Historyk obywatelski – to brzmi dumnie

·

Historyk obywatelski – to brzmi dumnie

·

Słowo „amator” wydaje się dzisiaj obciążone trochę lekceważącym tonem (nikt nie chciałby, aby o jego pracy mówiono „amatorszczyzna”) i odruchowo każe myśleć o wytartych kalkach językowych w rodzaju nieśmiertelnych „amatorów białego szaleństwa”. Jeśli jednak chcemy brać na poważnie postulaty demokratyzacji dostępu do wiedzy, a nawet zasady równości w ogóle, warto schować tę kategorię do kieszeni albo zrewidować swoje poglądy na temat granicy między zawodowstwem a hobbystycznym czy niedzielnym uprawianiem nauki. Nauka obywatelska to termin, który funkcjonuje w powszechnym obiegu co najmniej od lat 70. XX wieku, rozpowszechnił się natomiast za sprawą internetu w fazie web 2.0. Obecnie, w epoce galopującej popularności teorii spiskowych czy modnego terminu postprawda, nie można dopuścić do tego, aby obywatelskie podejście do wiedzy zostało zdyskredytowane.

W świecie nauk społecznych i badań nad historią coraz częściej zwraca się uwagę na sferę określaną jako wernakularna – obszar tego, co miejscowe, powszechne, potoczne, ale też nieprofesjonalne. Ten teren zawsze był domeną etnologii i antropologii kultury – nauk, które w swojej nowoczesnej, niegabinetowej wersji stanowią szkołę pokory dla każdego badacza i badaczki. Zamiast spoglądać na obiekt badań z wysokości katedry, konieczne jest nawiązanie kontaktu i znalezienie sposobu dotarcia do rozmówcy, a także – jak postuluje jeden z najważniejszych współczesnych antropologów Clifford Geertz – przyjęcie do wiadomości faktu, że być może nigdy nie uda się w pełni pojąć badanego przez siebie świata i wejść w buty swoich rozmówców.

W badaniach nad historią już od czasów francuskiej szkoły Annales, czyli od lat 30. XX wieku, poświęca się należytą uwagę codzienności, badając „historie peryferyjne” i „małe historie”, wszystko to, co nasyca bieg dziejów poza nurtem kluczowych wydarzeń historycznych, i miejsca gdzie zmiany następują w innym, wolniejszym tempie. Spisywaniem i porządkowaniem tych informacji posiłkowali się jednak głównie historycy akademiccy, zajmujący się tą dziedziną zawodowo, na podstawie kronik miejskich, pamiętników czy dokumentów sądowych. W dziedzinie historii, socjologii, antropologii wizualnej rośnie z kolei zainteresowanie fotografią wernakularną (zdjęciami z wakacji, fotografią ślubną, użytkową fotografią portretową czy współczesnymi zdjęciami rozpowszechnianymi w internecie) jako dokumentem ludzkiego życia, przekonań, aspiracji, a także tzw. egodokumentami – korespondencją, pamiętnikami, inskrypcjami nagrobnymi. Wszystko to pozwala uczestnikom historii przemawiać samodzielnie, własnym głosem.

O potrzebie jak najbardziej demokratycznego podejścia do wiedzy i dostępu do nauki świadczy to, jak duży rozwój i ile odkryć zawdzięczamy nieprofesjonalnym pasjonatom. Droga autodydaktyki nie była w ich przypadku wyborem, lecz koniecznością, mowa bowiem o czasach, w których edukacja, szczególnie uniwersytecka, stanowiła przywilej zarezerwowany dla bardzo wąskiej warstwy społeczeństwa. Okoliczności te stworzyły imponującą tradycję modelu samouka z klasy nieuprzywilejowanej – zapał do czytelnictwa i zdobywania wiedzy stanowił jeden z elementów tradycyjnej working class pride i traktowany był jak narzędzie emancypacji, szczególnie w Wielkiej Brytanii. Temat ten gruntownie przebadał Jonathan Rose w swojej książce „The Intellectual Life of the British Working Classes”. Powołuje się on m.in. na relacje z ówczesnych teatrów objazdowych, w których robotnicza publiczność domagała się wystawiania sztuk uwielbianego przez nią Szekspira, a także na wpływ wielkiego dramaturga na retorykę XIX-wiecznych przywódców związkowych. W Polsce warto byłoby zapewne prześledzić analogiczny wpływ drukowanych w odcinkach powieści Henryka Sienkiewicza na popularyzację literatury pięknej wśród najszerszych grup odbiorców.

Powszechny obowiązek edukacji i rozwój dwudziestowiecznego systemu szkolnictwa, a także dominacja popkultury i rozrywki w kulturze masowej, sprawiły, że kultura autodydaktyki w końcu zanikła. Nim jednak to się stało, przyniosła budzące podziw rezultaty. Początki współczesnej paleontologii historia zawdzięcza właśnie półamatorce, Mary Anning, która wiedzę o skamielinach zdobywała samodzielnie. Jej historia jest niestety typowa dla swoich czasów. Jako pochodząca z klasy robotniczej kobieta nie miała szans na uzyskanie wykształcenia uniwersyteckiego, na publikacje w biuletynach naukowych ani na członkostwo w prestiżowym Londyńskim Towarzystwie Geologicznym, co nie przeszkadzało jednak zawodowym naukowcom o uprzywilejowanej pozycji wykorzystywać jej wiedzę i dorobek, naturalnie bez podawania nazwiska faktycznej odkrywczyni. Jak zwykle bywa w podobnych przypadkach, dopiero po śmierci Anning jej faktyczne dokonania stały się głośne. Okazało się, że niewykształcona kolekcjonerka, która uczyła się biologii, archeologii i łaciny całkowicie samodzielnie, przepisując wypożyczone książki naukowe, jako pierwsza zidentyfikowała pełne szkielety m.in. plezjozaura i ichtiozaura, a także opisała szereg innych prehistorycznych stworzeń morskich. Jedna z najważniejszych postaci w dziejach fizyki, Michael Faraday, również był samoukiem: jako nastolatek z niezamożnej rodziny zatrudnił się na stanowisku asystenta introligatora, aby móc czytać do woli. Tak zdobył samodzielnie wiedzę z zakresu fizyki, co pozwoliło mu później spisać własne teorie.

W dziedzinie historii, bo ten temat interesuje mnie tutaj szczególnie, piśmiennictwo nieprofesjonalne wydatnie uzupełnia liczne białe plamy. Teksty autorstwa nieprofesjonalnych historyków to dzisiaj jedno z najważniejszych źródeł we wczesnej historiografii Afryki, krajów skandynawskich, dziewiętnastowiecznych dziejów Stanów Zjednoczonych (tu znaczący, choć na długi czas zapomniany, wkład wniosły kobiety). Podobnie bez egodokumentów, które przede wszystkim w dwudziestoleciu międzywojennym i po wojnie zbierano m.in. do konkursów prasowych i antologii, znacznie mniejsza byłaby nasza dzisiejsza wiedza o ówczesnej polskiej wsi. Tu najważniejszym zbiorem pozostają niewątpliwie „Pamiętniki chłopów”, wydane w roku 1935, które wielu współczesnym czytelnikom uświadomiły po raz pierwszy realia życia wiejskiego. Podsumowywał je najlepiej cytat z jednego z pamiętników: Chłop bez butów, konie bez podków, a koła wozowe bez obręczy.

Dzisiaj o nauce obywatelskiej mówi się przede wszystkim w kontekście wikipedystów czy wielkoskalowych przedsięwzięć, takich jak Galaxy Zoo czy Zooniverse – platform internetowych, na których użytkownicy mogą samodzielnie klasyfikować galaktyki, czy globalnych projektów zbierania danych meteorologicznych. Astronomia, meteorologia czy geografia zyskują wiele dzięki wkładowi lokalnych obserwatorów i crowdsourcingowi wiedzy. W zakresie historii podobną rolę odgrywają muzea czy fundacje poświęcone dziedzictwu kulturowemu. Instytut Historii Miasta (The Institute of Urban History) w Sztokholmie to dzisiaj przykład miejsca, w którym historycy zawodowi i niezawodowi mogą spotykać się, wymieniać wiedzą i wspólnie angażować w przedsięwzięcia. Skandynawia przoduje zresztą w takich demokratycznych przedsięwzięciach badawczych, a wkład amatorów jest tam od dawna doceniany.

Osobiście interesuje mnie mniej spektakularny, lokalny aspekt takich działań, na skalę nie tyle kosmiczną, co powiatową; stąd moje zainteresowanie internetowymi archiwistami dzielnic, osiedli i miejscowości i społecznościami, które samorzutnie wytwarzają się wokół ich stron. To współczesny odpowiednik papierowych publikacji wydawanych często własnym nakładem lub w małych oficynach, dokumentujących dzieje jakiegoś miasta i dostępnych w lokalnym muzeum. Dzisiaj pojedynczy pasjonaci lub ich niewielkie zespoły zakładają strony lub profile na Facebooku, na których prowadzą kronikę swojej okolicy, często uzupełniając nieznaną historię miejsc anonimowych czy nieznaczących. Przeglądają biblioteki fizyczne i cyfrowe, przekopują archiwa miejskie, wdychają kurz w antykwariatach, skanują zdjęcia, archiwizują materiały otrzymane od innych odwiedzających. Zamieszczane fotografie i skany zachęcają odwiedzających do dzielenia się własnymi wspomnieniami, co często pozwala uzupełnić zapomnianą topografię okolicy. Komentarze wspominają więc o poszczególnych mieszkańcach (np. kto mieszkał w nieistniejącym już domu), lokalizacjach (czy w miejscu dzisiejszego dyskontu znajdowała się piekarnia, czy cukiernia oraz jak miała na imię sprzedawczyni), przemianach miejskiej tkanki, zmianach w charakterze terenu – poszerzeniu drogi, rozbudowie szkoły. Nieocenione okazują się wspomnienia osób zatrudnionych niegdyś w nieistniejących już dzisiaj zakładach pracy, a także ludzi zaangażowanych w bardzo aktywny przecież mikroobieg krzewienia kultury i edukacji pozaszkolnej w czasach PRL. Domy kultury, kółka hobbystyczne, kluby zainteresowań na osiedlach i w małych miejscowościach po latach w internecie przeżywają swoje drugie życie. Takich miejsc, gdzie odbudowuje się stopniowo lokalna pamięć, jest wiele w każdej części kraju: „Zgorzelecki PRL”, „Radom – retrospekcja”, „Zapomniane miejsca w Świętochłowicach”, „Historia Piotrowic i Ochojca”… Moja „Duchologia polska” poniekąd jest projektem o podobnej proweniencji, ponieważ bardzo wiele zawdzięczam informacjom od osób odwiedzających regularnie moją stronę.

Współczesne platformy dla miłośników fotografii i serwisy społecznościowe pozwalają również odkurzyć archiwa fotografom z lokalnej prasy, którzy publikują swoje stare skany. Tu na szczególną uwagę zasługuje Sławomir Olzacki z Ostrołęki, w swoim czasie szeregowy reporter, z dzisiejszego punktu widzenia czujny dokumentalista, który potrafił uchwycić codzienność w momencie przemiany, fotografując dworce PKS-u, wnętrza spółdzielni mleczarskiej, pionierskie gospodarstwo ekologiczne pewnego rolnika. Zygmunt Wiciński, inny fotograf, który w swoim czasie nie doczekał się większej sławy, został odkryty na nowo dzięki opublikowanym na Facebooku starym zdjęciom z dopiero rozbudowującego się warszawskiego Ursynowa. Kadry te ukazują pozostałości wiejskich zabudowań, pojedyncze drewniane gospodarstwa, chwiejące się płotki i stadka kur z nowymi blokami majaczącymi w tle czy widmowe krajobrazy z zaroślami, w których kryje się porzucona warszawa czy syrena. Fotograf i miłośnik pozostałości PRL-u Błażej Targaczewski wędruje z kolei od lat po Polsce w poszukiwaniu wyblakłych resztek państwowych murali na ścianach kamienic. Niedawną historię miejsc anonimowych pozwalają przypomnieć sobie też wyprawy urbexowców – fotograficzne relacje z nielegalnych często wycieczek do opuszczonych domów i fabryk inspirują nierzadko do dzielenia się prawdziwymi opowieściami, a przy okazji do snucia rozmaitych ponurych spekulacji, rodem ze scenariuszy horrorów.

Opowieści miłośników urbexu leżą gdzieś na granicy prawdy i fantazji, ale nie inaczej ma się przecież sprawa ze sporą częścią literatury historycznej. Wśród polskich czytelników, ale i na całym świecie, tematyka historyczna cieszy się dzisiaj dużym zainteresowaniem, szczególnie na najmocniej ekscytujących odcinkach, które łatwo dają przerobić się na kanwę wciągających powieści: szpiegowska i militarna historia II wojny światowej, słynne dynastie Europy, wojny epoki średniowiecznej. To zatarcie między faktem, fikcją a gdybologią jest bardzo wyraźne (przykładem może być popularność w Polsce publikacji z zakresu historii spekulatywnej, czyli opartej na scenariuszach „co by było, gdyby”). Co ciekawe, niestety w tej ostatniej dziedzinie brylują poczytni… zawodowi historycy, prześcigający się w pouczaniu dawno nieżyjących już polskich polityków, co powinni byli zrobić, żeby niezawodnie wygrać II wojnę światową i że oczywiście zwycięstwo było o mały włos.

Walijski historyk William Rubinstein twierdzi, że różnica między historykiem zawodowym a nieprofesjonalnym leży w poziomie ambicji i w obszarze zainteresowań. Historyk-amator, jak pisze Rubinstein, interesuje się przede wszystkim przypadkami niezwykłymi (nierozwiązane tajemnice, zagadkowe zabójstwa) i wierzy, że zdobędzie tak duże kwalifikacje i będzie badać sprawę na tyle pilnie, iż w końcu dokona przełomowego odkrycia. W Polsce, jak to często bywa, wszystko jest postawione do góry nogami, ale być może ta rzetelność – w miejsce fantazjowania – mogłaby być cechą, której historycy zawodowi uczyliby się od pasjonatów?

Olga Drenda

komentarzy