Kandydatura Donalda Trumpa, jego wypowiedzi w trakcie kampanii prezydenckiej oraz ostateczne zwycięstwo (wciąż in spe, pamiętajmy o specyfice amerykańskiego systemu wyborczego) wywoływały w Polsce bardzo mieszane uczucia. Stopień ich pomieszania był i jest w sporej mierze zależny od pozycji na scenie politycznej. O ile dla centrum i lewicy Trump pozostaje postacią raczej jednoznacznie negatywną, o tyle główny nurt prawicy niepokoi się dwuznacznymi deklaracjami przyszłego prezydenta w sprawach polityki zagranicznej oraz powiązaniami personalnymi samego Trumpa i jego środowiska. Pokłada jednak jednocześnie pewne nadzieje w zapowiadanym odejściu od liberalno-lewicowych pryncypiów w sferze światopoglądowej oraz widocznym konflikcie elekta z większością środowisk opiniotwórczych, postrzeganym przez prawicę jako zbliżony do sytuacji, w jakiej znajduje się nieprzerwanie polski obóz władzy. Ten drugi obszar pozostaje oczywiście istotny: nie sposób nie zauważyć, że podmiotem bieżącej polityki jest konkretna Polska z konkretnymi władzami, a ich sukcesy i porażki, wiążące się również ze stosunkami na poziomie soft, przekładają się na bieżącą i przyszłą sytuację całego kraju i społeczeństwa.
Istotniejszy jednak pozostaje poziom hard. Oczywisty niepokój budzi tu polemizowanie przez Donalda Trumpa z postanowieniami artykułu 5. Traktatu Północnoatlantyckiego, pojawiające się w wypowiedziach ogólne tendencje izolacjonistyczne oraz pozytywne oceny prezydentów Putina i Erdogana. O ile powiązania samego Trumpa z kapitałem rosyjskim trudno uznać za dostatecznie udowodnione, o tyle przyszły doradca ds. bezpieczeństwa narodowego, generał Michael T. Flynn, na pewno bywał gościem Władimira Putina i komentatorem rosyjskiej telewizji, a jego przyszły zastępca K. T. MacFarland głosił, że rosyjskiemu przywódcy należałoby przyznać Nagrodę Nobla. Z drugiej strony, na szefa Departamentu Obrony został wyznaczony generał James Mattis, zwolennik znaczącej roli NATO i zaangażowania w Europie, krytyk polityki resetu i ostatnich ekspansywnych działań Rosji. Ponadto w ekipie Trumpa można znaleźć kilku znaczących przedstawicieli obozu neokonserwatywnego, takich jak John Bolton i James Woolsey, wskazywanych jako potencjalni kandydaci do objęcia wysokich stanowisk. Wydaje się zatem, że próby wyciągania daleko idących wniosków z personaliów pozostają na obecnym etapie wróżeniem z fusów (oraz kampanijnych deklaracji), a uczciwość intelektualna nakazuje pamiętać, że obraz środowiska Trumpa pozostaje niejednorodny i nie należy entuzjazmować się Mattisem zapominając o Flynnie – ale i vice versa.
W kwestii kampanijnych deklaracji trzeba w jednym Trumpowi przyznać rację: Europa wydaje na obronność zdecydowanie za mało. Tyle że adresatami tych uwag nie powinny być akurat kraje bałtyckie, które zaczęły na swoją miarę intensywnie zbroić się w następstwie kryzysu krymskiego, znacznie zwiększając wydatki na przestrzeni ostatnich kilku lat. Jednak stałe cięcia, dokonywane w budżetach obronnych krajów starej UE nieprzerwanie od końca Zimnej Wojny, które zaczęto w jakiejś mierze korygować dopiero teraz, spowodowały militarne skarlenie tej organizacji i odbiły się bardzo negatywnie na unijnych programach zbrojeniowych. Przykładem niech będzie budowa wielozadaniowych samolotów bojowych V generacji: służą one od początku XXI wieku w Stanach Zjednoczonych, prototypy latają w Rosji i Chinach, programy budowy, samodzielnie lub w kooperacji, prowadzą Japonia, Korea Południowa i Indie. Europa, z wyjątkiem krajów uczestniczących w budowie F-35, pozostaje na poziomie generacji IV. Trzy programy zostały z uwagi na cięcia znacznie ograniczone i opóźnione w stosunku do zamierzeń, a zbudowania następcy najbliżej wydaje się być… Szwecja, dysponująca przecież najmniejszymi możliwościami. Ponadto brak sojuszniczego programu pomocy sprzętowej, analogicznego do stosowanego niegdyś w stosunku do Grecji i Turcji, przyczynił się do powstania swoistej próżni militarnej na południowej flance NATO. Słabe gospodarki Rumunii, Bułgarii i Chorwacji nie były w stanie zapewnić odpowiedniego finansowania obronności, co obecnie, w obliczu politycznej wolty erdoganowskiej Turcji, staje się sporym problemem.
Wracając do generaliów, należy oczekiwać, że zasadniczym wyzwaniem dla Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa, zarówno obiektywnie, jak i subiektywnie, pozostanie nieustanny wzrost potęgi Chin. Wymusi on kontynuowanie polityki zwrotu ku Pacyfikowi i przenoszenie tam punktu ciężkości potęgi wojskowej USA. Administracja Obamy pozostawi następcy niejako na odchodne problem Filipin i prezydenta Dutertego, którego działania mogą zagrozić odtworzeniu baz amerykańskich w tym kraju, zaś jego deklaracje dotyczące przesunięcia punktu ciężkości polityki zagranicznej ze stosunków z Waszyngtonem na Moskwę i Pekin muszą budzić konsternację, a w perspektywie skłaniać do jakichś działań. Wydaje się, że całokształt polityki Stanów Zjednoczonych nie będzie zależał od nastawienia samego prezydenta, lecz stanowił, jak dotychczas, wyraz rozumienia narodowego interesu przez kręgi wojskowe, gospodarcze oraz służby specjalne. Warto przytoczyć anegdotę dotyczącą prezydenta Obamy, który zamierzał wycofać wojska z Afganistanu. Ostatecznie musiał jednak dokonać wyboru między dwiema koncepcjami będącymi emanacją poglądów wspomnianych kręgów: wysłać więcej wojsk czy wysłać jeszcze więcej wojsk. Czyni to gwałtowne przesunięcia mało prawdopodobnymi, a nawet jeżeli wystąpią, nie będą wyrazem widzimisię, lecz przewartościowań w obrębie amerykańskich elit.
Oczywiście takie przewartościowania są możliwe. Warto przywołać w tym miejscu opublikowany przez Zbigniewa Brzezińskiego w dwumiesięczniku „The American Interest” artykuł „Toward a Global Realignment”, w którym autor stwierdza, że koszty unilateralizmu przerastają możliwości Stanów Zjednoczonych. Postuluje zawarcie globalnego kompromisu z Chinami oraz Rosją w celu stworzenia architektury wspólnego zarządzania światem. Ewentualne zmiany będą miały oczywiście ogromny wpływ na sytuację Polski, niemniej, powtórzmy, osoba Donalda Trumpa nie wydaje się bynajmniej dla ich zajścia pierwszoplanowa. Kreatorzy naszej polityki zagranicznej muszą jednak bezwzględnie pamiętać o możliwej chwiejności polityki amerykańskiej, rywalizacji między wyrażającymi różne stanowiska w najważniejszych sprawach frakcjami w elicie władzy – i zachowywać szczególną ostrożność.
W kontekście tego ostatniego warto przeanalizować niedawną dymisję Roberta Greya, piastującego od końca września 2016 r. stanowisko podsekretarza stanu odpowiedzialnego za dyplomację ekonomiczną oraz politykę amerykańską i azjatycką, dziedziny par excellence kluczowe. Nieoficjalnym powodem, potwierdzonym tak przez wiarygodne źródła, jak i przez zupełnie niewiarygodne tłumaczenia ministra Waszczykowskiego, było zatajenie przezeń wcześniejszej współpracy z amerykańskimi służbami specjalnymi (jeżeli nie wręcz bycia ich kadrowym pracownikiem). Sytuacja ta wydaje się być w dwójnasób trudna do pojęcia. Po pierwsze, nawet pobieżna znajomość przebiegu kariery Roberta Greya nasuwała podejrzenie występowania związków dyskwalifikujących na takim – i jakimkolwiek innym w polskich władzach – stanowisku. Trudno zatem uwierzyć, że nie przeprowadzono odpowiedniej lustracji. Po drugie – odkrycie współpracownika lub pracownika zagranicznych służb w resorcie powinno wstrząsnąć ich kierownictwem, doprowadzając do dymisji co najmniej samego ministra Waszczykowskiego. W obecnej sytuacji można mieć uzasadnione podejrzenie, że polska dyplomacja będzie traktowana z dużym przymrużeniem oka i straciła dla istotnych zagranicznych partnerów (tak przyjaznych, jak i nieprzyjaznych) wiarygodność na długi czas. A nie da się uciec od konstatacji, że przy położeniu Polski wymagana jest w tej dziedzinie najwyższa sprawność. Dobrzy dyplomaci mogą wszak walnie przyczynić się do ograniczenia zagrożeń. Natomiast źli lub realizujący obce interesy – doprowadzić do katastrofy lub uniemożliwić jej uniknięcie. Wydaje się zatem, że bardziej niż ewentualnych problemów, które może nieść ze sobą prezydentura Donalda Trumpa, powinniśmy bać się dziwacznych porządków panujących na własnym podwórku.