Krajobraz ze stocku
Krajobraz ze stocku
Plakat festiwalu Jazz nad Odrą 1989 autorstwa Jacka Wolffa i Wojciecha Zawadzkiego przedstawia Wrocław w wersji wielkomiejskiej – najpewniej zgodnie z wyobrażeniem autorów o „cywilizowanym świecie”. Znakiem cywilizacji jest tu przede wszystkim wszechobecność reklam. Kamienice na czarno-białej fotografii graficy przyozdobili mnóstwem kolorowych szyldów, bannerów, wywieszek – z charakterystyczną dla epoki dezynwolturą traktując ochronę znaku firmowego. Prawdopodobnie wycięto je z katalogu typu „Quelle”, który docierał wówczas do Polski w przesyłkach zagranicznych (i często był postrzegany jako rodzaj przewodnika po życiu w „normalnym kraju”). Wyobrażoną wielkomiejskość autorzy plakatu kupili w pełnym pakiecie – obok reklam samochodów i aparatów fotograficznych pojawia się również „Sex Party”. Zderzenie z tym plakatem po niemal 30 latach przynosi wrażenia z pogranicza śmiechu i przerażenia – autorzy chyba posiedli zdolność przewidywania przyszłości, bo Wrocław i inne polskie miasta tak właśnie wyglądają. Jedyna, ale zmieniająca wszystko różnica polega na tym, że zamiast aury prestiżowej wielkomiejskości otrzymaliśmy beztroski bałagan. Italo Calvino pisał jeszcze w latach 70. w „Niewidzialnych miastach”: Cechą przestrzeni miejskich jest przerost semiozy. Nazwy, symbole, ikony, reklamy przesłaniają domy, place, ludzi. Przerost semiozy, który nastąpił w Polsce, wydaje się szczególnie dotkliwy, przesłania bowiem wszystko, nawet Tatry – Podhale to region najbardziej niesławny pod względem wizualnego chaosu.
Dyskurs popularny na temat przestrzeni publicznej w Polsce ukształtowało zgodne założenie, że jest brzydko. Wyartykułowane zostało przede wszystkim w tekstach Filipa Springera i Piotra Sarzyńskiego (arcymalkontentów z zasady, którzy jednak uczciwie wskazują systemowe przyczyny), a także Ziemowita Szczerka (u niego brzydota ma rys egzotyczny i poczciwy, to brzydota o dobrym serduszku). Z jednej strony – polemizowanie z takim stanowiskiem jest bezcelowe, bo konieczne byłoby zignorowanie oczywistych zjawisk: wszędobylskiej reklamy, bezczelnej i agresywnej polityki deweloperów, bezinteresownego wandalizmu, śmiecenia. Tego nie da się nie zauważać. Z drugiej strony jednak narzekanie, nawet w dydaktycznym, uświadamiającym tonie, to nie wszystko, to zatrzymanie się na samym początku drogi. Konieczne jest bowiem zadecydowanie, co robić dalej i co jest wykonalne. Można oczywiście popaść w tożsamościowo-kompensacyjne tony, tarzać się z upodobaniem we własnym położeniu i reagować odruchem kolanowym na krytykę: jest brzydko, ale to nasza własna brzydota, inni nie będziemy! Jest w tym jednak nuta smutnego masochizmu i pogodzenia się z podłym losem. Można przyjrzeć się temu, co wymknęło się spod kontroli, spróbować zrozumieć, dlaczego tak się stało, a przede wszystkim – określić, gdzie i jak chcielibyśmy przebywać i mieszkać.
Smutny aktualnie kształt polskiego krajobrazu to kombinacja kilku elementów. Są to brak właściwego prawa, obyczaj zezwalający częściowo na bierność czy nadmiernie szeroki margines laissez-faire i wreszcie: czynnik finansowo-biznesowy. Wielokrotnie zdarzało mi się trafiać na refleksje czy mimowolne obserwacje dotyczące zmian w przestrzeni, gdy pisałam „Duchologię polską”, co pozwalało częściowo prześledzić zachodzące zmiany. Amatorska fotografia lat 70. i 80., fotograficzne „szkicowniki” Jerzego Lewczyńskiego, Davida Hlynsky’ego czy Władysława Hasiora ukazują często nie tylko pierwsze jaskółki wizualnej anarchii, plamy chaosu pojawiające się w odgórnie planowanej przestrzeni, ale także zaniedbania, brud, bałagan, które pracowicie gumkowano z pocztówek z betonowego raju (ich wspaniałą kolekcję opublikował ostatnio Mikołaj Długosz w „Lecie w mieście”). Pomału jednak w krajobraz wkrada się reklama, nie tylko państwowo usankcjonowana poprzez murale, ale także amatorska, jak ręcznie namalowany plakat „Samomyjki”, wypatrzony przez Hlynsky’ego w jednym z krakowskich sklepów. W przestrzeni pojawia się sporo amatorskiej twórczości, niekoniecznie tylko w obrębie ogródka działkowego, gdzie to – jak w głośnym eseju opisał Roch Sulima – kultywowano kreatywność w duchu zrób to sam. Rozmaite szyldy i plansze, fronty sklepów, wystawy, wszystkie stawały się polem twórczości wernakularnej.
Urządzanie miasta po swojemu (z dobrym i złym skutkiem oczywiście) nie jest więc zjawiskiem nowym; jeszcze w latach 70. Marcin Czerwiński starał się przeprowadzić obronę fenomenu, który wówczas określano jako kicz miejski: niejeden szyld, niejedna reklama, witryny, zaaranżowanie kwietników, malunki geometryczne na ławkach i sztachetach, balkony z ich domowej roboty zasłonkami, markizami itp. Jest to po prostu w mieście taki oto żywioł plastyczny, który przeziera co krok. Uzasadniał także miejsce dla „domków polskich”; domek taki, zamieszkiwany przez typ „drobnego ciułacza”, zrodził się na obszarach miejskich i przymiejskich już poza obrębem folkloru, natomiast w obrębie działania rynku, dla którego pracował tartak, cegielnia czy blacharnia, narodził się w sferze społecznej, nieaspirującej do wzorców mieszczańskich czy ziemiańskich. Wydaje się, że właśnie domek polski i kicz miejski to niewinni, budzący dzisiaj sympatyczne skojarzenia protoplaści aktualnego bałaganu przestrzennego.
Podobnie ciepłe uczucia można żywić do zanikającego już powoli zjawiska typopolo, charakterystycznego dla wczesnego kapitalizmu. Powszechna dostępność kolorowych folii samoprzylepnych spopularyzowała szyldy autorstwa samych właścicieli drobnych biznesików, często nieporadne, bez ładu i składu, ale przez to oryginalne i pozwalające dostrzec dobre chęci. „Dziki” kapitalizm w Polsce lat 90. przyniósł w estetyce ofensywę amatorki, w której od czasu do czasu pojawiały się przejawy naprawdę błyskotliwej wyobraźni. Stylistyka aspiracyjna (o której indywidualnym wymiarze, przejawiającym się we „właściwym” stroju, rekreacji i hobby, pisze znakomicie Magda Szcześniak w „Normach widzialności”) kazała zdobić szklanymi frontami banki i urzędy, a nowe gmachy stawiać w stylu postmodernistycznym, najlepiej wściekle kolorowe. Równolegle z nią istniał jednak wszechświat mało-sklepikowo-bazarowy, w którym królowało typopolo nalepione pobieżnie na front PRL-owskiego sklepu. Elementem, który zostanie zauważony zapewne przez niewielu, więc być może tym bardziej warto o nim przypomnieć, jest estetyka wernakularna i oddolna kreatywność mieszkańców: wszystkie wynalazki architektoniczne i dekoratorskie, które powstają z pomysłowości, potrzeby chwili czy chęci ozdobienia otoczenia, a przy tym nie są sformatowane przez łatwo dostępne gotowce. Najprostsze sześciany „kostek polskich” niejednokrotnie zdobiono mozaikami z potłuczonej ceramiki (w mojej okolicy obowiązuje kolor morski), balkony blokowisk przeobrażały się w egzotyczne palmiarnie wyłożone warstwami mat, a balustrady pokrywały się kolorowymi pasami z tworzywa. Obecnie nawet ogródki działkowe, które łatwo wyposażyć sprzętem z marketów budowlanych, nie są już ostoją oryginalnych samoróbek. Jednym z niewielu nowych zjawisk na tym polu, z pewnością godnym odnotowania, jest drugie życie opon, które funkcjonują jako huśtawki, klomby, a nawet fantazyjne łabędzie.
Wszystkie te zjawiska są prekursorskie w stosunku do aktualnego stanu rzeczy i znamionuje je pewna radosna anarchia. Różnica między 1991 a 2016 jest jednak znacząca: przed dwiema dekadami większość wspomnianych wyrobów była „jednorazowa” – niemal nieobecnym zjawiskiem były bary czy sklepy sieciowe. Aktualnie natomiast mamy do czynienia z kombinacjami prefabrykatów, z inwazją klonów. Najłatwiej zauważyć to nie tylko po wszechobecności dyskontów spożywczych, które stopniowo eliminują sklepy indywidualne, ale także po obecności fotografii stockowej w reklamie produkowanej przez trzecioligowe agencje i studyjka poligraficzne. Pojawiają się na nich wciąż te same twarze z banku zdjęć, podobne ornamenty, zbliżona typografia. W parze ze sformatowaniem przestrzeni idzie łopatologiczne myślenie o reklamie, zgodnie z którym wskazówki do sklepu, hurtowni, warsztatu muszą być natrętne, a jeśli kiosk nie zostanie otoczony ze wszystkich stron świata strzałkami wskazującymi „to jest kiosk”, żaden klient nie domyśli się, co to za obiekt.
Ewolucja polskiej przestrzeni publicznej idzie w parze z modami gastronomicznymi, motoryzacyjnymi itp. Z jednej strony mamy estetykę „na sterydach”, a w niej wspólny mianownik znajdują energy drinki oraz szybkie auta, z których w środku nocy słychać głośną, basową muzykę. Z drugiej – w schludnych kawiarniach miękkie akustyczne melodie sączą się przy aromatycznych napojach i dietetycznym cieście; te lokale mają bardziej dyskretne liternictwo, elegancko zaprojektowane logo. Oczywiście ich wygląd jest ściśle związany z zawartością. Krótkowzroczne i niedobre byłoby narzekanie na pstrzące nasz krajobraz budki i kioseczki, bez zwrócenia uwagi na ich paskudne nadzienie w postaci lombardów, sklepów z alkoholem i lokali z automatami do gier, wszystkie oczywiście czynne 24 godziny na dobę i często stawiane jedno obok drugiego, jako sprawnie funkcjonująca – nawet, gdy ma niezależnych właścicieli – maszyneria do wykorzystywania ludzkiej łatwowierności i desperacji. Modne kawiarnie, salony urody, ale także biura przynależą z kolei do „mac-świata” (nie chodzi o McDonald’sa, lecz o Macbooka), rejonów globalnej estetyki, która odznacza się „spreparowaną bezpretensjonalnością”, sztucznie zaaranżowanym powrotem do prostoty i natury. Przestrzenie te i sposoby ich użytkowania mają oczywiście wymiar klasowy, czekający jeszcze na bardziej gruntowne zbadanie, ale wydaje się, że ich światy w pewnym stopniu zazębiają się – kawiarnię czy salon spa w stylu warszawskim można już coraz częściej znaleźć w mieście powiatowym, meble i dekoracje w tzw. stylu skandynawskim dostępne są powszechnie w niedrogich sklepach, co rozwiewa aurę wielkomiejskiej elitarności.
Agata Pankiewicz, redaktorka antologii „Hawaikum”, poświęconej koślawej urodzie polskich przestrzeni, wskazuje na osobliwą kombinację dobrych chęci i zupełnego wyalienowania. Ja o tym myślę jak o próbie budowania swojego raju. A że te raje są zupełnie niepołączone ze sobą i z krajobrazem, to inna sprawa – mówi Pankiewicz w wywiadzie dla pisma „Aktivist”. Pozwalając sobie na osobiste wtrącenie i odrobinę anecdata: moje doświadczenie mieszkania na przedmieściach różnych miejscowości wydaje się potwierdzać te obserwacje. O ile mieszkanie w bloku przyzwyczaja czy niejako wymusza współdziałanie i komunikację z sąsiadami, branie pod uwagę ich preferencji, czasem wspólne podejmowanie decyzji, o tyle budownictwo jednorodzinne sprzyja wytworzeniu efektu „pola siłowego” wokół pojedynczej działki. Przez to pole, w wyobrażeniu właściciela, nie przenikają hałasy, brzydkie zapachy i inne nieprzyjemności, a nieprzekraczalną granicę totalnej swobody (w której często nie mieszczą się praktyki dobrosąsiedzkie) wyznacza linia ogrodzenia właśnie. Można dopatrywać się przyczyn takiego stanu rzeczy w przekonaniu, że (aspiracyjny) domek na przedmieściu postrzegany jest przez jego lokatora często jako bezpieczna przystań, niejako wyabstrahowana z szerszego otoczenia – służy do spędzania w niej poranków, wieczorów i weekendów, przyjeżdża się doń i wyjeżdża zeń samochodem. Do tego dom stanowi spełnienie pewnej ambicji, co sprzyja pobłażliwości własnej. Często nie stoi za tym zapewne zła wola, a przyzwyczajenie, komfortowy mechanizm psychologiczny, rodzaj projekcji każącej wierzyć, że skoro u mnie wszystko działa, to wszędzie indziej również.
W tym kontekście do myślenia dają badania przeprowadzone przez TNS w 2013 roku. Pokazują one ciekawą rozbieżność, która pomaga wyjaśnić paradoksy polskiego krajobrazu: oto 80% badanych uważa, że ważne jest, aby miejscowość ładnie wyglądała, ale jednocześnie aż 70% nie widzi problemu we własnej okolicy, udzielając twierdzącej odpowiedzi na pytanie „czy przestrzeń w Polsce jest uporządkowana?” dotyczące najbliższego otoczenia. To samo pytanie zadane w odniesieniu do uogólnionych miast, wsi i dróg przyniosło odpowiedzi już mniej optymistyczne. Jednocześnie te same badania pozytywnie zaskakują przy okazji pytania o zjawisko, które pewien wygadany internauta nazwał „zagrodowym liberalizmem”. Większość ankietowanych wyraziła opinię, że „mieszkańcy i lokalne władze powinni mieć wpływ na to, co jest budowane w ich okolicy”. Wreszcie, i to zapewne najbardziej praktyczna wiedza, ankietowani deklarują, co ich zdaniem szpeci wspólną przestrzeń. Przede wszystkim są to śmieci, psie kupy i napisy na murach. Pakiet „springerowski”, czyli architektoniczny bałagan i chaotyczna zabudowa, dzikie parkingi, a przede wszystkim reklamy – niepokoją znacznie mniejszą liczbę pytanych. Warto zastanowić się, skąd wynika taki stan rzeczy. Pomagają w tym dalsze deklaracje: niemal połowa zapytanych Polaków twierdzi, że reklamy, gdy są pomysłowe i zabawne, mogą urozmaicać przestrzeń; większość zdecydowanie uważa, że nie wolno wywieszać bannerów na zabytkach; jednocześnie niemal taka sama liczba osób zgodziłaby się na wywieszenie reklamy na własnym domu, gdyby mogli otrzymać za to zapłatę.
Te obserwacje pozwalają wysnuwać przypuszczenie, że pewne zjawiska mogą być traktowane jak zło konieczne (dzikie parkingi, ponieważ jest zbyt mało parkingów właściwych, podobnie z mieszkaniami – lepsze jakiekolwiek niż żadne), inne z kolei budzą akceptację, jeśli w jakiś sposób zostaną ucywilizowane. Oto reklama outdoorowa jest tolerowana, gdy znajduje się w przeznaczonym dla siebie miejscu (klasyczne billboardy, citylighty na przystankach, murale), natomiast bannery na ogrodzeniach, a zwłaszcza siatki na budynkach, zwane popularnie „szmatami”, budzą jednoznaczną niechęć. Innymi słowy, konieczna jest jakaś droga środka, która pozwoli na „kuratorowanie” (przez samorządy? komisje? samych właścicieli budynków?) przestrzeni reklamowej tak, aby uwzględniała kompromisowe rozwiązania. Dyskutowana ubiegłoroczna ustawa krajobrazowa wydaje się odpowiadać na te problemy tylko po części.
Kolejną przyczyną o systemowym charakterze jest zjawisko, które można nazwać rodzajem wymuszonej rezygnacji. A może ponurym pragmatyzmem, każącym wybierać budującym i urządzającym przestrzeń pomysły wtórne, rodem z masowego supermarketu, kiepskiej jakości, nieładne, tylko dlatego, że okazują się bardziej ekonomiczne czy wygodniejsze w utrzymaniu. To sprawia, że z krajobrazu Polski znika stopniowo lub bezpowrotnie zmienia się ciekawa architektura, której remont się nie opłaca. Smutnym przykładem jest choćby malejąca liczba unikatowych domków z wapienia w okolicach Częstochowy, które łączą rustykalną urodę z regionalnym rysem (przy budowie wykorzystywano lokalny surowiec). Niestety ich konstrukcja powoduje problemy z temperaturą i wilgocią wewnątrz domu, urok przegrywa więc z argumentem praktycznym: wapień chowa się pod styropianem albo stawia nowego gotowca z katalogu. Być może przemyślany system ochrony dziedzictwa architektonicznego, który uwzględniłby odciążenie mieszkańców w wydatkach, pozwoliłby zachować przestrzeń regionu w oryginalnym kształcie?
Możliwe jednak, że stałe zanurzenie w pewnej rzeczywistości nie pozwala dostrzec szerszych struktur czy zaburza obserwację powolnej ewolucji, każąc skupiać się na stanie bieżącym. Na potrzeby „Duchologii polskiej” miałam możliwość przeprowadzenia kilku rozmów z Cyprianem Kościelniakiem, polskim grafikiem i ilustratorem, od lat pracującym w Holandii. W latach 80. na własne potrzeby prowadził szkicownik fotograficzny, dokumentujący oddolną twórczość działkowiczów czy robotników – tak jakby przewidywał, że ich czas już mija, domagają się więc zarejestrowania. […] tak zwana epoka żelaza, czyli bramy, ogrodzenia. To było dla mnie esencją wizualności Polski Ludowej: natychmiast, szybko, tanio. Coś, co miało trwać chwilę, trwało dziesięć lat. Zauważenie ulicy, tego, co brudne, szare, było dla mnie wielkim odkryciem. Przyznałem się sam przed sobą, że to mój świat i że muszę z niego korzystać – mówił. Kolejne powroty do Polski przynosiły obserwacje o zmieniającej się przestrzeni, która stopniowo zaczęła się jego zdaniem „niderlandyzować”, podążając w stronę pewnego sformatowania, odgórnego projektu. W Holandii, ale też coraz bardziej w Polsce, brakuje mi siermiężności, komunikacji płynącej z pierwotnej potrzeby używania znaków. W latach 80. było tego mnóstwo.
Alternatywą dla amatorskiej, nieprofesjonalnej komunikacji okazuje się niestety profesjonalizm w formie instant, przestrzeń renowacji w identycznym stylu, „kamienowanych” rynków, blaszanych klocków, jednakowych dyskontów i marketów, szaro-czerwonych zygzaków kostki Bauma, zatłoczonych nowych osiedli, krótkowzrocznych projektów. Strategia „natychmiast, szybko, tanio”, o której wspomina Kościelniak, zyskała nowe wcielenie – ukryte pod pretekstem modernizacji. Nieprzemyślanej i pospiesznej, często niezbyt funkcjonalnej, do tego najpewniej z krótką datą ważności. Jej powolna erozja, starzenie się, może przynieść dla wspólnej przestrzeni skutki jeszcze bardziej opłakane. Być może warto już dzisiaj wykonać kilka symulacji: zamienić w myślach jedno z nowych centrów handlowych w dużym mieście w opuszczony supermarket ze „Świtu żywych trupów” (galerie handlowe skutecznie zombifikują centra miast – dlaczego ich nie miałoby kiedyś spotkać to samo), wyobrazić sobie odnowiony dworzec czy centrum przesiadkowe za kilkanaście lat, gdy materiały się nieco zestarzeją (czy trzeba będzie co chwilę coś łatać?), całe miejscowości bez zieleni (bo miejsca parkingowe, bo trzeba grabić liście), a szerszy krajobraz bez naturalnych nie-miejsc, łąk, zarośli, małych lasków, zjedzonych przez rozrost miast (urban sprawl). To perspektywy groźniejsze niż plankton reklamowy, który – choć brzydki – stosunkowo łatwo posprzątać.
Olga Drenda