Witom – żegnom

·

Witom – żegnom

·

Katowice od dawna próbują budować tożsamość w oparciu o muzykę. W mieście, tradycyjnie uchodzącym za ośrodek bluesa i metalu, nową, reprezentacyjną siedzibę w centrum zyskała Narodowa Orkiestra Studia Polskiego Radia (NOSPR), trwają inwestycje w modne festiwale. W tym roku Katowice otrzymały tytuł Miasta Muzyki UNESCO. Wydaje się, że władze starają się wzorować na Leeds, mieście uchodzącym za modelowy przykład sukcesu niełatwej transformacji ośrodka przemysłowego w centrum usług i kultury. To obieg oficjalny, cieszący się hojnym wsparciem instytucjonalnym i budujący miastu dobry PR, jak się wydaje – z powodzeniem. Poza nim jednak w Katowicach i, szerzej, na Śląsku działają mniej znani, za to bardzo pracowici i zaangażowani animatorzy życia muzycznego, starający się wyjść poza reprezentacyjną miejską witrynę ścisłego centrum i organizować przedsięwzięcia bliskie codziennemu doświadczeniu lokalności. To Joanna Bronisławska, ucząca dzieci eksperymentowania z dźwiękiem. To Wojciech Kucharczyk, skoczowski muzyk i wydawca. To wreszcie Reaktor, społeczno-artystyczna platforma zrzeszająca miejscowych twórców, znana z prowadzenia Biura Dźwięku (które zagospodarowuje nieużywane na co dzień amfiteatry w dzielnicowych parkach, organizując tam darmowe koncerty) i imprez techno na hałdzie w Kostuchnie. Od niedawna zaś znany jest również za sprawą, poświęconego zjawisku orkiestr górniczych, spektaklu „Witom – Żegnom” w reżyserii Remigiusza Brzyka.

Etnomuzykolodzy często powtarzają, że na wsi nastąpił proces „odmuzykalnienia”. Przyczyniła się do niego najpierw polityka kulturalna czasów PRL, promująca folkloryzm (termin oznaczający zinstytucjonalizowaną stylizację na ludowość, reżyserowaną sztukę pozornie ludową; zjawisko, które przyjęło się nazywać „cepeliadą”), a następnie szybkie zmiany technologiczne, w wyniku których ludzie z wykonawców muzyki stali się przede wszystkim jej odbiorcami.

Dziś trudno mówić o powszechnym zwyczaju śpiewania, a tym bardziej gry na instrumentach. Tymczasem w miastach istnienie chórów i orkiestr było ściśle związane z organizowaniem codzienności wokół zakładu pracy, stanowiło element rozbudowanego systemu wspierania przez pracodawcę życia społecznego i kultury. W okresie przedwojennym, gdy na Śląsku powstawały modelowe kolonie przemysłowe, wokół kopalni czy huty pojawiło się budownictwo mieszkaniowe, a wraz z nim świetlice, szkoły, instytucje opieki (co można prześledzić na mapie pierwotnego przeznaczenia budynków, dziś często nieczynnych, w poszczególnych dzielnicach Katowic). W Polsce powojennej mecenat utrzymywał pracodawca państwowy w ramach rozbudowanego systemu wspierania kultury i organizacji czasu wolnego. W okresie III RP, wskutek rozchwiania się uprzedniego stanu rzeczy, orkiestry często przestawały działać, nie mając środków na dalsze funkcjonowanie, albo przechodziły pod opiekę miejskiego czy dzielnicowego ośrodka kultury. Okresem ich wielkiego wymierania stał się koniec lat 90. i początek nowego stulecia, gdy zespoły milkły wraz z upadkiem zakładów pracy lub niedługo później.

Przypadek, gdy orkiestra, niejednokrotnie o lata, przeżywa swój macierzysty zakład, nie jest wyjątkowym zjawiskiem na mapie Śląska. Tak stało się z Orkiestrą KWK Katowice, która wystąpiła w „Witom – Żegnom”. W roku premiery spektaklu Katowice świętowały 150-lecie nadania praw miejskich, co celebrowano m.in. wielką paradą orkiestr dętych. Wśród nich znalazł się zespół z kopalni Murcki-Boże Dary, który dosłownie chwilę później stracił swojego mecenasa. W samych Murckach ostatni szyb zamknięto przed dekadą, co niemal natychmiast odbiło się na całej dzielnicy. Śliczne jak z piernika miasteczko dzisiaj zamieszkują seniorzy i bezrobotni młodzi. Wizyta w nim natychmiast wywołuje uczucie rozgoryczenia: zniknął powód, dla którego powstała cała kolonia z rozbudowaną infrastrukturą i osiedliło się tu tylu ludzi, którzy dziś zostali sami, zdezorientowani, coraz bardziej odcięci od reszty Katowic (stacja kolejowa oczywiście również nie działa). Sama orkiestra, funkcjonująca w oderwaniu od pierwotnego kontekstu, pozostaje ostatnim elementem całości, gdy pozostałe „puzzle” już poznikały.

„Witom – Żegnom” to spektakl wielowątkowy, luźny, bliski gawędzie. Splatają się tu anegdoty zebrane przez twórców w czasie ich rocznej bliskiej współpracy z orkiestrami, żart, notatki na marginesie historii Śląska, sceny z życia wspólnot, których składową były górnicze zespoły, oraz oczywiście muzyka. Obok orkiestr pojawiają się na scenie kapelmistrzowie w roli samych siebie, narrator-przewodnik zagrany przez Marcina Gawła, wreszcie prof. Zbigniew Kadłubek w filozofującym monologu wprowadzającym w kontekst zjawiska. Znamienne, że do tej roli wybrano właśnie Kadłubka, specjalizującego się w oikologii – nauce o zakorzenieniu, relacji człowieka z miejscem jego zamieszkania. Z reguły bowiem ktoś, kto ma ambicje i dobrą wolę zajmowania się tematami oddolnej twórczości różnych grup, balansuje na wąskiej granicy między fascynacją a folkloryzacją, czyli chęcią zamrożenia stanu rzeczy w skansenowej formie. Zwłaszcza że fascynacja taka często jest wynikiem jakiegoś oddalenia, czy to pierwotnego (zbieracz lub miłośnik w ogóle nie pochodzi ze społeczności, której muzykę pokochał), czy wtórnego (jako wyniku ponownego spojrzenia na miejsce i kontekst, z którego się wyrosło, zwykle po wyjeździe gdzieś indziej – na studia czy do pracy, i spowodowanej tym zmiany własnego spojrzenia).

Zbieracz, animator, etnomuzykolog, choćby amator, powinien mieć w pamięci historię Johna Lomaxa i odkrytego przez niego genialnego bluesmana Leadbelly’ego. Lomax, chcąc widzieć w bluesie gatunek korzenny i nieskażony, ignorował fakt, że jego podopieczny w rzeczywistości najbardziej chciał śpiewać popularny miejski jazz. Uparcie nakłaniał go, aby podczas koncertów wykonywał piosenki więzienne. Nikt nie chce zostać „sfolkloryzowany”. „Witom – Żegnom” jest jednak spojrzeniem od środka, zakotwiczonym w „byciu stąd”. Wybór takiego tematu, a następnie potraktowanie go z serdecznością i entuzjazmem nie dziwią. Na Śląsku mamy do czynienia z renesansem lokalnej tożsamości, który przybiera najrozmaitsze formy, od zupełnie popkulturowych koszulek z modro kapustą czy śląskojęzycznych memów, poprzez podkreślanie robotniczej dumy, aż po tworzenie własnej literatury i odkrywanie specyficznej filozofii miejsca (ucieleśnionej przez Grupę Janowską, Janoscha, Henryka Wańka).

Górnośląska mimesis, tak mi się wydaje, nigdy nie dążyła do odtworzenia przyrody, do naśladownictwa natury. Ponieważ była późna i mało ukorzeniona, oddalona od pierwotności, raczej zmierzała do oddania drugiej natury – natury maszyn, miasta, zagęszczenia materialnego. Usiłowała wytrąbić to, co gdzie indziej dawało się wypowiedzieć słowami – pisał Zbigniew Kadłubek. Czyżby zatem w śląskich orkiestrach dętych dało się zauważyć wczesną zapowiedź muzyki industrial i techno, fabrycznych dźwięków z Detroit, Sheffield i Łodzi?

Bliskość muzyki i górnictwa tymczasem nikogo na Śląsku nie dziwi – jest świadectwem wspaniałej i niedocenionej tradycji autodydaktyki klasy robotniczej. Mój dziadek Ewald, zatrudniony w kopalni Halemba, nie tylko grywał na akordeonie, lecz także prowadził notesik z recenzjami ulubionych wykonań muzyki klasycznej, które kolekcjonował na płytach. Najbardziej lubił Brahmsa.

Znamienne, swoją drogą, że spektakl wystawiono w „Dezember Palast”, dawnym Centrum Kształcenia Ideowo-Wychowawczego Kadr Robotniczych. Ta kłopotliwa pamiątka ambicji I sekretarza KW PZPR w Katowicach, Zdzisława Grudnia, jedno z typowych dla lat 70. monumentalnych rozwiązań architektonicznych, była przez pewien czas siedzibą NOSPR, a obecnie mieści się tam Centrum Kultury im. Krystyny Bochenek. Ze względu na osobę fundatora „pałac” wielu Ślązakom nie kojarzy się dobrze. Epoka „Cysorza” Grudnia to okres wielkoskalowych przebudów miasta i modernizacyjnych inwestycji, ale też brutalnej ingerencji w tkankę starych Katowic (czego symbolem stało się zniszczenie części założenia miasta-ogrodu na Giszowcu pod osiedle z wielkiej płyty), co często interpretowano jako próby zbudowania od nowa tożsamości miasta i regionu, symboliczne karcenie za odmienność kulturową. Kulturę śląską próbowano przykroić, podobnie jak kulturę wsi, do uładzonego modelu oficjalnego, w którym Górny Śląsk, Zagłębie i Beskidy zasadniczo nie różniły się od siebie. „Pałac Grudniowy” w końcu oswojono, wprowadzając do niego kulturę – to na jego scenie grano przez wiele lat szalenie popularnego i na wskroś śląskiego „Cholonka” według powieści Janoscha.

Jak przyznał w jednej z rozmów Remigiusz Brzyk, „Witom – Żegnom” powstało minimalnym nakładem środków. Scenografię złożono z obiektów znalezionych w Centrum Kultury. Wydaje się, że gdyby nie oddolny ruch artystów współpracujących z Reaktorem, nikt nie zainteresowałby się tematem orkiestr. W raporcie Narodowego Centrum Kultury z roku 2010 pojawia się konkluzja, że próby zainteresowania socjologów i kulturoznawców śląskimi chórami i orkiestrami nie dały jak dotąd zadowalającego rezultatu. Odchodzące dziedzictwo muzyki wiejskiej w ostatniej chwili znalazło swoich odkrywców, apologetów, archiwistów takich, jak Andrzej Bieńkowski, zespół Księżyc czy Adam Strug. Znaleźli w nim świadectwa różnorodności regionalnej, etnicznej, bogactwo obyczajów, mów i rejestrów, które wygładziła i ujednoliciła monolityczna Polska powojenna. Samorzutna kultura miast, z wyjątkiem Warszawy, to obszar, który pozostaje mimo wszystko słabo zbadany, co jest w Polsce smutnym losem wytworów nowoczesności w ogóle. Miasto czy obszar przemysłowy traktowane były przez długi czas jeśli nie z rezerwą, to przynajmniej z obojętnością, jako materia przezroczysta, której naturą jest szybka ewolucja, brak tradycji i właściwości.

komentarzy