Walka klas, wojna pokoleń

·

Walka klas, wojna pokoleń

·

W czasach, gdy dorastałem i brałem lekcje z polskiej historii i literatury, jednym z częściej powracających konfliktów był – wydawało się, że odwieczny – spór starych z młodymi. Warszawskie salony krytycznoliterackie i młody Mickiewicz, czyli spór klasyków z romantykami, Aleksander Świętochowski, czyli „My i wy”. Do tego „Lalka” Prusa, czyli przewartościowanie i starość mitu romantycznego – od zawsze przegrany Rzecki, choć i przegrany Wokulski, z gorzkimi słowami na ustach: „oszukano mnie”. A później „Przedwiośnie” Żeromskiego, czyli Szymon Gajowiec kontra Cezary Baryka. Zwykle ten stereotyp powtarzał się w podobny sposób: rewolucyjni młodzi, reakcyjni starcy i pełne hipokryzji starsze damy. Mrożek w „Tangu” rozsadził ten mit, a historia III RP pokazała, że miał trafną intuicję: arcykonserwatywny i dobrze ułożony młodzian Artur stanął w opozycji do dogmatycznie zrewoltowanych rodziców.

Jeszcze w PRL-owskiej podstawówce z lat 80., jeszcze w liceum początków III Rzeczpospolitej, konflikt starych z młodymi był chyba nawet silniej eksponowany na lekcjach polskiego niż konflikty klasowe. Choć w jakiś sposób zawsze się z nimi przenikał, ponieważ to starsze pokolenia dysponowały kapitałem, możliwościami, obyciem i znajomościami w świecie, wiedzą konieczną do podejmowania trafniejszych decyzji i szybszego osiągania zamierzonych celów. A co mieli i mają młodzi? Rozwijane zdolności, urodę jako towar, naiwność, która czasem ułatwia nieoczekiwaną wygraną – cały ten niepewny pieniądz młodości. I jeszcze jedno: młodzi, z reguły zdrowsi, zdolniejsi do cięższej harówki, idą do przodu popychani witalnością szybko regenerującego się organizmu. Gorzej, gdy mniej ustawione i ustawieni życiowo spośród młodych zaczynają się wyczerpywać i męczyć, gdy pojawiają się problemy ze snem, psychiką, relacjami, szybkim wypaleniem nie tyle zawodowym, co po prostu życiowym tych łatwo zastępowalnych prekariuszy.

Mam wrażenie, że przez dekady III Rzeczpospolitej spór starych z młodymi odszedł do lamusa wyobrażeń społecznych i kulturowej mitologii. Podobnie jak odniesienia do konfliktów i napięć klasowych – mniej lub bardziej bezkrytycznie nastawione do (od)budowy kapitalizmu elity rodzącej się III RP zadbały o to, żeby ich własna silna niechęć do instrumentarium pojęć i skojarzeń związanych z walką klas wyrugowała je ze społecznego imaginarium. To hipoteza robocza: ze względu na silne, realne i symboliczne, powiązanie konfliktu klasowego ze sporem pokoleniowym także mit walki starych i młodych musiał zostać usunięty sprzed oczu społeczeństwa. Chętnie wyjaśnię, w czym rzecz.

Warto obejrzeć kroniki filmowe z początków lat 90. Uderza w nich pewien szczegół: widzimy wciąż dobrze znanych nam z aktywności na niwie publicznej polityków i dziennikarzy: Tomasza Lisa, Piotra Semkę, Donalda Tuska, Jarosława Kaczyńskiego. Ale nie tylko ich, bo i Igora Jankego, i Marka Jurka, a szerzej patrząc: całe mnóstwo ludzi wówczas dość jeszcze młodych, których dziś znajdziemy na różnych polach skonfliktowanej polityczno-medialnej matrycy. To oni w znacznej mierze wciąż urządzają i opowiadają nasz świat: to roczniki demiurgów, władnych i  decyzyjnych. Gdzie przebiega linia graniczna między nimi a młodszymi? Gdzieś w okolicach ostatniego pokolenia opozycji czasów PRL: urodzeni w latach 60. XX w. to ci, którzy jeszcze jako studenci albo ludzie po trzydziestce robili bardzo szybkie, oszałamiające kariery w początkach III RP.

To właśnie starsze roczniki, których reprezentanci w odpowiednim czasie, miejscu i okolicznościach mogli skorzystać ze znakomitej transformacyjnej koniunktury i na dobre – oraz na długo – umościli się w strategicznych czy newralgicznych miejscach rodzimych struktur gospodarczych, medialnych, politycznych. I przez dekady wzmacniania więzi formalnych i nieformalnych stworzyli pewnego rodzaju sieć pokoleniowo-klasową, która z jednej strony pełni funkcje amortyzacyjne, z drugiej – selekcyjne. Od lat już słyszę od moich prawicowych, nieco młodszych kolegów, że bardzo trudno zająć im lepsze miejsca w różnorakich instytucjach, w tym medialnych, ponieważ to starsi bardzo dbają o to – szczególnie gdy po kolejnych falach kryzysów zaczęły kurczyć się zasoby – żeby młodsi wciąż wydreptywali przedpokoje. Oczywiście są wyjątki, ale gdzieś między rocznikami czterdziesto- a pięćdziesięciolatków przebiega wyraźna granica podziału klasowo-pokoleniowego. Jasne, ten obraz trzeba niuansować: taka elita nie stanowi jednorodnej grupy interesów. Właśnie dlatego choćby hiperwolnorynkowy (tylko na poziomie sloganów i sposobu traktowania uboższych i zatrudnianej przez siebie sezonowo siły najemnej) Wojciech Cejrowski dopiero po #dobrazmiana zawisł na Poczcie Polskiej na plakatach zachęcających do kupna jego książek w wyjątkowej pocztowej ofercie.

Jeśli trochę uważniej spojrzymy na dzisiejszych 40-latków i 40-latki, widać dotykające ich pokoleniowe przypadłości. Szkoła podstawowa: lata 80. XX wieku to socjalizacja w duchu ideologii, w którą nikt już na ogół nie wierzył, zatem za młodu odbieraliśmy lekcję społecznego cynizmu i hipokryzji. W praktyce uczono nas już – nie zawsze w domach, ale z reguły w otoczeniu środowiskowym – kultu „dorabiania się”. Na naszych dziecinno-nastoletnich oczach pokolenie rodziców z PZPR-owców, post-opozycji albo programowo apolitycznych zamieniało się w ludzi, którzy łączą walką o przetrwanie z ciułaniem i urządzaniem się. Czasem szło o przeżycie, a czasem o to, żeby w końcu nacieszyć się prestiżem i „luksusem” posiadania czegoś lepszego niż puste puszki po zachodnich piwach. Materializm teoretyczny w zawrotnym tempie transformował w praktyczny. Na akademiach ku czci coś tam jeszcze niekiedy pierniczono o Leninie, ale później nasi wychowawcy wyjeżdżali na szybki handel do wciąż podzielonych Niemiec i wracali stamtąd Oplami z tamtejszych złomowisk. I tylko ten szrot, i tylko nowa meblościanka, i tylko ten marmurkowy dżins się liczył. Myśmy to dobrze wiedzieli, widzieliśmy, że co innego nam mówią, a w co innego wierzą.

Gdy poszliśmy do liceum, Polska się już solidnie przepoczwarzała, więc na jedną nóżkę Bóg, honor i ojczyzna, na drugą Róbta Co Chceta, zespół IRA, piwo 10,5 i pierwsze shake’i w MacDonaldzie. Wmówiono nam, że jesteśmy pokoleniem bez właściwości: za młodzi na opozycjonistów, za starzy na pełnoprawne dzieci III RP, ale w sam raz, żeby wydawać kieszonkowe w amerykańskim fast foodzie. I tak już zostało. Socjalizowano nas w dwóch zupełnie różnych światach – i to niemal w tym samym czasie, bo przecież już w latach 80. XX w. PRL podskórnie oddychał nurtem tęsknoty za hiperkonsumpcją, purytański socjalizm à la Gomułka nie kręcił ani (chłopo)robotników, ani inteligencji pracującej, ani PZPR-owskiej nomenklatury. Głośno o tym nie wypada mówić, ale roczniki urodzone w latach 60. XX w. (jacy one i oni dzisiaj bywają pobożni!) słynęły z tego, co eufemistycznie nazywa się swobodą obyczajów.

Wracając do dzisiejszych czterdziestolatków: nie jesteśmy nawet dzieciakami czasów głośnej dziś epoki duchologii, bo w latach 90. szliśmy na studia. Dorosły świat był wówczas dobrze już obsadzony przez dekadę od nas starszych, i jeszcze starszych. Mam wrażenie, że właściwie nikomu nie byliśmy wtedy rocznikowo potrzebni – chyba że właśnie jako nastoletni konsumenci i, nieco później, już jako potencjalni kredytobiorcy i mięso armatnie partii politycznych i zasób na rynku pracy – do obsadzenia nieco niższych szczebli rzeczywistości. W „Gazecie Wyborczej” w pierwszej połowie lat 90. XX w. chyba pisano o nas jako „X generation” i opisywano jako „niezaangażowanych”, „bez idei”, „nie potrzebujących tożsamości”. Dziś myślę, że w ten sposób spisywano nas na straty albo pokazywano miejsce w szeregu: no bo przecież to oni, starsi, mieli idee, cholernie silne tożsamości (które dziś przechodzą już w fobie starych sytych kotów), bardzo się angażowali w sukces swoich stronnictw, no i oczywiście dochodzili do pieniędzy i stanowisk. A nieco później, gdy zaczęliśmy kończyć studia i wchodzić w dorosłość, tych pieniędzy i stanowisk było już jakby mniej. Choć owszem, Dorocie Masłowskiej w „Wojnie polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną” udało się wykrzyczeć cały ten dziwny misz-masz świata wczesnej transformacji, który chłonęliśmy z nastoletnią ciekawością, niewiele mogąc w nim jeszcze samodzielnie zdziałać.

Dziś ludzie dekadę starsi to czasem dobrzy koledzy. Ale wtedy dzieliła nas przepaść. To właśnie ich – dziś tak można na to patrzeć – symbolizuje ułożony Artur z „Tanga” Mrożka. Choćby „Pampersi”: na ogół konserwatywni i liberalni gospodarczo, choć czasem post-anarchistyczni. Obecnie z produkcjami takimi jak „Fronda” z lat 90. chyba na prawicy uchodziliby za obrzydliwych lewaków, bo dzisiejsza toporna narodowa prawica nie zniosłaby nawet takich zabaw formą czy intelektualną prowokacją. No i wtedy, w latach 90., ktoś taki jak Cejrowski napieprzający kubkiem o stół w telewizji publicznej, to była spora atrakcja i szok kulturowy. Na szczęście, moim „Co z tym Kansas?” było własne dzieciństwo, więc nie dałem się nabrać na skserowany neokonserwatywny szwindel. Ale wielu to bawiło: co samo w sobie jest śmieszne, bo gdy Cejrowski głośno pomstował na to, że „lewactwo” uczy młodzież naciągać prezerwatywy na penisa, jego widownia z moich roczników właśnie po kryjomu uczyła się tej sztuki. Socjalizowanie do powszechnie akceptowanej hipokryzji – model arcypolski.

Dziś mam wrażenie, że pokolenie czterdziestolatków jest pokoleniem Zeliga: dostosowuje się do trendów, ponieważ nigdy nie wypracowało własnej idei, własnej silnej świadomości pokoleniowej. Nie przeżyliśmy nawet własnego konfliktu ze starymi: po prostu braliśmy to, co nam dawały różne koterie reprezentujące „starych”. Kooptacja była dla nas największym zaszczytem. Kiedyś chyba w większości byliśmy „jurkoowsiakowi” i chętnie czytaliśmy „Gazetę Wyborczą” (krzywiąc się na „mohery”, bo to nas czyniło takimi liberalnymi), dziś wielu odkryło w sobie arcypatriotów i neoendeków. Nazywa się to ładnie „zmądrzeniem”, ale według mnie to efekt Zeliga, reakcja przystosowawcza roczników, które za młodu puszczono samopas, przykładem uczono albo transformacyjnego cynizmu, albo kruchcianego fanatyzmu (a czasem jednego i drugiego na raz). Przegraliśmy jako pokolenie, ponieważ nie uświadomiliśmy sobie istnienia dwóch rebelii szczególnie ważnych w kontekście gwałtownych przepoczwarzeń ustrojowych: pokoleniowej i klasowej. Nie pozwolono nam ich sobie uświadomić. Na własnej skórze przekonujemy się do dziś, jak one łączą się ze sobą w porządku biograficzno-ekonomicznym.

Przy okazji: chyba jedynym środowiskiem ideowym, jakie znam, które przynajmniej w swych początkach w znacznej mierze rekrutowało się z roczników końca lat 70., początku lat 80. jest właśnie „Obywatel”/„Nowy Obywatel”. Może za lat dziesięć albo piętnaście, da się zrobić o tym szereg długich wywiadów. Skoro rośnie nam czytelnictwo, przybywa prenumerat, to znaczy, że udało się nam pokazać coś ważnego z przemian współczesnej Polski.

Wrócę na koniec do mitów. Szymon Gajowiec tak mówił w rozmowie z Cezarym Baryką: to Edward Abramowski. Filozof i socjolog. Nowator, prekursor we wszystkich dziedzinach. Główną dziedziną jego pracy duchowej była psychologia. Syn swego czasu, socjalista rewolucyjny, obijający się o wszelkie szkopuły nauki Marksa, błąkający się wśród nich ze swoją miarą fenomenalizmu podmiotowego, stwarza wreszcie naukę własną bojkotu państwa za pomocą złączenia ludzi w związki, stowarzyszenia, kooperatywy. Usiłuje wytworzyć świat nowy i nieznany, który w jego pojmowaniu będzie wielkim, powszechnym ruchem etycznym, świat przewidywany, wymyślony. Ta wymarzona za czasów rosyjskich rewolucja społeczna i moralna poprowadziła go konsekwentnie na stanowisko teoretyka kooperatyzmu praktycznego. A jego pomysł zorganizowania ludzi w sposób antypaństwowy przywiódł go w praktyce, za panowania nad Polską caratu, do uznania Polski nie istniejącej jako realizacji jego pomysłu. […] Patrzę na jego kochany portret i powtarzam mu codziennie: śpij spokojnie, jasny duchu! Pracujemy dzień i noc, bez wytchnienia, szerzymy i spełniamy twe marzenia, tylko zgoła inaczej, wprost inaczej, w wolnym państwie polskim. Uczę się patrząc na to oblicze, na tego ducha, czego robić nie należy, ażeby dojść tam, gdzie on dojść pragnął, gdyż samo życie po tysiąc razy zaprzeczyło marzeniom tego społecznego mistyka.

Do nas, jako pokolenia, nikt tak pięknie nie mówił. I nikt nam tak dobrego świadectwa nie dawał. Karcono nas za to często w mediach, byśmy nie byli podobni do „homo sovieticusów” ze starszych pokoleń, do bezbożników „z liberalnego Zachodu”, do „moherowych beretów”. Wszystkim nas straszono. Do niczego poza wolnym rynkiem, kruchtą albo libertynizmem nie chciano przekonać. I właściwie staliśmy się sumą tych strachów i takiej socjalizacji.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie