Minęły już 24 lata od pamiętnego czwartego czerwca, od dnia, którego, jak powiedziała w słynnej telewizyjnej migawce Joanna Szczepkowska, „skończył się w Polsce komunizm”. Czy uproszczenie świetnej aktorki było dopuszczalne, czy zbyt daleko idące, można dyskutować; można, powinno i dyskutuje się także o tym, czy pierwsze częściowo wolne wybory były rzeczywiście zwycięstwem demokratycznej opozycji. Faktem jest jednak, że 4 czerwca 1989 roku stał się pewną cezurą dzielącą w naszych głowach czasy Peerelu i niepodległej Polski. Obalenie niesprawiedliwego i siłą narzuconego ustroju, odzyskanie przez naród własnego państwa, a przez społeczeństwo możliwości samostanowienia z pewnością warto czcić państwowym świętem. A że proces przemiany był długi i skomplikowany, żadna Bastylia nie padła, żaden charyzmatyczny wódz nie przyjechał z wygnania, to elity proponują nam świętowanie dnia wyborów, co prawda demokratycznych tylko w 1/3, ale jednak będących znakiem nowego. I w tym roku święto ma być radosne, a w dodatku ma się wówczas odbyć zwieńczenie akcji społecznej mającej na celu przełamanie wizerunku Polaka-zrzędy, o wiecznie skwaszonej minie, niedostrzegającego wokół siebie pozytywów i wciąż mającego do kogoś pretensje. W całej Polsce zapowiadają się radosne festyny i pochody.
A ja, zamiast kiwać sobie wesołym balonikiem, w przeddzień czerwcowego święta czytam świadectwo Ryszarda Kapuścińskiego z czasów sierpniowych strajków z 1980 roku. Strajków, które zapoczątkowały ciąg zdarzeń prowadzących do 4 czerwca 1989 roku:
„Do lokalu Komitetu Strajkowego stoczni gdyńskiej przyszło pięć kobiet z miejscowej spółdzielni rzemieślniczej. Byłem świadkiem tej sceny. Przyszły, aby przyłączyć się do strajku. Nie chciały podwyżek, nie domagały się nowego przedszkola. One zdecydowały się strajkować przeciw swojemu prezesowi, który był chamem. Wszelkie próby nauczenia go grzeczności i szacunku do nich – kobiet i matek – kończyły się fatalnie, kończyły się szykanami i prześladowaniami. Wszelkie odwołania do wyższych czynników nie przyniosły nic – prezes był dobry, ponieważ zapewniał wykonanie planu. A one dłużej nie mogą tego znieść. One przecież mają swoją godność. Wobec doniosłości postulatów stoczniowych, motyw strajku tych pięciu kobiet zdawał się być drugorzędnym. Ileż u nas rozjuszonego chamstwa! Ale młodzi stoczniowcy, którzy wysłuchiwali tej skargi, odnieśli się do niej z największą powagą. Oni też walczyli przeciw rozpanoszeniu biurokracji, przeciw pogardzie, przeciw »róbcie a nie gadajcie«, przeciw nieruchomej i obojętnej twarzy w okienku, która mówi »nie!«. Kto stara się sprowadzić ruch Wybrzeża do spraw płacowo-bytowych, ten niczego nie zrozumiał. Bowiem naczelnym motywem tych wystąpień była godność człowieka, było dążenie stworzenia nowych stosunków między ludźmi, w każdym miejscu i na wszystkich szczeblach, była zasada wzajemnego szacunku obowiązująca każdego bez wyjątku, zasada według której podwładny jest jednocześnie partnerem” („Lapidarium”, Warszawa 1990, s. 31, podkreślenie moje – J.G.).
Kapuściński trafił w sedno. Podłość tamtego ustroju polegała na tym właśnie, że nie dawał ludziom szans na zachowanie godności. Pracownice pozbawiane godności przez prezesa-chama musiały to akceptować, aby nie wystawić się na represje, nie stracić pracy, nie skazać na nędzę swoich dzieci. Robotnicy stoczni doskonale rozumieli, jak poniżające są nie same wyzwiska czy chamskie odzywki, ale to, że dla jakiegoś przyziemnego dobra należy znosić je w milczeniu, może nawet udawać, że bierze się je za dobry żart, a szefa ma nie za prostaka, lecz za równego chłopa, który umie postępować z ludźmi. „Róbcie a nie gadajcie!”, „to ja jestem od myślenia!”, „nie podoba się, to won!” – to była istota stosunków między przełożonymi a podwładnymi.
Człowiek spędzający w pracy bardzo istotną część czasu traktował ją przez to jako boży dopust, jako daninę, którą z własnego życia, z przyrodzonej godności musi złożyć, aby utrzymać się na powierzchni.
Tego przekonania, że jest się nikim, nabywało się przecież nie tylko w pracy: już od małego, w szkole, w której należało uczyć się odtąd-dotąd, bez zbędnych pytań i bez własnych wniosków; u lekarza specjalisty, do którego odczekać trzeba było czasami w wielomiesięcznej kolejce, a który badając człowieka, zwracał się do niego tak, jakby wydawał polecenia; w urzędzie, gdzie człowiek był zasypywany dziesiątkami bezsensownych formularzy, ankiet, załączników i opłat skarbowych, odsyłany od okienka do okienka, zanim udało mu się załatwić jakąś sprawę; w rozmowie z milicjantem, który – zwłaszcza młodego człowieka, za którym nie stał nikt ważny – mógł zwymyślać, znieważyć, pobić, zamknąć w areszcie, oskarżyć fałszywie; w ciągłej krzątaninie i pogoni za pieniędzmi, których mimo starań, mimo wykańczającej pracy i bolesnego zaciskania zębów przy kolejnych chamskich odzywkach prezesa wciąż było za mało, wciąż najwyżej na styk. Zostawały marzenia, że kiedyś będzie więcej, że można będzie sprawić sobie takie marne pocieszacze, aby tylko zapomnieć o upodleniu: „telewizor, meble, mały fiat…”.
A na wszelkie swoje skargi słyszał taką oto odpowiedź, że przecież odczuć subiektywnych nie można traktować tak poważnie jak obiektywnych kryteriów ujętych w statystykach: rosnącego tonażu wydobycia miedzi i spustu surówki, wykonanych prefabrykatów betonowych do budowy nowych stadionów i dróg, zwodowanych rudowęglowców. Że narzekanie to piasek w tryby, woda na młyn, a w ogóle to nasza paskudna narodowa cecha, której powinniśmy się wstydzić. I że w ogóle powinniśmy wziąć pod uwagę, że obiektywnych procesów historii nie da się w żaden sposób zatrzymać ani ominąć, a kto tego nie chce zrozumieć, jest wrogiem albo żałosnym frustratem. I to wszystko przekładało się w końcu na nieznośną samoświadomość człowieka, przekonanego, że skoro zewsząd dostaje sygnały świadczące o tym, że jest nikim, że jest nieważny, że nic od niego nie zależy, to może rzeczywiście jest on nikim. A praktyka dnia codziennego pokazywała, że jeśli chce się zostać chociaż trochę bardziej kimś, to trzeba w swoim działaniu zacząć brać pod uwagę prawa dziejowej konieczności: czasem szepnąć szefowi, o czym rozmawiają koledzy na papierosie, zapisać się do odpowiedniej organizacji, wyszarpać dla siebie stanowisko, na którym będzie można innym dawać do zrozumienia, jak mało są ważni…
I chyba warto dziś, przy okazji czerwcowego święta, przypomnieć tę lawinę, która ruszyła w sierpniu 1980 roku. Przypomnieć ludziom, którzy zewsząd słyszą, że są nieważni, bezwartościowi, że ich zdanie się nie liczy, a wpływ na ich życie ma kto inny. Już od małego, w szkole, w której należy uczyć się odtąd-dotąd, bez zbędnych pytań i bez własnych wniosków; u lekarza specjalisty, do którego odczekać trzeba czasami w wielomiesięcznej kolejce, a który badając człowieka, zwraca się do niego tak, jakby wydawał polecenia; w urzędzie, gdy człowiek jest zasypywany dziesiątkami bezsensownych formularzy, ankiet, załączników i opłat skarbowych, odsyłany od okienka do okienka, zanim uda mu się załatwić jakąś sprawę; w rozmowie z policjantem, który – zwłaszcza młodego człowieka, za którym nie stoi nikt ważny – może zwymyślać, znieważyć, pobić, zamknąć w areszcie, oskarżyć fałszywie; w ciągłej krzątaninie i pogoni za pieniędzmi, których mimo starań, mimo wykańczającej pracy i bolesnego zaciskania zębów przy kolejnych chamskich odzywkach prezesa, wciąż jest za mało, wciąż najwyżej na styk. Zostają marzenia, że kiedyś będzie więcej, że można będzie sprawić sobie takie marne pocieszacze, aby tylko zapomnieć o upodleniu… O! jeśli chodzi o marzenia, to postęp jest niewiarygodny: willa z basenem, sportowy samochód – taki, że mózg staje, i w ogóle, i w ogóle…
A na wszelkie swoje skargi słyszy odpowiedź, że przecież odczuć subiektywnych nie można traktować tak poważnie jak obiektywnych kryteriów ujętych w statystykach: rosnącego PKB, kilometrów autostrad, wspaniałych stadionów, szybujących pod niebo wieżowców i średniej płacy. Że narzekanie to relikt poprzedniego ustroju, objaw roszczeniowej postawy, a w ogóle to nasza paskudna narodowa cecha, której powinniśmy się wstydzić. I że w ogóle powinniśmy wziąć pod uwagę, że obiektywnych praw rynku nie da się w żaden sposób zatrzymać ani ominąć, a kto tego nie chce zrozumieć, jest wrogiem albo żałosnym frustratem. I to wszystko przekłada się w końcu na nieznośną samoświadomość człowieka, przekonanego, że skoro zewsząd dostaje sygnały świadczące o tym, że jest nikim, że jest nieważny, że nic od niego nie zależy, to może rzeczywiście jest on nikim. A praktyka dnia codziennego pokazuje, że jeśli chce się stać chociaż trochę bardziej kimś, to musi w swoim działaniu zacząć brać pod uwagę prawo rynku: czasem szepnąć szefowi, o czym rozmawiają koledzy na papierosie,przestać być wyzyskiwanym, a zacząć samemu wyzyskiwać, wyszarpać dla siebie takie życiowe miejsce, z którego będzie można innym dawać do zrozumienia, jak mało są ważni…
Niech więc czerwcowe święto będzie czasem radości z podjęcia przez Polaków udanej próby obalenia podłego ustroju i okazją do przypomnienia, że„naczelnym motywem wystąpień [które do tego doprowadziły – J.G.] była godność człowieka, było dążenie stworzenia nowych stosunków między ludźmi, w każdym miejscu i na wszystkich szczeblach, była zasada wzajemnego szacunku obowiązująca każdego bez wyjątku, zasada według której podwładny jest jednocześnie partnerem”.