Amerykański sen, amerykański horror

·

Amerykański sen, amerykański horror

·

Reportażowy zapis upadku miasta-kolebki północnoamerykańskiego przemysłu samochodowego czyta się gorzko, ale świetnie. Tak najkrócej można zarekomendować książkę „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki” Charliego LeDuffa.

Lektura ta może być zaskoczeniem dla polskiego czytelnika. Oto dziennikarz prasy głównego nurtu, który z nizin społecznych awansował do klasy średniej, staje po stronie zapracowanych, ale nierzadko wciąż biednych ludzi, a także po stronie bezdomnych, pozostawionych samym sobie starych kobiet, drobnych złodziejaszków. Po stronie strażaków – pracujących z przestarzałym sprzętem gaśniczym, ratujących miasto pełne pożarów wzniecanych przez wyłudzaczy ubezpieczeń. Po stronie szeregowych działaczy związkowych, z którymi nikt już nie chce i nie musi niczego negocjować. Zwraca się przeciw własnemu, bardziej zasobnemu światu, żeby pokazać, co dzieje się z jego rodzinnym miastem i z całym krajem.

LeDuff to amerykański pisarz, dziennikarz, publicysta, zdobywca nagrody Pulitzera. Ma na koncie m.in. współpracę z „The New York Times”, „The Times”, „The Detroit News”, telewizją Fox. Jest autorem książek „US Guys: The True and Twisted Mind of the American Man” i „Work and Others Sins: Life in New York City and Thereabouts”. Zanim zajął się dziennikarstwem, był pomocnikiem w fabryce konserw, stolarzem, rybakiem na niedużym statku do połowów dalekomorskich. Dlaczego został „pismakiem”? Jak stwierdza: jawiło mi się to jako jedyna – poza domokrążnym sprzedawaniem Biblii – praca, w której płacą ci za to, byś podróżował.

Warto pamiętać o tej ironicznej definicji, bo takiemu rozumieniu dziennikarstwa zawdzięczamy m.in. arcydzieło sztuki reportażu, czyli „Drogę na molo w Wigan” George’a Orwella. Pragnienie wędrówki wiąże się z ciekawością świata, chęcią zajrzenia pod jego podszewkę, z uznaniem jego złożoności sięgającej poza liczne sztampy i schematy. Autor „Detroit” jest spadkobiercą najlepszych, rzadko dziś pielęgnowanych, tradycji gazetowego dziennikarstwa.

Do rodzinnego Detroit wrócił LeDuff po dwudziestu latach wędrowania po Stanach i kontynentach. Nie zachował sielankowych wspomnień z rodzinnych stron: starsi ludzie lubią opowiadać mi o dawnych latach świetności, latach saturatorów, eleganckich sklepów i leniwych sobotnich nocnych przejażdżek. Ale prawda jest taka, że Detroit zaczęło umierać czterdzieści lat temu, gdy Japończycy doszli do tego, jak zrobić lepszy samochód. Gdy miasto zaczęło przegrywać, jego mieszkańcy w znacznej mierze stali się loserami, ludźmi klęski. To interesujący motyw, który niepokojąco przypomina opisy pierwszych lat polskiej transformacji: cały kraj z nas się śmiał. Z bandy leniwych, niewykształconych i niekompetentnych robotników. Pas rdzy zmienił się w zardzewiały klozet.

„Pas rdzy” (Rust Belt) to określenie z początku lat 80. XX w., opisujące rejon upadających przemysłowych miast na północnym wschodzie Stanów Zjednoczonych. Były wśród nich Cleveland, Toledo, Akron, Buffalo, Pittsburgh, Chicago, Youngstown. I Detroit – Miasto Silników. To ośrodek, w którym, zdaniem LeDuffa, narodził się amerykański styl życia: produkcja masowa, dobrze płatne posady robotnicze, kupowanie na własność domów i zaciąganie kredytów na masową skalę. W tym właśnie mieście robotnicy, biali i kolorowi, którzy przez kilka dekad cieszyli się dobrobytem (i mieli apetyt na więcej), ponownie doświadczyli upadku. Ameryka, ta wciąż lepiej sytuowana, a nierzadko ostentacyjnie coraz bogatsza, nie wybaczyła im niezawinionej klęski i przeklęła jako nieudaczników. A miasto z największą w USA liczbą posiadaczy domów własnościowych zamieniło się w stolicę nieruchomości zajętych przez komorników.

W 2008 roku mocno spadł indeks Dow Jones. Szefowie Wielkiej Trójki z Detroit, czyli Forda, General Motors i Chryslera, którym mocno dało się to we znaki, ruszyli do Waszyngtonu negocjować warunki państwowego wsparcia. Zapomniane i wyszydzone miasto urosło do rangi symbolu zachodzących w USA negatywnych przemian społeczno-gospodarczych. Stało się znakiem rozpoznawczym kraju, w którym supermarkety Wal-Mart były zatłoczone, a fabryki puste. I tak miejsce, w którym amerykański sen zamienił się w amerykański horror, zaczęło budzić zainteresowanie wielkich, opiniotwórczych mediów o zasięgu światowym.

LeDuff wspomina: Moje materiały z „Detroit News” – choć podpisane innymi nazwiskami – zaczęły pojawiać się w „Rolling Stone” i „Wall Street Journal”, na antenach NPR, PBS CNN. Reporterzy bardzo rzadko, jeśli w ogóle, zawracali sobie głowę tym, by jakoś wycieniować i uszczegółowić swoją wizję naszego miasta i jego miejsca w amerykańskim krajobrazie. Po prostu robili rundkę po ruinach, zrzynali nasze nagłówki, orzekali o okropieństwie sytuacji i wyjeżdżali. Z niezgody na tak obelżywe traktowanie narodziła się książka o Mieście Silników.

Skąd wzięło się Detroit – dosłownie i w przenośni – na mapie Stanów Zjednoczonych? Powstało w 1701 roku. Początkowo był to należący do Francuzów Fort Pontchartrain u wejścia do cieśniny, która łączy jeziora Erie i Huron oraz stanowi naturalną bramę do Wielkich Jezior. A cieśnina to po francusku détroit… Pierwotnym źródłem zysków miasta-strażnicy były bobry i handel ich skórami. Francuzi zazdrośnie strzegli przed Anglikami monopolu na intratny biznes.

W XIX wieku Detroit dzięki okolicznym lasom i złożom żelaza stało się ogólnokrajowym centrum produkcji kół i pieców. Najpierw produkowano tam powozy, a gdy mechanizacja poszła dalej – auta: Farmer Henry Ford zbudował swój pierwszy warsztat samochodowy w Highland Park w 1899 roku. Pierwsze ćwierćwiecze XX wieku przyniosło miastu skokowy wzrost ludności: z 300 tys. do 1,3 mln. W 1909 r. powstały zakłady General Motors. A następnie Chrysler, Packard, Studebaker, Hudson, Olds, Dodge. W 1930 r. w Detroit było już 1,6 mln mieszkańców, w tym 120 tys. „czarnych z Południa”.

I nagle pojawił się kredyt. W 1919 r. General Motors postawiło na nowy sposób walki z konkurencją, przede wszystkim z imperium Forda. Henry Ford był przeciwnikiem ratalnej sprzedaży samochodów. Proponował plan depozytowy, w ramach którego potencjalny nabywca każdego miesiąca wpłacałby określoną sumę, dzięki czemu po pięciu latach mógłby nabyć pojazd. General Motors zaproponowało konkurencyjny model. Zakup dokonywał się wraz z pierwszą zaliczką, a w następnych miesiącach nabywca spłacał raty powiększone o odsetki.

Amerykanie łyknęli ten sposób na zakupy – nie tylko samochodów, ale także pralek czy lodówek. Angielski historyk, liberalny polityk i myśliciel Ramsay Muir tak z zachwytem opisywał miasto w 1925 r.: to siedlisko produkcji masowej, bardzo wysokich zarobków i kolosalnych zysków; lekkomyślnych zakupów na raty i nadmiaru siły roboczej. Detroit postrzega samo siebie jako świątynię nowej ewangelii postępu, ewangelii, którą chciałbym nazwać wprost: detroizmem. Taka miała być cała Ameryka. W 1950 r. wydano pierwszą kartę kredytową – Diner’s Club, a General Motors strącił Forda z pozycji lidera światowej produkcji samochodów. I tak, według LeDuffa, amerykańska dominacja, konsumeryzm i tendencja do zadłużania się weszły w fazę pełnego rozkwitu.

Na początku XXI wieku Miasto Silników miało już za sobą najlepsze czasy. Określenie „detroizm”, gdyby użyć go do opisania nowych realiów, zdecydowanie zaprzeczyłoby swemu pierwotnemu znaczeniu. Detroit znalazło się na czele niechlubnych statystyk opisujących kondycję Stanów Zjednoczonych. Połowa dorosłej populacji miasta została bez stałej pracy. Fatalny los stolicy amerykańskiego przemysłu samochodowego świetnie wpisał się w nowe trendy społeczno-gospodarcze USA: W miastach i miasteczkach naszego kraju na aukcjach sprzedaje się całe fabryki. Faceci w ciężarówkach wywożą maszyny ślusarskie, aluminiowy siding, dźwigi i wodotryski z wodą pitną. Na naszych oczach żywcem wyrywa się mechaniczne serce kraju.

Jest w tym wszystkim jeszcze jedna szczególna rzecz, którą znamy nie tylko z Ameryki. W świecie, w którym usługi i służby publiczne są tragicznie niedoinwestowanie, zawsze znajdą się pieniądze na show, czy ściślej: show biznes. James Barren, były szef policji z Detroit, stwierdzał w rozmowie z LeDuffem, że środki, jakimi dysponuje policja, zredukowane są już do absolutnego minimum. Ale tydzień po ich rozmowie wydział policji wysłał na cmentarz dwa karawany w asyście czterech radiowozów. Skąd ten splendor? W karawanach jechały maskotki, które do Muzeum Historycznego Wytwórni Motown przynieśli fani Michaela Jacksona. Reportażysta podsumowuje: w miejskiej kostnicy wciąż mogło sobie spoczywać dwustu pięćdziesięciu nieodebranych nieboszczyków, ale przynajmniej zabawki były już bezpiecznie i godnie pochowane. Maskotki złożono na wieczny spoczynek na cmentarzu Woodlawn, tuż obok mauzoleum upamiętniającego symbol walki o prawa obywatelskie – Rosy Parks. A skąd tylu nieodebranych nieboszczyków w kostnicach? Nierzadko stąd, że rodziny nie miały pieniędzy na pogrzeb…

Prawie trzystustronicowy reportaż LeDuffa to szereg dość ściśle powiązanych ze sobą opowieści. Przedstawienie ich treści byłoby jak zdradzenie fabuły filmu. Jednak naszkicuję jedną z książkowych historii: losy Billa Alforda, przewodniczącego lokalnych związków w American Axle, wyłonionej z General Motors jeszcze w latach 90. XX w. spółce zależnej, oraz losy Dicka Dautcha, dyrektora generalnego i prezesa Axle.

Zakłady Axle leżały na granicy Detroit i Hamtramck, miasteczka, które najpierw należało do Polaków, a później do klasy robotniczej. Produkowano w nich osie do pick-upów. Dzięki przeprowadzonej restrukturyzacji GM nie musiało przejmować się związkowcami – negocjacje z nimi spoczywały na kierownictwie Axle. Stopniowo wygaszano produkcję w Hamtramck, co prowadziło do pauperyzacji osady robotniczej. Wreszcie na jednej z ulic otwarto ośrodek opieki społecznej.

Kolejny ze strajków doprowadził do tego, że mocno przetrzebione związki, niegdyś liczące dwa tysiące pracowników, zgodziły się na redukcję płac, a te w niektórych przypadkach spadły z 28 do 14 dolarów na godzinę. Dick Dautch w zamian zapewnił strajkujących, że zakłady nie będą zamknięte, a produkcja zostanie utrzymana. Po strajku zarząd Axle przyznał swojemu człowiekowi premię w wysokości 8,5 mln dolarów. A fabryka i tak została zlikwidowana: ponad pięciuset robotników otrzymało przesłany kurierem list, w którym zawiadamiano ich, że w najbliższym czasie zostaną zwolnieni.

Bill Alford był jednym z ostatnich, którzy opuścili miejsce pracy. Miał podpisaną umowę z firmą, musiał zawiadywać wywozem maszyn do Teksasu i Meksyku. Gorzko zwierzał się LeDuffowi: oni nie chcą tu już mieć klasy średniej. Dziennikarz opisał tę historię na łamach „Detroit News”. Co było dalej? W redakcji mój artykuł został odczytany jako głos dotyczący grupy społecznej, która zajmuje się biznesem; grupy, do której należeli także moi szefowie. Jeden z przełożonych odwiedził mnie przy moim redakcyjnym biurku. Powiedział: „Dick wierzył w to, że w amerykańskiej produkcji panuje duch konkurencyjności, i starał się, by ten duch zadziałał. Jednak nie udało mu się. Nie było to możliwe z winy robotników ze stanu Michigan”. Na tym nie koniec. Gdy Hamtramck upadało, a bezrobocie w stanie Michigan sięgnęło 15 proc., cena akcji American Axle wzrosła trzykrotnie. A Dick Dautch, który wierzył w ducha konkurencyjności i masowo pozbawiał ludzi roboty, otrzymał milion dolarów podwyżki.

LeDuff nie opatruje tej (i pozostałych) historii socjologiczną czy społeczno-gospodarczą analizą ani systemowym dociekaniem przyczyn sytuacji. Stąd jego „sekcja zwłok Ameryki” przypomina nieco malownicze grzebanie w bebechach rodem z thrillera, a nie naukowe zajęcie patomorfologa. LeDuff po prostu opowiada historie. Można to uznać za mankament książki. Może to ograniczenie nakłada reportaż jako gatunek dziennikarski, i to pisany w bardzo amerykańskim stylu, z dynamiczną i wciągającą narracją, nadającą się nieledwie na serialową adaptację. A może to skutek kulturowego dziedzictwa amerykańskiego autora, który wierzy, że klasa robotnicza nie potrzebuje walki klas, lecz dobrej współpracy z zatroskanym o gospodarkę narodową wielkim biznesem, a ostra krytyka społeczna nie musi się wykluczać z libertariańskim światopoglądem, który on sam publicznie deklaruje.

Nie mam tu pewności. Wiem tyle, że LeDuff wyraziście odmalowuje kolejne zjawiska stanowiące o specyfice współczesnych Stanów, jasno wskazując, po czyjej opowiada się stronie. I nie wierzy w dobrą wolę i kompetencje wielkiego biznesu ani polityków.

Pauperyzacja. To zjawisko spowodowało, że obraz Detroit, jaki wyłania się z książki, to obraz nędzy i rozpaczy: latarnie uliczne były zepsute albo z niewiadomych powodów powyłączane. Nie wywożono śmieci. Ścieki cofały się do domów, zalewając wszelkim paskudztwem całe ulice. Karetki były totalnie zajeżdżone i czasami nie pojawiały się przez kilka godzin od momentu wezwania. Znakiem rozpoznawczym miasta była plaga podpaleń, z którą bezskutecznie próbowała walczyć niedoinwestowana straż pożarna. Ale władze miasta wciąż szukały oszczędności, obierając znaną skądinąd strategię uzasadnień dla swoich decyzji, czyli publiczne sugestie, że ciężka praca strażaków to rzecz przynajmniej wątpliwa, a większość czasu zajmuje im „spanie i wcinanie steków”. Działo się to w tym samym czasie, gdy burmistrz Kilpatrick z żoną wozili się kosztownym cadillakiem escalade, kupionym za pieniądze podatników najbiedniejszego miasta w kraju.

LeDuff w nowojorskich czasach, już po 11 września 2001 roku, pracował w Strefie Zero. Wtedy, jak mówi, wiele nauczył się o strażakach, szorstkich i twardych ludziach, którzy kierowani poczuciem obowiązku i wolą niesienia pomocy wbiegają do płonących budynków: mają ograniczone horyzonty kulturowe i kiepski styl wypowiadania się, ale także masę historii, którymi niemal nikt nie ma ochoty się zajmować; aż do momentu, gdy nadejdzie katastrofa. Amerykańscy strażacy są jednym z głównych zbiorowych pozytywnych bohaterów jego reportażu.

I nie tylko zbiorowych. Na kartach „Detroit” LeDuff przedstawia bliżej zawodowe i życiowe perypetie strażaków z East Side, z drużyny trzeciej, pracującej w rejonie nr 23. Ich remiza mieści się obok opustoszałych zakładów samochodowych Packarda, czyli 250 hektarów ruiny przemysłowej: w poszukiwaniu metalu, który można by sprzedać na złom, często zapuszczają się tu śmieciarze. Czasami podpalają część budynków. Gdy tylko strażacy sumiennie ugaszą pożar, śmieciarze wracają, by zabrać ślicznie oczyszczone przez ogień dźwigary. Dziennikarz opisuje swoje pierwsze wrażenia: gdy popatrzyłem na wyposażenie oddziału – nadtopione hełmy, dziurawe buty i kurtki pokryte tak grubą warstwą sadzy, że ubrani w nie mężczyźni wyglądali jak wielkie zapałki – ci faceci wydali mi się garstką steranych żołnierzy, rzuconych na jakiś zapomniany przez Boga i ludzi front. Ekipa właśnie kończyła gaszenie pożaru. Mike Nevin, szef drużyny, podsumował: udało nam się uratować dom tej staruszki. Prawdopodobnie uratowaliśmy ją przed schroniskiem dla bezdomnych. Ta pani zaprasza nas na obiad.

Zwracam uwagę na tego rodzaju opisy, aż podejrzanie i ckliwie dobroduszne, bo pokazują one styl dziennikarstwa LeDuffa, ale i coś znacznie większego – wartość społeczną jego pisania. Strażacy to „wąsaci Janusze” Ameryki, w której standardy piękna wyznacza Hollywood: Nevin miał nos jak kartofel i okropną fryzurę na czeskiego piłkarza – z przodu krótką, a z tyłu długą. Ale to oni są Supermanami. I nie tylko oni. Reportażysta konsekwentnie buduje pozytywny obraz „ostatnich sprawiedliwych” Detroit. Jest wśród nich sędzia, który wydaje słuszny wyrok, jest menedżer niższego szczebla General Motors, którzy nie może pogodzić się z polityką firmy likwidującej lokalne miejsca pracy, są klnący, wiecznie zapracowani policjanci z wydziału kryminalnego, są robotnicy, którzy wciąż kochają swoją pracę, kochają umierający amerykański przemysł i umierający amerykański sen. Są wśród tych ostatnich sprawiedliwych samotne stare kobiety wychowujące wnuki i liczące swoich zmarłych, którzy zginęli w przypadkowych strzelaninach, kobiety, które tyrały całe życie, a na starość grozi im wysiedlenie do slumsów, ponieważ zapomoga z opieki społecznej nie wystarcza na czynsz.

Ale to właśnie opowieści o strażakach stanowią wciąż powracający motyw reportażu. Dlaczego? W jakiejś mierze wynika to z przyczyn niemal mitycznych: LeDuff widzi w nich ostatnich strażników dobra; ludzi, którzy próbują ocalić ład w świecie poddającym się chaosowi. A po części bierze się to stąd, że dostrzega w nich dziedziców amerykańskiej klasy pracującej, jej etosu i marzeń, wspólnot, jakie ona tworzyła w najlepszych i zbyt krótkich latach. I tak dziadek Mike’a Nevina, litewski emigrant, klepał zderzaki samochodowe w zakładach Packarda. Ojciec Nevina urodził się parę przecznic obok remizy i po trzydziestu latach służby w straży pożarnej przeszedł na emeryturę. A teraz pracował tam Nevin, wraz z innymi chłopakami starając się ochronić tę dzielnicę odpadów i zamieszkujących ją ludzi przed wypalaniem do gołej ziemi.

Pauperyzacja jednych stwarza niezwykłe wręcz możliwości wzbogacenia dla innych. LeDuff pokazuje mechanizmy korupcyjne, jakie rządziły miastem, i ludzi odpowiedzialnych za polityczne zepsucie i defraudację środków publicznych. W trakcie pracy dla „The Detroit News” dziennikarz natrafił na siedem milionów dolarów przeznaczonych na potrzeby miejscowej straży pożarnej, które nigdy tam nie trafiły. Te pieniądze miały być wydane na najbardziej podstawowe rzeczy dla niszczejących remiz, ale gdzieś podczas przerzucania się papierkami forsa po prostu wyparowała. Zgodnie z papierami w jednej z takich placówek dokonano gruntownego remontu. W rzeczywistości wciąż straszyły tam popękane podłogi, nie działało ogrzewanie i zapomniano o instalacji rur, które doprowadzałyby wodę dla wozów strażackich. Inne placówki, na które przeznaczano środki, w ogóle… nie istniały: miałem dokumentację dotyczącą remizy numer dwadzieścia dwa, której na nową podłogę przyznano pół miliona dolarów. Problem polegał na tym, że pod adresem, gdzie owa remiza miała się mieścić, dziesięć lat temu znajdowała się meksykańska restauracja. Później budynek zabito deskami i zostawiono, by powoli zapadał się pod ziemię. Z kolei Szkole Służby Pożarniczej przyznano półtora miliona dolarów na budowę wieży treningowej. Tyle że pieniądze rozpłynęły się w wielkomiejskiej mgle, a wieża nigdy nie uświetniła swoim widokiem krajobrazu Detroit.

Jeśli spojrzeć szerzej na reportaż LeDuffa, jest to swoisty moralitet. Scenariusz i scenerię dla niego stworzyła nagła transformacja społeczno-gospodarcza, która zmiotła z powierzchni ziemi dużą część amerykańskiego dobrobytu dostępnego dla ludzi pracujących ciężko i fizycznie. Dla LeDuffa to także opowieść rodzinna o miejscach, których już nie ma. To, co szczegółowe i to, co oddaje tendencje ogólne dopełnia się w miejscach, gdzie przenikają się przestrzeń materialna i symboliczna: zaparkowałem samochód i nie zamknąłem go na klucz. Nie wydało mi się, żeby było to konieczne. Okolica była zupełnie opuszczona, pełna wypatroszonych skorup domów, które kiedyś zamieszkiwała klasa średnia. Ostatnim razem, gdy byłem tu z matką, te domy były jeszcze zamieszkane. Upadek nadszedł bardzo szybko. […] Czy chodziło o to, że skończyła się praca przy samochodach, czy o to, że Wall Street wyruchało klasę średnią? A może po prostu ludzie się poddali? Nie wiem.

Gdy przyjrzymy się „Detroit”/Detroit jeszcze szerzej, to zobaczymy historię o zwykłych ludziach, którzy toczą nierówną walkę z otaczających ich światem. Opowieść, którą dałoby się napisać także w Polsce, gdyby rodzime dziennikarstwo nie straciło pazura i elementarnej wrażliwości na sprawy znacznej części społeczeństwa. LeDuff ocala swoich bohaterów, ocala ich godność, ukazuje sens ich starań. I to jest dobre.

Charlie LeDuff, Detroit. Sekcja zwłok Ameryki, tłum. Iga Noszczyk, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015.

komentarzy