Wolny rynek vs kapitalizm
Choć powszechnie traktowane jako synonimy, kapitalizm ma mało wspólnego z wolnym rynkiem.
Elity odwracają się od PO – można było ostatnio przeczytać na łamach niejednej gazety.
Po publicznych deklaracjach rozczarowania partią rządzącą, które padły z ust kilku celebrytów, przyszły wyniki sondaży, zgodnie z którymi największy spadek poparcia Platforma odnotowuje wśród „młodych, wykształconych, z dużych miast” („Gazeta Wyborcza”, 25.02) Krytyczny wobec (neo)liberalnej wizji polityki obserwator w pierwszej chwili chciałby zakrzyknąć: nareszcie!
Czyżby dotarło w końcu nad Wisłę przewartościowanie w światowej debacie ekonomicznej, związane m.in. z kryzysem finansowym, co w połączeniu z realnymi skutkami tego ostatniego, jakich doświadcza na własnej skórze duża część polskiego społeczeństwa, zaowocowało przełomem? Nic z tego: elity pozostały tam, gdzie były. Bardziej prawdopodobne jest to, nad czym ubolewa Sławomir Sierakowski: Zniechęcające i demoralizujące jest to, że gdy Michał Boni i Jan Krzysztof Bielecki zaczęli odchodzić od neoliberalnych rozwiązań, Platforma zaczęła tracić, nie będąc w stanie obronić się przed populistyczną krytyką Balcerowicza i obrońców nieudanych reform (wywiad dla „Polska The Times”, 18.02).
Niepopularna medialnie decyzja w sprawie OFE, a w jej następstwie konflikt na dość szerokim froncie z papieżem polskiego liberalizmu ekonomicznego, wpłynęły na skalę politycznego poparcia dla PO. To, że wbrew oczekiwaniom niektórych ugrupowanie to nie stało się w części kwestii „bardziej papieskie od papieża” chwali się mu, ale też nie przesadzajmy z tym odejściem od neoliberalizmu. Skala problemów budżetowych, z którymi mierzy się obecnie Tusk, w znacznej mierze jest wynikiem działań – i to względnie świeżych – w których PO miała swój udział, a których sensowności dotąd nie zakwestionowała, ani w praktyce, ani w retoryce.
Chodzi mi oczywiście o mit niskich podatków, który zmaterializował się za czasów PiS, ku aprobacie PO. Spowodowało to spadek przychodów budżetowych, co teraz próbuje się równoważyć zmniejszaniem wydatków. Oczywiście wydatków socjalnych, mimo że nakłady na zabezpieczenie społeczne w relacji do PKB są w Polsce na jednym z niższych poziomów w UE, więc nie ma powodu, by oszczędności szukać akurat w tej sferze (a jedynie sposobów na bardziej efektywne wykorzystanie tych środków). Mitu o rozdętym systemie wydatków socjalnych PO także nie odrzuciła; swoją drogą, to dopiero byłaby rewolucja, choć obiektywnie patrząc byłoby to tylko uznanie łatwo sprawdzalnego faktu. Także podatek CIT, zmniejszony za czasów jeszcze wcześniejszej ekipy rządzącej (SLD), został przez PO podtrzymany na niewysokim na tle UE poziomie.
Broniłbym dziś ekipy Tuska, gdyby ongiś głośno protestowała przeciwko zmniejszaniu podatków lub przynajmniej cicho wyartykułowała sprzeciw rękami swych przedstawicieli podczas sejmowego głosowania w tej sprawie. Ba, spojrzałbym życzliwiej na niezdarne łatanie budżetu przez rząd, gdyby ten uderzył się w pierś i powiedział, że nie należało wówczas zmniejszać przychodów publicznych. Niestety, nic z tych rzeczy nie ma miejsca. Obecne problemy premiera są zatem w dużej mierze na własne życzenie. Obniżenie podatków i składki rentowej nie było ekonomiczną koniecznością, ale świadomymi decyzjami politycznymi, z których konsekwencjami trzeba było się liczyć.
Z władzy ludowej nieraz kpiono, że odnosi sukcesy w rozwiązywaniu problemów, które sama wywołuje. Zdanie to pasuje także do elit nowego ustroju, które są równie nieudolne. PO obok rozwiązań sensownych podejmuje też działania mało rozsądne, jak podwyżka stawek VAT (uderzająca w niezamożnych, a dodatkowo mogąca spowolnić gospodarkę), drastyczne zmniejszenie wydatków na aktywną walkę z bezrobociem czy brak waloryzacji wysokości progów uprawniających do świadczeń rodzinnych i tych z pomocy społecznej, co generuje długofalowe koszty społeczne i ekonomiczne.
Nawet głośna sprawa OFE nie czyni z Tuska polityka, który wyzwolił się ze ślepo przyjmowanych dogmatów i odważnie rzucił rękawicę wpływowemu finansowemu lobby. Po pierwsze dlatego, że propozycji zmian nie wiąże on ani jego zaplecze – w odróżnieniu od minister Jolanty Fedak – z zakwestionowaniem logiki istniejącego systemu. Podyktowane są one raczej bieżącymi trudnościami z dopinaniem budżetu i zmniejszaniem długu, do którego wielkości, jak wspomniałem, PO się wcześniej przyczyniła. Przekonująco brzmi stanowisko Prezydium OPZZ w sprawie zmian w systemie emerytalnym, w którym czytamy: bezpośrednią przyczyną proponowanych zmian jest zła kondycja finansów państwa oraz Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, do której doprowadziły rządy poprzez obniżenie podatków i składki rentowej, a nie chęć poprawy sytuacji przyszłych emerytów.
Po drugie, zaproponowane zmiany są mimo wszystko dość zachowawcze. Nie obejmują np. likwidacji obowiązkowego ubezpieczenia w OFE, a jedynie zmniejszenie składki (której wysokość ma z czasem znów wzrosnąć), w dodatku przewidują ulgi podatkowe dla oszczędzających dobrowolnie w prywatnych funduszach. Zarówno kapitałowe filary systemu emerytalnego, jak i administrowanie zgromadzonymi w nich środkami przez graczy rynków finansowych – pozostają nienaruszone. Propozycje te zakładają więc co najwyżej korektę systemu, zaś to, że funkcjonują w debacie publicznej jako rewolucyjne i wywołują jedną z najżywszych po ’89 r. dyskusji ekonomicznych, pokazuje jedynie, jak silnie budowany ład społeczny zakorzenił się w relacjach władzy (także tej czwartej) i myśleniu ludzi.
Przeciwnicy zmian w funkcjonowaniu OFE lubią powoływać się na niegdysiejszą „umowę społeczną”, która rzekomo jest obecnie brutalnie zrywana. Przywołuje się w tym kontekście stanowisko Trójstronnej Komisji ds. Społeczno-Gospodarczych z 1997 r. Otóż jak przypomniała podczas niedawnej konferencji Jolanta Fedak, wokół tamtej umowy narosło wiele mitów. Pani minister podkreśliła, że nie zdefiniowano wówczas ani wielkości składki, ani wysokości prowizji dla funduszy, a ponadto w stanowisku napisane było, że nie wszystkie uwagi partnerów społecznych zostały uwzględnione przez stronę rządową.
Swoją drogą istnieją bardziej ewidentne, a niemal przemilczane przejawy negowania umów społecznych, jak ta w sprawie płacy minimalnej, której wysokość rząd ostatecznie ustanowił na niższym poziomie, niż uzgodniono to na forum Komisji Trójstronnej. Poza tym, nawet jeśli coś powstało ponad dekadę temu jako „społeczna umowa”, czy oznacza to, że musi trwać w niezmienionej postaci już wiecznie, niezależnie od zmieniających się okoliczności i potrzeb?
Mówienie o zerwaniu umowy jest więc przesadą. Jeśli coś zostało zerwane, a przynajmniej lekko naderwane, to dogmat o tym, że rynki zawsze wiedzą lepiej, a pieniądze zarządzane przez firmy prywatne są zawsze bezpieczniejsze niż te zarządzane przez organy publiczne. Niestety, w Polsce podawanie w wątpliwość owego dogmatu wciąż bywa postrzegane jako szarganie świętości. Działania którejkolwiek partii, które wychodzą temu problemowi naprzeciw, zasługują na poparcie, ale na mówienie, że Platforma Obywatelska odchodzi od neoliberalizmu, jest jeszcze znacznie za wcześnie. Podobnie jak na mówienie o tym, że polskie elity przejrzały na oczy.
Choć powszechnie traktowane jako synonimy, kapitalizm ma mało wspólnego z wolnym rynkiem.
Powrót Henryka Stokłosy do Senatu i zmiany kodeksu wyborczego to nie „wypadki przy pracy”, lecz symptomy tendencji przybierających na sile co najmniej od trzydziestolecia.