Prasę ostatnimi czasy obiegła reklama pożyczek wyróżniająca się na tle wielu innych, znanych z mediów czy przydrożnych słupów. Rzeczony kredytodawca zapowiedział „rewolucję w pożyczkach”, posługując się stylistyką rodem z czasopisma radykalnej lewicy. Grafika przedstawia tłum machający flagami i transparentami oraz utrzymana jest w ostrej, czarno-czerwonej kolorystyce. Może to nasunąć paradoksalny, choć wcale nie absurdalny domysł – czyżby pracownikiem agencji reklamowej, który tworzył projekt dla tegoż pożyczkodawcy, był ktoś związany ze środowiskiem ideowej lewicy?
Przecząca odpowiedź na to pytanie winna wynikać raczej z faktu, że środowisko takie jest stosunkowo niewielkie, a więc i szansa na przypadkowe spotkanie z dziełem któregoś z jego przedstawicieli wydaje się znikoma. Odpada tym samym najłatwiej wlatująca do głowy odpowiedź, że osoba kontestująca zastany system z pewnością się nim brzydzi, więc nie poszłaby nigdy na kolaborację z podmiotem mającym tak silny udział w reprodukowaniu wolnego rynku – z biznesem reklamowym. Fakty w tym zakresie okazują się paradoksalne: buntownicy i twórcy reklam są często tymi samymi ludźmi, co – jak wskazał w jednym z wywiadów Benjamin Barber – świetnie ilustrują dalsze losy pionierów buntu przeciwko Dwightowi Eisenhowerowi.
Do interesującego wniosku prowadzi również odwrócenie tego rozumowania – czyżby retoryka i stylistyka środowisk kontestujących kapitalizm z lewej strony sceny politycznej, była dla samego kapitalizmu tak mało groźna, że będzie on ją reprodukował? Obserwacje skłaniają ku odpowiedzi twierdzącej. Minęło bowiem już ponad 150 lat od czasu, gdy Adam Mickiewicz wskazywał, że słowo „rewolucjonista” jest dla europejskiej reakcji straszliwe i brzmi jak barbaryzm. Dobrze ów wniosek ilustruje również fakt, że partie liberalne bez większych tożsamościowych perturbacji zaadaptowały lewicowe hasła o emancypacji i tolerancji.
Bardziej obszerne od – niewątpliwie ciekawej – formy graficznej pole do refleksji skrywa jednak samo hasło „rewolucja w pożyczkach”. Choć dla jego autora zapewne nie miało wartości większej od otrzymanej premii, zawrzeć w nim można de facto całą historię funkcjonowania ostatniego wcielenia gospodarki wolnorynkowej. Wcielenia, opartego już nie na sferze produkcyjnej (jak w wieku XIX), nie na stabilności (jak w pokoleniu powojennym), lecz na ciągłym przyspieszaniu i generowaniu gargantuicznych zysków poprzez obrót papierami wartościowymi.
Cała ta maszyneria turbokapitalizmu upodobniła się do supernowoczesnego samochodu, za kierownicą którego usiadł pirat drogowy. Jegomość ów – wiedziony bezkresnym, acz naiwnym optymizmem – przed ruszeniem wymontował z pojazdu hamulce, poduszki powietrzne, pasy i resztę instrumentarium mającego zapewnić bezpieczeństwo w czasie kraksy. Po tych operacjach zasiadł na fotelu kierowcy w przekonaniu, że wystarczy coraz mocniej cisnąć na gaz, a wówczas – nawet bez trzymania kierownicy – auto będzie bezpiecznie jechać, nieustannie zwiększając prędkość. Rajdowiec zapomniał jednak, że na liczniku prędkości trzycyfrowa liczba z dwójką z przodu zapewnia bardzo szybkie dotarcie na miejsce, lecz przy takim tempie jazdy wystarczy uderzenie niewielkiego kamyczka w oponę, by zaliczyć wywrotkę i dachowanie.
Rozpędzanie się pojazdu nie rozpoczęło się bynajmniej w momencie, gdy szwedzcy socjaldemokraci po raz pierwszy od niemal półwiecza przegrali wybory, a Friedrich von Hayek został nagrodzony Noblem w dziedzinie ekonomii. Mało kto analizuje niestety powstanie doktryn lewicowych w korelacji z narastającym sprzeciwem przeciwko „przyspieszeniu”. A przecież wiele wspomnień czy pamiętników z połowy XIX w. zawiera fragmenty świadczące wprost o zdumieniu autorów, spowodowanym szybkością jazdy parowych lokomotyw, przekazywaniem informacji drogą telegraficzną czy coraz szybszym reagowaniem prasy na istotne wydarzenia. I choć zbyt prostym byłoby stwierdzenie, że owa plejada wynalazków została zrodzona z blasku kapitalistycznej doskonałości, to jednak nietrudno dostrzec, że postęp technologiczny szybko został skolonizowany i służył potrzebom rynkowej machiny. Perwersyjny ciąg dalszy sytuacji, w której genialność myśli ludzkiej zostaje sprowadzona do roli instrumentu maksymalizującego zyski objawia się w pełnej krasie także dziś. Przejawem tego zjawiska była choćby niedawna batalia wokół porozumienia ACTA, wynikająca z hipertrofii prawa własności intelektualnej.
Kapitalizm w swej neoliberalnej formule przechwycił jednak jeszcze jedną, istotniejszą sferę – czego dobitnym przejawem była wspomniana reklama pożyczek. Obecnie oto – co umyka uwadze tradycjonalistycznych zwolenników gospodarki rynkowej w wersji hard – kultywowane przez wiele lat oszczędzanie stało się postawą niewygodną dla globalnej gospodarki. Wyliczenia ekonomistów pozbawiają złudzeń w tym zakresie. O ile na początku ostatniej dekady XX w. amerykańska rodzina średnio 8% dochodów przeznaczała na poczet oszczędności, o tyle w roku 2000 odsetek ten był bliski zeru. Niebagatelne znaczenie ma fakt, że za zjawisko zaniku oszczędzania odpowiedzialne było przede wszystkim 20% gospodarstw domowych o najwyższych dochodach. A jako że – jak powiadał Marks – ideologia klasy panującej jest ideologią panującą w społeczeństwie, moda na przeznaczanie całości środków na beztroską konsumpcję stała się wkrótce powszechna.
Rynek rychło znalazł jednak sposób, by przekroczyć nawet granicę 100% konsumowanego dochodu. Tak mniej więcej rysuje się geneza mody na branie pożyczek, zapoczątkowanej przez zręczne posunięcie Systemu Rezerwy Federalnej USA (FED), który obniżył stopy procentowe, sprawiając, że kredyty stały się niemal powszechnie dostępne. W wielu analizach tego zjawiska słusznie wskazuje się, że jego efektem było napompowanie olbrzymiej bańki spekulacyjnej w sektorze nieruchomości. Niewielu autorów zwraca jednak uwagę, że punkt ciężkości w sferze gospodarczej przesunął się tym samym z „tu i teraz” na „tam i wtedy”.
Z ekonomicznym kultem przeszłości (vide: ziemia z dziada pradziada) rynek rozprawił się już wiele lat temu, czyniąc z tradycjonalistycznej warstwy chłopskiej miejski proletariat, który musiał się troszczyć o „teraz”; ujmowany obrazowo jako obawa „Czy jutro będzie co włożyć do garnka?”. Na użytek tej konstrukcji wygenerowano mit „od pucybuta do milionera”, który znaczył mniej więcej tyle: pracuj ciężko dzisiaj, by jutro móc posiadać więcej. Rewolucyjny ładunek, zawierający się w tanich i powszechnie dostępnych kredytach doprowadził do przejścia także tego etapu. Po cóż bowiem czekać, aż skrupulatnie okładane pieniądze osiągną kwotę, która umożliwi oszczędnemu posiadaczowi „szał zakupów” (znaczący w XIX w. tyle, co zakup pary butów…)? Odległą przyszłość może znacznie przybliżyć wizyta agenta pożyczkowego w domu klienta, który to jegomość dodatkowo – uszczęśliwiając gospodarstwo domowe kredytem hipotecznym – będzie miał szansę na premię od sprzedaży tychże kredytów. Kapitał okazał się więc mieć charakter już nie tylko ponadnarodowy, ale także swoiście ponadczasowy.
„Rewolucja w pożyczkach” nie ma jednak znaczenia wyłącznie ekonomicznego. Co prawda, w przeciwieństwie do niegdysiejszej kolonizacji, „kolonizacja przyszłości” nie niesie ze sobą nędzy i śmierci milionów ludzi. Jednak i ona – za zasłoną uśmiechniętych bonzów – generuje negatywne tendencje na wielu płaszczyznach. W odróżnieniu od swej poprzedniczki, która koncentrowała się na przerzucaniu bogactwa z terytoriów peryferyjnych do ówczesnego światowego centrum, pożyczkowa rewolucja wytwarza takie tendencje nie tylko w „trzecim”, ale także w „pierwszym” świecie.
Wiele można by napisać – i wiele już napisano – o degradacji olbrzymich przestrzeni planety oraz łamaniu praw człowieka w azjatyckich fabrykach, byle tylko uczynić zadość rozbuchanym apetytom konsumpcyjnym krajów Zachodu. Bardziej interesujące wydaje się jednak dostrzeżenie nowych pól konfliktu, które tworzą się w Europie. „Rewolucja w pożyczkach”, jak każda chyba rewolucja, wymaga wszak ofiar – a tymi często padają osoby zwyczajnie mamione wizją np. „lepszych świąt”, które można urządzić pożyczając zaledwie kilkaset złotych. O tym, że taka pożyczka – z powodu specyficznie skonstruowanej umowy – często może się skończyć wielotysięcznymi długami, albo nawet wizytą komornika, donoszą regularnie nawet „urzędowo-optymistyczne” media. Każdy odcinek popularnej „Sprawy dla reportera” dostarcza w tym zakresie materiału do wielomiesięcznej, wytężonej pracy dla organizacji społecznych.
Krzyk samotnych staruszek, które zostały wplątane w spiralę długów i wylądowały w socjalnym mieszkaniu z pleśnią na ścianach, jest jednak zazwyczaj słabo słyszalny. W dobie uwiądu oddolnej samoorganizacji wcale nie lepiej przedstawia się również zakres artykulacji bardziej długofalowych postulatów przez osoby, które ukończywszy studia zmuszone są mieszkać z rodzicami, bo praca na umowę zlecenie nie daje zdolności kredytowej, co wyklucza możliwość zakupu mieszkania. W tej sferze rzeczywistość negatywnie weryfikuje libertariański sen o „dobrowolności” zadłużania się, wulgarnie wyrażany przez Janusza Korwina-Mikke poprzez zachęty do „mieszkania w psiej budzie do momentu zebrania 200 tys. zł na zakup domu”. Pożyczki oparte są bowiem na formie przymusu symbolicznego, który polega na umiejętnym wykorzystaniu naturalnego odruchu obronnego przed biedą – także biedą relatywną. Stąd każdy nadprodukowany inteligent, który nie może się przed tym zjawiskiem obronić, nosi w sobie potencjał sprzeciwu.
Sprzeciw ten już dziś w krajach takich, jak Grecja czy Hiszpania okazuje się niemożliwym do zgryzienia orzechem dla kapitalizmu po „pożyczkowej rewolucji”. Błąd tkwił wszakże w samych jej założeniach, czyli w zorientowaniu teraźniejszości w oparciu o przewidywanie wyłącznie optymistycznej wizji przyszłości. Wycena każdego kredytobiorcy, eufemistyczne nazywana „określeniem zdolności kredytowej”, polega przecież na założeniu, że aktualna sytuacja zarobkowa nie tylko nie ulegnie pogorszeniu z powodu np. straty pracy, ale że będzie ona wręcz coraz to lepsza. Za 30 lat – rozumują bankierzy – Jan Kowalski nie będzie już li tylko supervisorem w Cinema City, lecz zdąży przejść przez szczebel kierownika obiektu aż do koordynatora regionalnego, a może nawet jeszcze wyżej. Z powodu tak naiwnych kalkulacji „rewolucja w pożyczkach” dziś, na oczach całego świata, pożera własny ogon.
Piotr Kuligowski