Ćwierćwiecze polskiej transformacji, w przeciwieństwie do poprzednich rocznic, stało się przyczynkiem do krytycznej analizy polskiego status quo. Dziś, gdy „mleko się rozlało”, nie brakuje głosów rozważnej refleksji. Wszystkie te wspominkowo-krytyczne panele i dyskusje są jednak niewielką pociechą dla osób, które polska transformacja wyrzuciła za burtę. Nie wolno zapominać, że mieszkańcy obszarów chronicznie wysokiego bezrobocia i wykluczenia nie są jedynymi ofiarami przemian. Zaszczepiony dużej części społeczeństwa przerośnięty indywidualizm będzie przez długi czas obciążał zdolność do współpracy, tak ważną dla rozwoju szczęśliwego i zamożnego społeczeństwa.
Trudno o rzetelną gospodarczą ocenę ćwierćwiecza choćby dlatego, że temat dotyka sfery materialnych podstaw egzystencji wielkich rzesz ludzi. Apel o chłodną, nieemocjonalną analizę musi więc wywoływać reakcję sprzeciwu. Chłodna analiza jest bowiem przywilejem technokratów, rzadko dostępnym dla tych, których dotknęły wielkie osobiste nieszczęścia. A jednak na próbę takiej analizy warto się zdobyć. Nie, jak to dotychczas bywało, celem gloryfikacji „trudnych, ale koniecznych” przemian ani też sprowadzenia wszystkich niepowodzeń, przewin i patologii do kilku poręcznych nazwisk. Nasze rozczarowania i nasze osiągnięcia nabierają szerszego znaczenia dopiero po umieszczeniu ich w kontekście procesów, w których przyszło nam uczestniczyć.
Jak mierzyć transformację?
Sukces czy porażka? Najłatwiej byłoby powiedzieć: „Jak dla kogo”.
Bezrobocie, utrzymujące się na dwucyfrowym poziomie przez większość trwania III RP, wskazuje, że restrukturyzacja gospodarki wyznaczyła dużej części społeczeństwa miejsce poza rynkiem pracy. Wysokie bezrobocie powodowało w dodatku naturalną presję na hamowanie wzrostu płac. Kwestionowanie problemu bezrobocia, próba wyjaśniania go istnieniem szarej strefy i wyborami życiowymi („lenistwem”), oznacza zamykanie oczu na fakty. Dwa miliony Polaków żyją dziś w strefie ubóstwa i jest to wielki dramat zarówno osobisty, jak i całej wspólnoty.
Minione 25 lat to jednak także na pewno nie oszałamiający, ale jednak dość wysoki wzrost dochodu narodowego i poprawa poziomu życia wielu rodaków. Mimo to, powiedzieć, że „Polska w czasie transformacji wykonała pewien postęp, jednak nie wszyscy to odczuli” – to jak nic nie powiedzieć. Na dzisiejszy stan zamożności społeczeństwa warto popatrzeć z perspektywy historycznej. Wzrost gospodarczy ostatnich 25 lat pozwolił Polsce na relatywne „odrobienie strat” w stosunku do społeczeństw Europy Zachodniej. Nasze PKB w przeliczeniu na mieszkańca sięga dziś 60% zachodnioeuropejskiego, a więc jest na poziomie najwyższym od Złotego Wieku.
PKB na głowę Polski w relacji do Europy Zachodniej w latach 1500-1989. Poziom PKB na głowę Europy Zachodniej = 100. Źródło: M. Piątkowski, Poland’s New Golden Age: Shifting from Europe’s Periphery to Its Center.
Porównanie do Europy Zachodniej chyba najlepiej oddaje oczekiwania i ambicje Polaków wobec swego państwa. Bardzo często napotykamy na zestawienia polskiej służby zdrowia ze szwedzką, polskiego systemu podatkowego z irlandzkim czy polskiej polityki prorodzinnej z jej francuską odpowiedniczką. Takie podejście, w którym punktem odniesienia jest wysoka poprzeczka europejskich standardów socjalnych i prawnych, jest jak najbardziej właściwe. Nie będziemy w stanie stworzyć państwa choć trochę lepszego, jeżeli nie będziemy celować dużo, dużo wyżej. Jednocześnie jednak ani przez moment nie powinniśmy oszukiwać się, skąd przychodzimy i gdzie dziś jesteśmy.
Na tle krajów Europy Zachodniej Polska była przez większość swojej historii krajem zacofanym. Mimo niepozbawionych znaczenia osiągnięć w sferach kultury i nauki, sztuka dobrego rządzenia i odpowiedzialności za państwo nie przyjęła się wśród rodzimych elit. Przyjęty model społeczny był antyhumanistyczny, co powodowało, że nasz kraj był opóźniony w czerpaniu ze źródeł twórczej pracy upodmiotowionych obywateli. Dochód narodowy, czyli wszystkie dobra wytwarzane w kraju, w większym stopniu niż na Zachodzie składał się u nas ze zwykłego, fizycznego wyzysku siły roboczej i sprzedaży prostych zasobów ziemi. Nasze „nadganianie” nawet w najlepszych okresach – pod koniec XIX wieku oraz w II RP – przybliżało nas jedynie do kształtu społeczno-gospodarczego znanego z przeszłych dokonań krajów zachodnich. Zbyt rzadko byliśmy w awangardzie rozwoju nauk, zbyt rzadko po ciemku sami odkrywaliśmy przyszłość i zbyt często stąpaliśmy po cudzych śladach. Używając metafory hokejowej: mądre kraje nie podążają tam, gdzie krążek jest, lecz tam, gdzie będzie.
Nie znaczy to, że wysiłek – podjęty chociażby w trakcie międzywojennego interludium – był mały czy pozbawiony znaczenia. Nie był jednak wystarczający, aby osiągnąć poziom rozwoju społecznego i gospodarczego zbliżony do bogatego Zachodu. Okres PRL, mimo podjęcia pewnych wysiłków modernizacyjnych, takich jak walka z analfabetyzmem, promowanie urbanizacji i rozwój przemysłu, również nie zmniejszył dystansu w stosunku do krajów najbardziej rozwiniętych. Całkiem mocna polska myśl naukowa nie mogła stać się motorem rozwoju przy niewydolnym systemie gospodarczym i instytucjach promujących nie postawy obywatelskie, lecz lojalność wobec nomenklatury. Nie ulega wątpliwości, że w 1989 roku nie mieliśmy instytucji silnych i świadomych swej społecznej roli – ani nawet zakorzenionej pamięci takich instytucji, do której można by się odwołać.
Czy w kraju o tak słabej tradycji instytucjonalnej transformacja mogła się obyć bez patologii i nadużyć? Bartłomiej Radziejewski zauważył, jak wspólnym wysiłkiem wielu kolejnych rządów udało się (z wielką trudnością) oddalić próbę przejęcia PZU przez międzynarodowy koncern. To, że tego typu zdarzenia wciąż jeszcze są powodem do świętowania, a nie normą, pokazuje, jak wielki dystans dzieli nas od upragnionej zachodniej Europy. Mimo pewnej poprawy mechanizmy obrony społecznego interesu wciąż jeszcze przywodzą na myśl tradycję pospolitego ruszenia. W krajach, które z oligarchicznymi zakusami radziły sobie historycznie lepiej, upowszechnienie etosu państwowego spowolniło inwazję neoliberalizmu.
Ta sama wymarzona Europa Zachodnia, co warto zauważyć, również pod wieloma względami „nie dorasta” do własnych obietnic. Uprzywilejowanie niektórych podmiotów w grze rynkowej na niekorzyść konsumenta doprowadziło do finansjeryzacji gospodarki i wzrostu nierówności. „Zachód”, nawet w oczach emigrujących z Polski, stopniowo traci swoje atuty. W warunkach hegemonii konsensusu waszyngtońskiego nawet kraje kojarzone z powszechnym dobrobytem straciły wiele ze swojego społecznego charakteru – stąd np. polski współczynnik Giniego niewiele się różni od unijnej średniej. W porównaniu do tak społecznie kosztownych transformacji jak rosyjska i ukraińska, wynik nasz jest wręcz więcej niż zadowalający. To, że naszych osiągnięć nie porównujemy z krajami postsowieckimi, świadczy o naszych wyobrażeniach o przynależności i wzmacnia wolę pozytywnych zmian. Tracimy przy tym jednak szerszą perspektywę: „Skąd przychodzimy” i „Dokąd zmierzamy”.
Można tę refleksję nazwać pesymistyczną, zadowalającą się małymi sukcesami i defetystycznie godzącą się na wielkie społeczne koszty – lecz nie takie jest jej założenie. Z celu, jakim jest zrównoważony rozwój społeczno-gospodarczy, nie można – i ze względów praktycznych nie warto – rezygnować. Na tle części otoczenia naszej historycznej wędrówki ostatnie 25 lat było sukcesem, ale to nie unieważnia wielkiej przepaści między słusznymi aspiracjami polskiego społeczeństwa a stanem rzeczywistym. Przepaść tę może zasypać jedynie żmudna obywatelska praca: nad stworzeniem sprawniejszych urzędów, mądrzejszych mediów, lepszych polityk lokalnych. A przede wszystkim praca nad zmianą systemu gospodarczego na promujący dobrobyt jak najszerszych rzesz obywateli.
Droga stąd do Europy
Jaki więc jest ten nasz system gospodarczy, w ramach którego możemy cieszyć się sukcesem, ale jednak ograniczonym? To system, w którym wzrost gospodarczy jest w znacznej mierze konsumowany przez właścicieli kapitału (często zagranicznego), przy ograniczonym wzroście płac (a zatem i poziomu życia) pracowników. Część komentatorów argumentuje, że taki system był w okresie naszej 25-latki mimo wszystko nie do uniknięcia. Jeżeli tak jest, a Polska w konsekwencji znalazła się w pułapce średniego dochodu (zbyt biedni, by konkurować produktami i zbyt bogaci, by konkurować siłą roboczą), odpowiedzią na przełamanie tego zastojowego trendu musi być wzmacnianie rodzimej siły kapitałowej, czyli wzrost oszczędności prywatnych, mądrzejsze zarządzanie i wzrost konkurencyjności przedsiębiorstw. To pozwoliłoby wyrównać niekorzystny bilans, spowodowany wypływaniem zysków z kapitału za granicę. Zwiększenie poziomu oszczędności Polaków (dzięki wyższym płacom) mogłoby być produktywnie wykorzystywane przez rodzimych przedsiębiorców. Fundusze odkładających na przyszłość Polaków poprzez system bankowy i rynek kapitałowy zasiliłyby polską gospodarkę, a stopy zwrotu z inwestycji zasilałyby z kolei oszczędzających pracowników.
Taki scenariusz wymaga jednak od państwa prowadzenia mądrej polityki gospodarczej. Od polskich przedsiębiorców – mądrego zarządzania, podejmowania kalkulowanego ryzyka oraz prowadzenia bardziej inkluzyjnej polityki opartej na kapitale ludzkim, czyli wykorzystującej najcenniejsze zasoby każdego kraju – ludzkie umysły. Czy możemy liczyć na taki postęp?
Polska jest państwem, które bardzo powoli, ale jednak dochodzi do pewnej instytucjonalnej dojrzałości, dzięki czemu zasady gry coraz rzadziej dopuszczają np. otwartą korupcję. Jako obywatele domagamy się wyższych standardów i – na przekór wyrokom naszej historii – wierzymy, że naszym przeznaczeniem jest miejsce w gronie najbardziej cywilizacyjnie rozwiniętych krajów świata. Mamy rację, ale czeka nas jeszcze wiele pracy.