Mamy za sobą 11-listopadowy marsz Polska Socjalna i 120. rocznicę powstania Polskiej Partii Socjalistycznej. Inicjatywa towarzyszek i towarzyszy z różnych środowisk okazała się przynajmniej medialnym, bo raczej nie frekwencyjnym sukcesem. Co całości inicjatywy nie odbiera ani ducha, ani celowości, ani wartości. Niczego też nie ujmuje zaangażowaniu wielu osób. A okrągła rocznica PPS? Chyba można stwierdzić, z ogromnym smutkiem i żalem, że ten sztandar nader skutecznie wyprowadzono, a wciąż straszy i widmowo powiewa inny, kojarzony z „płatnymi zdrajcami i pachołkami Rosji”, by zacytować klasyka.
Mamy zatem dwa wydarzenia, które zagościły choć na chwilę w świadomości przynajmniej niektórych czytelników „Nowego Obywatela”. O inicjatywie Polska Socjalna pisano w mediach „Marsz socjalistów” albo „marsz PPS-owców”. Marsz socjalistów: nie lewicy, „lewaków” czy antyfaszystów – socjalistów właśnie. To takie „archaiczne” i mało popularne słowo, zohydzane przez dziesięciolecia wspólnymi siłami wielu. I nagle zabrzmiała w nim jakaś ciepła, dobra nuta. Zaistniało jako symbol zacnych społecznych wartości, jako część dumnej i pięknej polskiej tradycji politycznej, rewolucyjnej, niepodległościowej. Wiele rzeczy godnych i zaszczytnych dało się słyszeć w określeniu „marsz PPS-owców”, formalnie nietrafnym, bo towarzysze i towarzyszki nie szli pod auspicjami dzisiejszej PPS. Natomiast że szli w zgodzie z jej historycznym duchem – jestem pewien.
Ale na bok wzruszenia. Kwestia najbardziej istotna brzmi: na co dziś komu socjaliści? Pomijając odpowiedzi dobrze znane, które możemy zwerbalizować na podstawie znajomości poglądów wyrażanych w sferze publicznej czy prywatnie, warto rzecz postawić jako problem osobisty. Nazwijmy to perspektywą zaangażowanego outsidera: każdy z nas, patrząc w lustro, może zadać sobie pytanie, ile procent socjalisty widzi w tym socjaliście, który gapi się na niego ze zwierciadełka. I na cholerę komukolwiek, w tym przede wszystkim społeczeństwu, jest z tym swoim socjalizmem potrzebny. Bardziej lirycznie nastawieni mogą zapytać za obywatelem poetą: „oglądaj co dzień w lustrze swoją błazeńską twarz. Powtarzaj: zostałem powołany, czyż nie było lepszych?”. Bardziej muzykalni mogą zadać pytanie za Różami Europy: „co nam powie zwierciadełko / Kiedy staniemy przed nim z rana / My studenci uniwersytetu / My robotnicy huty »Warszawa«”… Z tym zastrzeżeniem, że łatwiej dziś o socjalistów wśród studentów niż w gronie robotników.
A zatem: na co komu socjaliści? Zacznijmy od kwestii społecznej. Socjalizm to dziś przede wszystkim ruch kontestacji i próba przepracowania i przypomnienia tych tradycji lewicy, których celem było stworzenie bardziej sprawiedliwego, bezpieczniejszego i egalitarnego świata. Stary socjalizm był, owszem, nurtem politycznym, ustrojowym, ale silny jego komponent stanowiła także samoorganizacja i samopomoc społeczna: nie do przecenienia jest tu rola czy to związków zawodowych, czy spółdzielczości albo ruchu emancypacji kobiet. Niebagatelna jest różnorodna działalność przeciw wykluczeniu, biedzie i niesprawiedliwości, przeciw hegemonii kapitału, nacjonalizmu, militaryzmu. To wszystko odnajdziemy w tradycji Polskiej Partii Socjalistycznej.
Ale warto mieć również świadomość, że nurt socjaldemokratyczny, choć także znaczna część prawicy rozsądniejszej niż dzisiejsza, budowały wespół nowy porządek społeczno-polityczny w Europie po II wojnie światowej w tej jej części, którą nie zawładnęła Rosja Radziecka. Czy możliwy był nieco lepszy świat? Oczywiście, choć – jak się okazało – nie był on dany raz na zawsze. A lektura choćby „Źle ma się kraj” Tony’ego Judta pokazuje, w jakim stopniu wygenerował on nowe problemy społeczne i kulturowe, które skazały go na silny wewnętrzny kryzys. Gdy robotnik stał się mieszczaninem, gdy pokolenie dobrobytu znalazło dzięki poprawie warunków życia przestrzeń dla rozrywki, będącej dla ówczesnego społeczeństwa rewolucją, oraz dla rewolucji właśnie, która zaś okazała się rozrywką – stara socjaldemokracja odeszła w cień, a nowe żywioły szybko utorowały sobie drogę do ludzkich serc: miejsce bezpiecznego i statecznego dobrostanu szybko zajęła gorączkowa, radykalna chciwość hiperkonsumpcji.
Rzecz jasna polska perspektywa jest odmienna. Pomimo pewnych podobieństw do Zachodu, takich jak choćby stopniowe pojawianie się „społeczeństwa dobrobytu/konsumpcji” w PRL-owskich dekoracjach, nigdy nie wyszliśmy poza obręb rzeczywistości postkolonialnej, poza ramy społeczeństwa poddanego kontroli za pomocą licznych instrumentów: od milicyjnej pałki po wysokie bezrobocie, konsekwentne ograniczanie praw pracowniczych i kredyty do spłacenia. Społeczna, gospodarcza, a także aksjologiczna cena za małego fiata, M-2 ze ślepą kuchnią, wczasy w Bułgarii, darmowe przedszkola i „pełne zatrudnienie” była w Polsce Ludowej zdecydowanie za wysoka. A w III RP? Tutaj już nawet nie-socjaliści coraz częściej nie mają złudzeń: przejście z orbity radzieckiej do realiów neoliberalnego kapitalizmu, owszem, przyniosło wiele korzyści, z których pierwsza była taka, że „szlag trafił komunę”. Jednak okazało się szybko, że za dobrobyt też trzeba płacić – tyle że inaczej rozkładają się koszta w przypadku poszczególnych grup społecznych. Owszem, świat stał się bardziej kolorowy, choć z palety barw nie ubyło tych najciemniejszych – za dobrobyt po polsku płaci się coraz większą atrofią praw i możliwości uboższej, a nawet średnio zamożnej części społeczeństwa. A w obrębie infrastruktury społecznej zaznacza się coraz wyraźniej rozziew, który nie przeszkadza już tylko ślepym demagogom neoliberalizmu i wąskiej grupie beneficjentów systemu.
Dwie Polski? Naturalnie. Jedna podróżuje coraz bardziej zatłoczonymi kolejami, wyczekuje w coraz dłuższych „ogonkach” w szpitalach, za pieniądze ze śmieciowych umów kupuje coraz bardziej śmieciowe jedzenie i płaci (dobrowolnie!) za coraz bardziej śmieciową, komercyjną rozrywkę, ta druga ma do dyspozycji luksusowe samochody i prywatne kliniki albo znajomości w szpitalach publicznych czy ośrodkach rządowych (bo przecież koszta nie każdej operacji jest sens pokrywać z własnej kieszeni – bogaci wiedzą najlepiej, kiedy korzystać z usług państwa). Ma także wędliny o odpowiedniej zawartości mięsa w mięsie, filharmonie, teatry, albo własne „stajnie” celebrytów, jeśli nie gustuje w takich inteligenckich bzdurach jak opera, balet czy siedemnastowieczna angielska poezja metafizyczna. W końcu furda wiersze, ile kredytu miał John Donne? – to jest dopiero pytanie! – spodziewam się, że wciąż nieobce tutejszym nuworyszom.
To są te dwie Polski, o których zawsze powinni myśleć socjaliści: o pierwszej z troską, o drugiej bez taryfy ulgowej. Tu ważna uwaga: trzeba z całą pokorą przyznać, że dziś socjaliści powinni faktycznie dużo czasu poświęcić na myślenie, także o tym, jakie warunki trzeba spełnić, by myśl społeczno-gospodarcza, którą proponują, zaczęła się cieszyć poważniejszym odzewem. Niezależnie od tego, jak się objawi recepcja tej myśli, jaką formę przyjmie, kto ostatecznie okaże się jej reprezentantem na gruncie społecznym czy politycznym – to już w niewielkim stopniu zależy od nas. Historyczna sytuacja już się nie powtórzy. Możemy sycić się melodią i słowami „Czerwonego sztandaru”, ale w dawny nurt tej melodii i słów już nie wrócimy. I niewykluczone, że ci, co przyjdą po nas, za chwilę albo za lat wiele, znajdą własne słowa i pieśni, w których z trudem się rozpoznamy. Ale znów: oprócz słów jest jeszcze duch. I po nim da się rozpoznać, kto swój, a kto nie.
Poza kwestią społeczną jest jeszcze jeden czynnik, którego czasem się nie docenia. Nazwę go tutaj, z braku lepszego określenia, egzystencjalnym. Racja, socjaliści powinni myśleć przede wszystkim systemowo i strukturalnie, nie tracić z oczu wieloaspektowości realiów społecznych, ekonomicznych, a także historycznych. Socjalizm to nie czytanka z panieńskiego pokoju – nadmiar sentymentalizmu czyni z niego doktrynę niegroźną i mało brzemienną w treści. Powiedzmy jednak, że socjalizm bez etyki i bez odniesienia do człowieka, bez uznania faktu, że ma on prawo nie tylko do ładu społecznego, sprawnie funkcjonującej gospodarki itp., ale także do sumienia, do dobra i zła, do własnej intymności – łatwo może zamienić się jedynie w narzędzie manipulacji, indoktrynacji i wyjałowienia kultur, które przenika.
Mówiąc pewnym skrótem: owszem, człowiek ma prawo do ośmiu godzin pracy, ośmiu godzin odpoczynku i ośmiu godzin snu, należą mu się godziwa płaca, korzystanie z praw pracowniczych, dobrej służby zdrowia, sprawnej sieci komunikacji publicznej i kilku innych cudów, które pod tą szerokością geograficzną dziś są często niedostępne.Ale człowiek to także istota, która nawet mimo wszelkich ułatwień społecznych będzie pragnęła miłości, lękała się cierpienia, mierzyła się z własną i innych śmiertelnością.Człowiek milczy, krzyczy, płacze, śmieje się, nienawidzi, popełnia błędy, naprawia je, chce być wolny (albo poddaje się zniewoleniu), chce albo nie chce szukać Boga, chce ranić innych albo leczyć ich rany, chce pisać wiersze, być samotny, budować, niszczyć, patrzeć na księżyc albo tylko na stan konta, całować deszcz, kwiaty, drugiego człowieka, chce pytać: „cóż jest piękno?”. I wobec tego wszystkiego socjalizm także musi się odnaleźć, bez tej pychy i poczucia znajomości odpowiedzi na wszystkie pytania i kwestie – taką pychą socjalizm już zgrzeszył, z bardzo tragicznymi dla siebie i ludzi skutkami.
Wszystko to jednak piszę na wyrost, bo przecież socjalistów jest garstka, a myśl, którą piastujemy – zapomniana. Proszę zatem traktować ten felieton jak list do przyjaciół, towarzyszek i towarzyszy. List, który jest tylko drobnym przypisem i napomknieniem, ale także znakiem pewnej wspólnoty i toczonych w jej obrębie sporów. A reszta? „Co złe, to w gruzy się rozleci, co dobre, wiecznie będzie żyć!”…
Krzysztof Wołodźko