Cała nadzieja w Islandii
Co łączy protestujących w Anglii, Hiszpanii, Francji, Izraelu czy USA? Bezsilność. Całe szczęście, że w obliczu światowego kryzysu nie wszystkie demokracje okazały się bezradne.
Nadal miasto ciąży sercom. Inaczej, gdy było miastem burżuazji i proletariatu, inaczej gdy wziął je „w opiekę” realny socjalizm, inaczej dziś właśnie, gdy realny neoliberalizm zapomniał o nim, jak zapomina o wszystkim, co nie przynosi mu natychmiast grosza. Jednak czy gniew i wielkość Łodzi umarły? Czy tylko czekają swego czasu?
Domy, domy, domy surowe, / trzypiętrowe, czteropiętrowe, / idą, suną, ciągną się prosto, / napęczniałe bólem i troską. / W każdym domu cuchnie podwórko, / w każdym domu jazgot i turkot, / błoto, wilgoć, zaduch, gruźlica – to Broniewski, „Ulica Miła” z tomu „Krzyk ostateczny”, wydanego w roku 1938.
Mroczna brama, stary pies, młoda dziewczyna, umalowana wyzywająco lub nieudolnie, smród alkoholowego moczu, pełzający po murze liszaj, refleks światła, przypadkowy, groteskowy w tym ciemnym miejscu. Jakieś krzyki z głębi, wulgarne, ochrypłe, bełkotliwe. To już Łódź, tu i teraz.
To się nie skończyło, nędza i krzywda, beznadzieja. Polska codzienność niechciana, nie pokazywana w folderach turystycznych. Banalność szpetoty, banalność brudu, pozorów życia, zwykłość melancholii. Jeśli miejsca mogą chorować na depresję, nieuleczalną, śmiertelną, to właśnie trafiłem na jeden z jej przytułków. Niedaleko ulicy Piotrkowskiej, w centrum dużego miasta w środku Polski.
Uliczki łódzkie, pejzaże nieretuszowanej Polski. To nawet nie słynne Bałuty. Ot, uliczki i ulice jakich tu nie brak. Na każdej spożywczak, na każdej sklep z alkoholem, mnóstwo warzywniaków, knajpy, „chińskie” „restauracje”, budki z kebabami, pierogarnie, naleśnikarnie, bary z domowym jedzeniem. Łódź je i pije, pije i je. Je albo pije. A te sklepy wciąż takie zwykłe, nie naznaczone markami znanych sieci. Jakby ulice chciały zachować swoją niezależność, swoją tożsamość, jakby nie chciały być częścią globalnego świata, natrętnego ometkowywania. Za to należy się im niekłamany szacunek.
Tak, to jest świat nieretuszowany i nieprzedstawiony, by nawiązać do Zagajewskiego. Z jednej strony straszny, z perspektywą tnącą jak „rzeźnickim nożem po oczach”, świat, którego chciałoby się nie widzieć i nie słyszeć, gdy znane są inne krajobrazy, inne widoki (na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość). Świat budzący zawstydzenie moralistów i estetów, bez przytulnej prowincjonalności z seriali ku pokrzepieniu polskich serc, w rodzaju „Ksiądz Mateusz”. Ale ksiądz Mateusz piłby tu denaturat i zakąszał „Magnusem śliwkowym”. Albo, lekko przygarbiony, osłaniając ciałem Najświętszy Sakrament, wracałby rankiem ze szpitala do bezpiecznego azylu na plebanii.
I to jest jedna Łódź, turpistyczna. Jest też inna, pełna ostentacyjnie obnoszonego bogactwa, któremu pieniądz daje uskrzydlającą „wolność miliona”, gwarantującą wyższość wobec mniej szczęsnych finansowo ziomków. Zadbane kobiety kontra kobiety zniszczone. Mężczyźni sukcesu kontra mężczyźni zdeklasowani, „ludzie, którym się udało”, obładowani na zakupach w Manufakturze, Łodzi-Port, sklepach przy Piotrkowskiej – drogimi rzeczami, drogimi żonami i kochankami, najdroższymi dziećmi. Prowincjonalizm a rebours, prowincjonalizm dostatni, który wczesnym rankiem zrywa się na pociąg do Warszawy, tam dosypia i wraca późnym popołudniem, wieczorem, w nocy do swojego miasta. Który woli jednak TLK od pierwszej klasy InterCity.
Ale jest jeszcze jeden, znacznie bardziej interesujący niż to proste, zawarte wyżej przeciwstawienie, obraz. Ukazał go czeski reżyser Pavel Štingl w niedawno pokazanym przez TVP Kultura dokumencie „Bałuckie getto”. Opowiadana przez ocalałych z łódzkiego getta czeskich Żydów historia miejsca, ludzkich losów w czasach pogardy. Nałożona na nią druga narracja z dzisiejszych Bałut, cierpka, bolesna, bo znów wypełniona kalectwem fizycznym, moralnym, duchowym, przenika się z historią Szoach. Przypomina o wielowymiarowości Łodzi, tak dobrze znanej z „Ziemi Obiecanej”.
Historia Łodzi, sama w sobie, jest gorzką pigułką ludzkiego dnia i ludzkich dziejów, które są opowieścią o niezdarnych próbach dopłynięcia do szczęśliwych brzegów historii. Fascynujące jest w Łodzi i to, że na jej ulicach, tak umęczonych, mieszczą się dumnie siedziby zadbanych teatrów, choćby Jaracza czy Powszechnego. A obok nor ludzkich rozpościerają się piękne parki, mnóstwo przyjaznej zieleni, ścieżki pełne spacerujących, odpoczywających zwykłych ludzi. Fascynujące jest, że łódzkie uliczki, tak smutne czasem, zdobią piękne kamienice, jak przebłysk innej rzeczywistości. Że od przaśnych kawiarni do mojego ulubionego sklepu muzycznego „Ale Jazz!” na Pomorskiej jest kilka kroków. Że gdy oprowadzałem po Łodzi swojego pierwszego gościa, jego zdumienie budziło i świetne Muzeum Kinematografii, i przykry zapach miasta w spiekocie. Nie ma w tym przejściu od kultury i świeżości przyrody do banalnej szpetoty i przygnębiającej degeneracji żadnych punktów pośrednich, jest krok w ciemność lub jasność. To właśnie stanowi o niezwykłości Łodzi, jej magnetyzmie, tragizmie i wspaniałości.
Od swych początków to miasto jest dla jednych szczęśliwym, dla drugich bolesnym miastem bogactwa i wysokiej kultury, przepychu, piękna i zbytku, a z drugiej strony – cierpienia rzesz wegetujących w nędzy, grozy mordowanych (nie tylko) w getcie, desperacji i dumy kobiet-włókniarek, uczestniczek marszu głodowego latem 1981 roku, gdy ulicą Piotrkowską, z ówczesnej siedziby „Solidarności” (przy numerze 260) na Plac Wolności przeszło blisko 50 tys. ludzi. Miasto mężczyzn (bez) pracy, a może bardziej jeszcze: miasto kobiet (bez) pracy.
Nic też dziwnego, że właśnie Łodzi Broniewski poświęcił jeden ze swych najpiękniejszych, przepełnionych pasją wierszy: Ciąży sercu troska i pieśń, / troskę w sercu ukryj i nieś, / pieśń jak kamień podnieś i rzuć. / W dymach czarnych budzi się Łódź. /…/ Z ognia i ze krwi robi się złoto, / w kasach pękatych skaczą papiery, / warczą warsztaty prędką robotą, / tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery, / im – tylko radość z naszej niedoli, / nam – na ulicach końskie kopyta – / chmura gradowa ciągnie powoli, / stanie w piorunach Rzeczpospolita. / Ciąży sercu wola i moc, / rozpal iskrę, ciśnij ją w noc, / powiew gniewny wciągnij do płuc / jutro inna zbudzi się Łódź.
Ale dzisiejsza Łódź jest inna. Pieśń rzucać tu jak kamień? Kamieniem ciska wyrostek w pociąg dojeżdżający na dworzec Łódź Fabryczna. Ale nadal miasto ciąży sercom. Inaczej, gdy było miastem burżuazji i proletariatu, inaczej gdy wziął je „w opiekę” realny socjalizm, inaczej dziś właśnie, gdy realny neoliberalizm zapomniał o nim, jak zapomina o wszystkim, co nie przynosi mu natychmiast grosza. Jednak czy jego gniew i wielkość umarły? Czy tylko czekają swego czasu? Czy krzyk miasta wsiąkł w mury, czy zagłusza go dana stosunkowo nielicznym sytość Manufaktury? Czy w nazwach ulic tego miasta, w aktywności jego mieszkańców, młodych ludzi, czy w krzątaninie codziennej, czy w licznych łódzkich sklepikach, czy w malutkich targowiskach, czy w strasznym niektórym egalitaryzmie ulic, na czele z Piotrkowską, nie kryje się prawdziwe życie, któremu, owszem, podcięto skrzydła, ale nie wyrwano go przecież z korzeniami.
Ulice Miłe miasta Łódź. Miłe sercom ulice Łodzi. Prawdziwe życie jest tu obecne.
Co łączy protestujących w Anglii, Hiszpanii, Francji, Izraelu czy USA? Bezsilność. Całe szczęście, że w obliczu światowego kryzysu nie wszystkie demokracje okazały się bezradne.
Miarą dramatu Polski jest nie tylko to, iż praca jest często mniej opłacalna niż pozostanie na „socjalu”, ale i to, że praca ta nieraz jawi się jako tak nieatrakcyjna lub niedostępna, że przegrywa nawet z „socjalem”, który jest w Polsce, mówiąc kolokwialnie, dziadowski.