„Chłopu zawsze jest źle i chłop zawsze będzie narzekał” – z takim twierdzeniem spotykam się od lat i jest w nim sporo racji. Zresztą nie dotyczy to tylko chłopów. Narzekanie jest po prostu naszym hobby narodowym. Niestety ta cecha czy – jak chcieliby inni – wada, powoduje paradoksalnie, że często nie orientujemy się, jak źle jest naprawdę. Najpoważniejsze problemy rozpływają się nam i nikną w poczuciu ogólnej beznadziei.
Niedawno pojechałem w rodzinne odwiedziny na wieś. Jak to w takich przypadkach bywa, zostałem zapędzony do pracy. Tym razem przyszło mi zbierać wiśnie. Praca nudna i żmudna, do tego w wątpliwym towarzystwie chmar komarów, które tego roku wyjątkowo dopisały (wybaczcie, ale jako Polak i jednostka, którą dzieli „kilka” kroków od zamożności, mam w końcu prawo trochę ponarzekać!). Zaletą wykonywania prostych prac fizycznych jest relaks dla mózgu i możliwość wspominania, rozmyślania, marzenia itp. Uwolniwszy więc głowę od myślenia o deadline’ach, zainspirowany obserwowanymi scenami z życia wiejskiego, zacząłem przypominać sobie „Chłopów” Władysława Reymonta. Przychodziły mi jednak do głowy nie fragmenty o ciężkiej pracy, tylko takie jak poniższe:
– Wy macie gęsi, podpaście trochę, kupię na święta.
– Zaśbym tam sprzedawała, ostawiłam ino tyla, co na chowanie!
– Kupicie na wiosnę młode, mnie potrzeba podpasionych. Chcecie, to możecie brać na bórg wszystko, a zapłacicie gęsiami, policzymy się…
– Nie, gąsków nie przedam.
– Sprzedacie, jak krasulę zjecie, to nawet tanio sprzedacie.
To wyimek z rozmowy zubożałej Hanki z żydowskim karczmarzem. A teraz inny fragment:
Nie w jednej to już chałupie jeno raz w dzień warzyli jadło, a sól za jedyną okrasę mieli – to i coraz częściej ciągnęli do młynarza brać ten jaki korczyk na krwawy odrobek, bo zdzierus był srogi, a nikto gotowego grosza nie miał ni co wywieźć do miasteczka, drudzy zasie to i do Żyda do karczmy szli skamląc, bych ino na bórg dał tę szczyptę soli, jaką kwartę kaszy albo i ten chleba bochenek!
To oczywiście opis przednówka. I ostatni fragment:
– I dworów coraz mniej. Dawniej, kiedy się jeździło po snopkach czy z opłatkami, czy po kolędzie, czy też po spisie – to jak w dym do dworu – nie żałowali i zboża, i pieniędzy, i leguminy. A teraz, Boże zmiłuj się, każdy gospodarz się kurczy i jak ci da snopczynę żyta, to pewnie zjedzoną przez myszy, a jak tę ćwiartczynę owsa dostaniesz, to pewnie plew w nim więcej niźli ziarna. Niech żona powie, jakie mi to jajka dawali latoś za spis wielkanocny – więcej niż połowa była zbuków. Żeby człowiek nie miał tej trochy gruntu, toby jak dziad żebrać musiał – zakończył podsuwając Borynie tabakierkę.
– Juści, juści… – potakiwał Boryna, ale nie jego tumanić, wiedział ci on dobrze, że organista pieniądze ma i na procenta albo i na odrobek komornikom rozpożycza, to ino uśmiechał się na te wyrzekania i znowu spytał o Jasia…
To z kolei fragment rozmowy Macieja Boryny z organistą. A teraz uruchommy wyobraźnię (przy zbieraniu wiśni jest to dość łatwe, jeśli ktoś ma z tym problem, to zapraszam na zbiór owoców albo rąbanie drewna na opał) i stwórzmy scenę, której pisarz w powieści nie zawarł. Idzie biedny gospodarz czy komornik poboczem, gdy nagle drogę zajeżdża mu powóz z, dajmy na to, młynarzem. Chłop przestraszony odskakuje w tył, a młynarz nagabuje go, by przyszedł na odrobek. Chłopina wymawia się jak może, tłumacząc, że robotę ma na swoim polu i dziś nie może. Mam nadzieję że scena ta stanęła Wam przed oczami. A teraz wysilmy wyobraźnię jeszcze ciut bardziej: pobocze drogi zmieńmy na chodnik w średniej wielkości wsi czasów dzisiejszych, młynarza na współczesnego rolnika, który przy okazji ma sklepik, a powóz na samochód. Niemożliwe? Niestety, zupełnie prawdziwe!
Dla wyjaśnienia: zajeżdżający drogę sklepikarz to nie żaden krezus, latyfundysta. Po prostu miał więcej szczęścia, odziedziczył nieco ziemi, we właściwym czasie trochę dokupił, wszystkiego ma może z kilkanaście hektarów. Samochód naszego sklepikarza to także nic specjalnego – używany, kilkuletni, sprowadzony zza Odry. Ale facet ma łeb na karku i swego czasu założył też sklepik. Nic wielkiego, po prostu sklep spożywczy, jaki możemy spotkać w większości średnich i dużych wsi (w mniejszych zwykle nie ma już sklepów stacjonarnych, po prostu o określonej godzinie pojawia się „sklep” objazdowy z najpotrzebniejszymi produktami, na które dzień wcześniej trzeba się zapisać). Jego klientom często brakuje gotówki, a że nasz sklepikarz to człowiek życiowy, to daje im zakupy na zeszyt – czyli na kredyt albo za odrobek.
Dla dopełnienia opisu dodam, że mamy rok wyjątkowo nieudany dla uprawiających owoce. Ceny mocno spadły. O ile na malinach daje się jeszcze jako tako zarobić (na tyle dobrze, że nocami zdarzały się kradzieże z pól), to wiśnia stoi już słabo – na skupie maksymalnie złotówka za kilogram, zwykle mniej. O porzeczkach wspominały już nawet duże media, bo maksymalna cena ich skupu to 40 groszy. W efekcie tego owocu nie sprzedaje się prawie wcale, bo nawet za zbiór by się nie zwróciło, nie wspominając o pracach wykonywanych wcześniej, takich jak opryski, nawożenie itp.
Oczywiście różni „mędrcy” odpowiadają na to, że jednego roku nie zarobią, innego będą do przodu, ale i tak wąska specjalizacja w rolnictwie to przyszłość. Zapewne to racja, ale na pewno nie w przypadku małych gospodarstw. Dla nich brak zarobku w sezonie oznacza „branie na bórg” albo odrobek w kolejnym. Spłata długu (i procentu), to mniej w domowym budżecie i „problemy na przednówku” – albo jeszcze wcześniej. Odrabianie oznacza często brak własnego zbioru, zwłaszcza jeśli na domiar wszystkiego spadnie grad, co tego lata zdarza się dość często. I tym sposobem kraj położony w środku Europy, należący do UE i NATO, wraca do… XIX wieku!
Pora na sakramentalne: „A bo na wsiach to piją! Gdyby nie pili, to by mieli”. Prawda, wielu pije. Ale w tym miejscu pozwolę sobie zacytować Karola Konińskiego, krytyka literackiego, prozaika i myśliciela społecznego:
– Nie dam nic, na pewno na wódkę chcecie.
– Macie ode mnie na wódkę.
– Pan demoralizuje człowieka.
– A czy Pan nigdy wódki nie pije? Ja też piję wódkę, my wszyscy pijemy wódkę, wszyscy, którzy ciepło mieszkamy i dobrze się odżywiamy i tylko biedny, który marznie i głoduje ma się popisywać abstynencją.
Oczywiście środki przeznaczane na alkohol mogłyby pokryć inne potrzeby. Co jednak robić w sytuacji, gdy nie ma żadnej nadziei? Wódka czy wino nie uwolnią od problemów, ale pozwalają choć na chwilę o nich zapomnieć. A nadzieja? Jaką nadzieję mają mieć mieszkańcy wsi, i to takich, które wcale nie są dziurami zabitymi dechami? W miastach pracownikami, a coraz częściej również bezrobotnymi czy ludźmi, którzy w inny sposób znaleźli się na marginesie społeczeństwa, interesują się związki zawodowe, stowarzyszenia i instytucje pomocowe. Na wsi w najlepszym razie jest Gminny Ośrodek Pomocy Społecznej i Caritas, do których zwykle trzeba dojechać. Organizacje pozarządowe? Czasem się zdarzają, ale często, jak w innej znanej mi miejscowości, są to po prostu sprytne firmy, wyciągające środki publiczne pod przykrywką stowarzyszenia czy fundacji. Mieszkańcy w najlepszym razie wiedzą o ich istnieniu, ale ze świecą szukać śladów ich rzeczywistej społecznej działalności. Dawniej w takich miejscach działał ruch ludowy, np. Związek Młodzieży Wiejskiej „Wici”. Dziś ich miejsce wypełnia społeczna próżnia, a partia nominalnie ludowa nie robi nic, by poprawić byt mieszkańców wsi czy małych miasteczek. Organizacje i akcje społeczne w stylu „Jestem ze wsi”, choć szlachetne i ciekawe programowo, mają niszowy charakter i ograniczony wpływ na rzeczywistość. Zanim (o ile w ogóle) rozwiną się one w masowy ruch, minie wiele lat. Tyle że nie wiadomo, czy wówczas będą jeszcze miały dla kogo działać.
Już dziś w większości wsi można spotkać prawie wyłącznie ludzi starszych. Ostatnio poznałem wieś, gdzie zostało tylko jedno, bardzo wiekowe, małżeństwo, a reszta mieszkańców uciekła. W okolicy, w której zbierałem wiśnie, położna (dorabiająca emerytka) narzeka, że młode kobiety, które nie wyjechały, nie chcą rodzić. Na wspomnianym wcześniej skupie widziałem same niemal osoby w wieku powyżej 60 lat! Wśród nich była tylko jedna rodzina z osobami młodszymi. Mieli mniej więcej tyle wiśni, co ja. Zapewne zbierali je cały dzień (zbierałem w towarzystwie 4 innych osób, z podobnym rezultatem). Za to, co przywieźli, otrzymali ok. 300 zł, i to bynajmniej nie do podziału na owe 5 osób, bo z tej kwoty trzeba opłacić paliwo, środki ochrony roślin, nawozy, podatki gruntowe, składki na KRUS itp.
Oczywiście w „sezonie wiśniowym” przyjadą jeszcze kilka razy, może nawet 10. Daje to jakieś 3 tys. zł w lipcu, może część w sierpniu. Zapewne nie samymi wiśniami żyją, ale przyjdą zimowe miesiące i wówczas przychodów nie będzie. Ktoś powie: niech pracują w pobliskim mieście. Temu komuś odpowiem, by po owych okolicznych miastach się rozejrzał. Tam też panuje społeczna próżnia i bezrobocie. Zapewne zaraz usłyszę, że mogą się przeprowadzić do większego miasta. Wszystko pięknie, tylko za co tam zamieszkają? Czy znajdą pracę też niepewne, wszak w wielu metropoliach też jej brakuje. Czy będą mieli wsparcie rodziny?
Można by mnożyć trudności bez końca, ale najpewniej liberałowie i tak znajdą na nie tysiąc recept, których sami nie będą musieli wcielać w życie.