tym kontekście PiS-owską „inwazją” jest bardzo wygodne. Pozwala mianowicie uciec od zmierzenia się ze związkowymi postulatami, który mają charakter ekonomiczny i społeczny, a w niektórych kwestiach są całkiem konkretne.

Gdyby związkowcy szli z hasłami typu „Komoruski ma krew na rękach”, czy „Tusk i Putin zabili nam Prezydenta”, wówczas rzeczywiście utraciliby swój społeczny mandat, także w moich oczach. Jednak protestujący co innego mają wypisane na sztandarach. Nawet jeśli ktoś uznaje poszczególne z ich postulatów za niesłuszne lub np. nierealne do spełnienia w bieżącym kontekście, związkowcy i ich legalna reprezentacja mają prawo, a nawet powinność ich artykułowania – i to właśnie o nich, a nie o rzekomych motywach politycznych należy z nimi rozmawiać. Natomiast uciekanie od dialogu (choćby w postaci merytorycznej konfrontacji) i przypisywanie drugiej stronie niecnych intencji działa raczej jak samospełniające się proroctwo. Kiedy zablokuje się ludziom kanały artykulacji tak czy inaczej rozumianego interesu ekonomicznego, jedynie przykłada się rękę do tego, by część z nich zwróciła się ku narracjom środowisk, które żerują na gniewie wykluczonych.

Nie tylko manifestacje
Warto też wspomnieć, że przedstawiany przez główne media jako banda politycznych pieniaczy związek „Solidarność” opublikował w ostatnim czasie m.in. ciekawy dokument analityczny pt. „Praca Polska 2010”. Zamieszczone w nim dane, zaczerpnięte w znacznej części z międzynarodowych ekspertyz porównawczych, pokazują, że rozgoryczenie deficytem solidarności w polskim systemie społeczno-gospodarczym nie jest bezpodstawne. Dość przypomnieć o wysokości wskaźnika nierówności dochodowych, która sytuuje nas bliżej USA i Meksyku, niż większości krajów „starej UE” (ale także niektórych postkomunistycznych sąsiadów, jak Czechy czy Węgry). Z punktu widzenia pracownika najemnego nasz kraj szczególnie słabo wypada m.in. pod względem wysokości minimalnego wynagrodzenia oraz udziału ludzi biednych pośród pełnoetatowych pracowników. Jak piszą autorzy: Według danych Eurostatu, w 2008 r. z udziałem 11% ubogich pracowników zatrudnionych na pełnym etacie, Polska zajmuje w Europie po Grecji i Rumunii trzecie miejsce i plasuje się przed krajami, które charakteryzują się bardzo silnym dualizmem na rynku pracy oraz często znaczącą obecnością imigrantów, tak jak ma to miejsce np. w Hiszpanii. Oznacza to, że podjęcie pracy, nawet w pełnym wymiarze godzin, dla co dziesiątego zatrudnionego nie jest gwarancją wynagrodzenia gwarantującego życie powyżej granicy ubóstwa (s. 23). Od siebie dodam, że deficyt solidarności dotyka nie tylko pracujących, ale też tych, którzy pracę stracili, o czym świadczy ponadprzeciętnie niski odsetek bezrobotnych, którzy mają prawo do zasiłku, a także niewielka wysokość tego świadczenia, wypłacanego przez krótki okres.

Warto podkreślić, że wspomniany raport – choć można się spierać z wysnutymi w nim interpretacjami danych i rekomendacjami – wykracza poza wąsko rozumiany interes zawodowy, stanowiąc próbę holistycznej diagnozy społeczno-ekonomicznych realiów dnia dzisiejszego. Dobrze byłoby, gdyby rządowi eksperci, których stać było na pisany z dużo większym rozmachem intelektualny wyczyn w postaci raportu „Polska 2030”, zmierzyli się z treścią opracowania zamówionego przez związkowców, które uzupełnia naszą wiedzę o tym, co owi eksperci przemilczeli lub potraktowali nazbyt zdawkowo.

Podkładanie głowy pod topór
W aktualny kontekst gorącego politycznego sporu trudno byłoby wrzucić chłodniejszą refleksję. Łatwiej przecież przyprawić „Solidarności” gębę PiS-owskiej przybudówki, a jej intelektualne wytwory zbyć milczeniem. Dodatkowo irytujące jest to – mówię o tym bez satysfakcji – że „Solidarność”, zwłaszcza pod wodzą Janusza Śniadka, częściowo zapracowała sobie na reputację ruchu bezwarunkowego poparcia dla Kaczyńskiego, niezależnie od jego kolejnych politycznych wolt, bynajmniej nie zawsze w kierunku wizji „solidarnego państwa”. W tym wszystkim uderza nie to, że centralna związkowa udzieliła poparcia kandydatowi, który mógłby reprezentować ludzi pracy, ale to, że udzieliła mu go jeśli nie wbrew, to przynajmniej w oderwaniu od interesów społecznych swoich członków. Bo jakie zasługi miał we współczesnej Polsce Jarosław Kaczyński dla świata pracy, czy szerzej dla urzeczywistnienia wizji Polski Solidarnej – jako żywo nie mam pojęcia.

Jeśli przewodniczący Janusz Śniadek jest innego zdania, powinien to jasno wyartykułować i przekonująco uzasadnić, żeby odrzucić podejrzenia o sprzyjanie partyjnym partykularyzmom, zamiast walki o uniwersalne prawa społeczne.

Związki mogą być polityczne
Wiąże się z tym jeszcze jeden problem z polską debata publiczną i życiem społecznym po ’89 r. Śledząc obecne dyskusje na temat „Solidarności”, można odnieść wrażenie, że wielu komentatorów kwestionuje nie tylko treść politycznego zaangażowania tego związku, ale sam fakt jego współudziału w polityce. Kryje się w tym nieporozumienie, dość zaskakujące w obliczu faktu, że to na bazie struktur związkowych dokonano największego przełomu w najnowszej historii Polski i całego regionu. Tymczasem w wielu krajach, nie mających podobnej historii za sobą, zinstytucjonalizowane, ale pozaparlamentarne reprezentacje ludzi pracy stanowią istotną siłę współkształtującą politykę gospodarczą i społeczną państwa. Tak dzieje się np. krajach skandynawskich. Jak zauważył dr Rafał Chwedoruk, gdyby związki unikały wszelkiego umocowania politycznego, byłyby bezradne.

U nas natomiast próbuje się podważyć zasadność takiego mechanizmu budowania ładu społecznego. A szkoda. Aktualne postulaty głównych związków zawodowych, które w tym wypadku mówią jednym głosem, odnoszą się bowiem do sytuacji ludzi pracy jako całości, a pośrednio – do funkcjonowania całej wspólnoty i sytuacji bytowej jej poszczególnych członków, niezależnie od tego, czy głosują na SLD, PiS czy PO. Spór dotyczy – a właściwie powinien dotyczyć, gdyby nie był zaciemniany – praw socjalnych, ich rozumienia i możliwości realizacji. Chyba najwyższy czas zacząć na niego patrzeć w ten właśnie sposób.

Rafał Bakalarczyk

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie