Z Alicją Beryt i Michałem Maleszką z krakowskiej spółdzielni „Ogniwo” rozmawiamy o tym, jak idee współpracy, działania nie dla zysku, demokracji, samostanowienia i równości wcielają w życie w ramach założonej kooperatywy.
***
Spółdzielnia „Ogniwo” istnieje od 2014 r. Jakie idee, wartości i pomysły stały za jej powstaniem? Czy trudno było przekuć je w codzienną praktykę?
Alicja Beryt: Zaczynaliśmy jako grupa 10 osób, bo taki jest wymóg formalny przy zakładaniu spółdzielni w Polsce. Obecnie „Ogniwo” liczy 22 członków i członkiń. Prowadzimy księgarnię-kawiarnię-centrum społeczne na krakowskim Kazimierzu. Użyczamy naszej przestrzeni różnym inicjatywom (inicjatywy kobiece, queerowe, malowanie transparentów na demonstracje, spotkania nieformalnych grup reagujących na bieżące wydarzenia), a także warsztatowi elektronicznemu prowadzonemu przez jednego z naszych spółdzielców. Odbywają się wystawy, wykłady, pokazy filmów, debaty, premiery książek.
Zanim założyliśmy spółdzielnię, duża część z nas uprawiała różne formy lokalnego aktywizmu, formalne i nieformalne. Można tu wymienić okupację krakowskiego rynku w 2012, Inicjatywę Prawo do Miasta, Krakowski Chór Rewolucyjny, Kraków Przeciw Igrzyskom, „Krytykę Polityczną”, partie polityczne – PPS, Zielonych i później Razem. Mieliśmy doświadczenie w pracy w organizacjach i w organizowaniu ludzi. Nie mieliśmy doświadczenia w biznesie.
Potrzebowaliśmy „własnej”, przyjaznej przestrzeni. Na pytanie: po co to robimy, odpowiadaliśmy żartobliwie „żeby lewactwo miało gdzie imprezować”. Wielu i wiele z nas organizowało różne wydarzenia i musiało się tułać po różnych lokalach albo po prywatnych mieszkaniach, co siłą rzeczy stwarza ograniczenia.
Michał Maleszka: Przez lata czytałem o alternatywnych formach organizowania się – w anarchistyczno-punkowych zinach, w prasie typu „Obywatel” czy w tekstach klasyków pokroju Abramowskiego. Wstąpiłem do spółdzielni między innymi dlatego, by w końcu sprawdzić, jak idea sprawdza się w praktyce, choćby w ograniczonym zakresie.
A. B.: Początki były trudne – wszystko, co sobie założyliśmy, trwało dłużej. Rodziło to oczywiście sporo frustracji. Żadne z nas nigdy na serio nie prowadziło knajpy, więc wszystkie pomysły były nowe i niesprawdzone. Cały czas musieliśmy uczyć się od siebie nawzajem. Często iść na kompromis, bo okazywało się, że nie zgadzamy się co do szczegółów. Ponieważ przyjęliśmy, że decyzje chcemy podejmować w miarę możliwości konsensualnie, prowadziliśmy niekończące się dyskusje.
Forma prawna spółdzielni to „spółdzielnia pracy”. Jak to działa? Jakie są zasady dotyczące wypracowywania zysku i jego podziału? Jak radzicie sobie z podziałem obowiązków?
M. M.: Jesteśmy „zwykłą” spółdzielnią, a nie spółdzielnią socjalną. Warto to podkreślić, bo wiele osób z góry zakłada, że jeśli spółdzielnia, to na pewno socjalna. Jak działa spółdzielnia? Jak zwykła firma, ale z wewnętrzną demokracją – każdy członek i członkini spółdzielni mają równe prawo decydowania o przedsiębiorstwie bez względu na ilość wniesionych udziałów. W praktyce ta demokracja wiąże się z koniecznością dopełnienia mniej lub bardziej uciążliwych procedur.
A. B.: W Polsce firmę może założyć każdy i może to uczynić bardzo szybko. Założenie spółdzielni wiąże się z dużą ilością formalności i jest skomplikowane. Tym bardziej dla ludzi, którzy w najlepszym przypadku należeli wcześniej do spółdzielni mieszkaniowej, a najczęściej nie należeli do żadnej.
M. M.: Staramy się, aby postulat demokracji wewnątrz przedsiębiorstwa nie zamienił się w czysty formalizm, staramy się tę demokrację praktykować na co dzień. Oprócz tego, że jesteśmy w stałym kontakcie dzięki aplikacji do pracy zespołowej, spotykamy się co tydzień, żeby omówić, co jest do zrobienia i rozdzielić zadania. Owszem, jak każda spółdzielnia mamy prezesa, zarząd i radę, ale w praktyce większość istotnych decyzji podejmujemy po ogólnej dyskusji.
Formalnie rzecz ujmując nasza spółdzielnia jest spółdzielnią bezprzymiotnikową. Dawniej ta forma działalności nazywana była chyba „spółdzielnią pracy i użytkowników”. W tej chwili jest nas 22 spółdzielców i spółdzielczyń. Większość z nas ma „normalną”, pozaspółdzielczą, ośmiogodzinną pracę. Jako spółdzielnia utrzymujemy się z obrotów baru, sprzedaży książek i udostępniania przestrzeni na warsztaty i spotkania. Zysk idzie w całości na bieżącą działalność, opłaty i wynagrodzenia. Nadwyżka jest raczej niewielka, ale nie „dokładamy” do spółdzielni.
Osoby zatrudnione spędzają w spółdzielni najwięcej czasu i siłą rzeczy to na nie spada utrzymanie przedsięwzięcia w ruchu z dnia na dzień – kontrolują magazyn, odpowiadają na e-maile, telefony i ogólnie trzymają rękę na pulsie. Reszta z nas dołącza się w miarę możliwości, posiadanych umiejętności i zasobów. Osoby z samochodem odpowiedzialne są za dostawy. W ramach spółdzielni funkcjonuje zgrana podgrupa nagłośnieniowo-techniczna. Inni zwyczajowo odpowiedzialni są za media społecznościowe czy grafikę. Większość wydarzeń organizowanych jest przez osoby i organizacje zewnętrzne, ale część organizujemy sami – tutaj sprawdzają się osobiste kontakty i zainteresowania poszczególnych spółdzielców.
A. B.: Podczas rozmów ze znajomymi, którzy, tak to ujmijmy, nie do końca kumają ideę spółdzielczości, pojawiały się często pytania w rodzaju: ale jak będziecie sprawdzać, czy ktoś nie kradnie pieniędzy, albo czy wywiązuje się ze swoich obowiązków? To prawda, nie mamy rozwiniętego systemu kontroli. Zadania, które przydzielamy sobie na cotygodniowych spotkaniach, są realizowane sprawnie lub mniej sprawnie, ale nie wyciągamy wobec siebie konsekwencji. Nie mamy premii, z której dałoby się coś obciąć. W zasadzie ostracyzm społeczny też występuje w niewielkim stopniu, chociaż oczywiście nie zawsze wszystko jest idealnie. Zdecydowanie częściej staramy się chwalić za dobrze wykonaną robotę, niż ganić za coś, co nie jest zrobione od miesięcy. Czasem okazuje się, że po prostu nie musiało być zrobione. Czasem, że zadanie przejmuje ktoś inny. Może to naiwne i idealistyczne podejście, ale dla mnie osobiście w „Ogniwie” ważniejsza jest dobra atmosfera niż perfekcyjnie wykonane zadania. W dzisiejszym świecie po prostu bardzo wiele od siebie wymagamy. Cenię sobie, że w „Ogniwie” nie ma wielkiego ciśnienia, ale z drugiej strony nie ma też drastycznego zawalania pracy.
M. M.: Początkowe etapy istnienia spółdzielni to było „rozpoznanie walką” granic naszego entuzjazmu i możliwości. Wiele pomysłów zostało zweryfikowanych negatywnie, na wiele nie starczyło czasu i energii.
Na jakich przykładach, z Polski czy zza granicy, wzorowaliście się ideowo?
M. M.: Nie jesteśmy szczególnie wyjątkowi. Istnieją podobne księgarnio-kawiarnie (np. Zemsta w Poznaniu), różnego rodzaju centra społeczne – zarówno formalne (jak świetlice Krytyki Politycznej), jak i anarchistyczne squaty. Gdy zawiązywaliśmy spółdzielnię, chcieliśmy stworzyć tego typu miejsce. Jednak w odróżnieniu od squatów chcieliśmy działać w pełni legalnie, a w odróżnieniu od NGO’sów – chcieliśmy być niezależni od zewnętrznych źródeł finansowania.
A. B.: „Ogniwo” jest trochę domem kultury, ale zamiast pracowni plastycznej mamy malowanie transparentów. Ćwiczy u nas Krakowski Chór Rewolucyjny, a czasem także Krakofonia (Chór LGBT). Wielu znajomych dziwiło się, przychodząc do nas po raz pierwszy, bo myślało, że spółdzielnia to będzie taki squat. Ale my chcieliśmy, żeby było mniej wsobnie, mniej subkulturowo. Zależało nam na zdobyciu bardziej różnorodnej klienteli. Chodziło o to, żeby w „Ogniwie” czuli się dobrze nie tylko aktywiści, ale i osoby w rodzaju naszych rodziców, jak i znajomi spoza aktywistycznej bańki. Myślę, że do pewnego stopnia to się udało. Z jednej strony jesteśmy kawiarnią jak wiele innych, z drugiej, kiedy idę na kawę gdzieś indziej, zawsze się trochę dziwię, że można chcieć „tylko” sprzedawać kawę.
Jakie są największe przeszkody, trudności w pracy w takim kształcie?
M. M.: Większość z nas pracą na rzecz spółdzielni zajmuje się „po godzinach” – choć nie traktowałbym tego jako trudności, lecz jako model, który świadomie wybraliśmy. Większość przeszkód, z którymi się spotykamy, ma charakter zewnętrzny – np. niepewna sytuacja lokalowa. Ze spółdzielczą formą działalności często kojarzony jest biurokratyczny formalizm, będący poniekąd ubocznym kosztem demokracji wewnątrz przedsiębiorstwa. W naszym przypadku jest to niwelowane przez fakt, że jesteśmy raczej zgraną ekipą. Utrzymujemy też bardzo dobry kontakt z lokalnymi przedstawicielami Związku Lustracyjnego Spółdzielni Pracy, którzy służą nam radą we wszystkich sprawach formalnoprawnych.
Właściwie ze wszystkimi kryzysami, z którymi mamy do czynienia, łatwiej sobie poradzić działając przy pomocy spółdzielczej formy i ducha. Trudności rozkładają się w miarę równomiernie na spore grono osób, z których każda ma równy interes w pracy na rzecz wspólnego przedsięwzięcia. Łatwiej jest zmobilizować zasoby, pomysły i energię. Łatwiej jest kogoś odciążyć czy zamienić, gdy ten nie daje rady. Gdyby nasz lokal prowadzony był jak zwykła firma, to dotychczasowe kryzysy zapewne dawno już by nas zmiotły ze sceny.
A. B.: Z pewnością trudno jest o równy podział pracy, ze względu na nasze zaangażowanie na innych polach. Jak wspominałam, nie prowadzimy żadnych kontroli, kto ile czasu poświęca spółdzielni i jak wywiązuje się z zadań. Prawdopodobnie dałoby się to łatwo zważyć, zmierzyć i policzyć, ale celowo tego nie robimy. Sukces pracy grupowej jest bardziej satysfakcjonujący niż indywidualne osiągnięcia, a także ważniejszy jako materiał do rozważań, niż indywidualne porażki. Brzmi to może bardzo bezosobowo, ale w praktyce działa. Jeśli chodzi o wymienianie największych trudności, to nigdy nie będzie jakieś pojedyncze wydarzenie, a bardziej proza życia. Suma małych trudności jest zawsze bardziej uciążliwa. Ale zgadzam się z Michałem, że w większej grupie łatwiej sobie z nimi poradzić.
Wymieńcie trzy najważniejsze wydarzenia/wyzwania, którym udało się wspólnie podołać/zorganizować.
M. M.: Największym wyzwaniem, przed jakim stanęliśmy, był rzeczywisty początek działalności lokalu jesienią 2015 roku. Przedłużający się remont pochłonął większą część naszych środków, skończyły się wakacje czynszowe – spółdzielnia musiała zacząć na siebie zarabiać. Nadszedł moment, w którym idee nieuchronnie zostały skonfrontowane z twardą rzeczywistością. To był czas, w który wielu rzeczy uczyliśmy się niejako „w biegu”, wypracowaliśmy swoje procedury i styl pracy.
A. B.: Dużym wyzwaniem organizacyjnym była organizacja spotkania z autorem głośnego reportażu „Głód”, wydanego w Polsce w 2016 r., Argentyńczykiem Martínem Caparrósem. Z prośbą o współorganizację spotkania zgłosiły się Wydawnictwo Literackie i Krakowskie Biuro Festiwalowe, operator programu Kraków – Miasto Literatury UNESCO, co było dla nas dowodem, że weszliśmy na stałe na gęstą krakowską mapę kulturalną jako „zaangażowany” lokal (wybrany ze względu na tematykę książki).
M. M.: Z przedsięwzięć, które współorganizowaliśmy, a które można potraktować w kategorii wyzwań, przychodzą mi do głowy dwa przykłady. Pierwszy to „Przystań pielgrzyma LGBT”, którą zorganizowało u nas stowarzyszenie „Wiara i Tęcza” podczas Światowych Dni Młodzieży. Organizatorzy dostawali wiadomości z pogróżkami, obawialiśmy się trochę o bezpieczeństwo lokalu, ogólnie sytuacja w mieście była połączeniem karnawału ze stanem wyjątkowym. Ostatecznie było bardzo spokojnie, a nasz lokal został odwiedzony przez chyba wszystko możliwe redakcje prasowe z kontynentu.
Drugie wydarzenie-wyzwanie jest z zupełnie innej parafii. Od kilku miesięcy organizujemy w Ogniwie „Złe wieczory” – spotkania poświęcone scenie muzyki metalowej. Pomysł wyszedł od jednego z naszych spółdzielców, który jest fanem takich klimatów – w odróżnieniu od większości. „Złe wieczory” są o tyle fajne, że gromadzą zupełnie inną publikę od tej, która przychodzi do nas na co dzień i do której przyzwyczailiśmy się. Dla nas to wyjście poza nasze podstawowe środowisko – krakowsko-lewicowo-inteligenckie, a także kontynuacja polityki pluralizmu, którą prowadzimy od początku, łącząc w jednej przestrzeni promocje numerów „Nowego Obywatela” i książek „Krytyki Politycznej”, goszcząc „Dni Świeckości” i współpracując z „Tygodnikiem Powszechnym”.
Jak postrzegacie obecną „modę na spółdzielczość”, trend na powstawanie kooperatyw spożywczych i innych? Niektórzy mówią, że to zabawa dla przedstawicieli klasy średniej i tzw. alternatywnej młodzieży, nie prawdziwe spółdzielnie etosowe, których celem było zapewnienie bytu/pożywienia członkom i które bywały ich „być albo nie być”. Czy spółdzielczość w XXI wieku ma szansę stać się popularna w sensie powszechności, nie chwilowej mody?
A. B.: Nie będzie ukrywać, że poniekąd jesteśmy częścią tej mody. Ale uważam, że lepsza jest moda na spółdzielczość niż moda na „załóż firmę”. Dlaczego? „Zakładanie firmy” wynika z różnych rzeczy, ale dla mnie ideowo z przekonania, że sama będę lepszą szefową niż ktoś inny, a przy okazji pracuję na własny rachunek. Czyli jest to bardzo indywidualistyczna postawa, która na dobrą sprawę nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Zakładanie spółdzielni to oczywiście forma „samorządności”, ale wynikająca z przekonania, że od innych ludzi można i trzeba się czegoś nauczyć. Praca w spółdzielni to współpraca, to rodzi zupełnie innego rodzaju klimat, wynika z innych założeń. Większą wartością jest wspólna praca, a mniejszą indywidualny zysk.
M. M.: Większość z nas nie czerpie bezpośrednich profitów z działalności spółdzielni. To, co robimy, w znacznej mierze jest robione dla idei albo w celu spełnienia swoich potrzeb pozaekonomicznych. Wszystko to sytuuje nas raczej w trendzie wspomnianym w pytaniu. W miarę możliwości staramy się propagować wiedzę o spółdzielczości, związanych z nim etosie i wartościach, ale – nie łudźmy się – do odrodzenia ruchu spółdzielczego potrzeba czegoś więcej niż księgarnio-kawiarni na krakowskim Kazimierzu.
Spółdzielczość po 1989 r. wydaje się być celowo upośledzona wobec innych form własności. Z punktu widzenia typowego pracownika czy konsumenta wiąże się ona przede wszystkim z często niezrozumiałym formalizmem. Niski jest poziom świadomości tego, czym w ogóle jest spółdzielczość. Dla wielu osób jest to archaiczna forma prowadzenia działalności, w zasadzie nieodróżnialna od własności państwowej.
Popularność w XXI wieku? Konieczna jest edukacja w tym zakresie i pewnie zmiany w prawie. Być może powinno się promować spółdzielnie zamiast start-upów. Propagować tę formę w szkołach – na zajęciach z przedsiębiorczości albo poprzez spółdzielnie uczniowskie. Osobiście uważam, że teksty np. Abramowskiego powinno się wpisać na listę licealnych lektur. Na Zachodzie odkrywa się ostatnio na nowo bardzo tradycyjnie rozumiane zasady spółdzielczości jako potencjalną alternatywę wobec przedsięwzięć typu Uber.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Magdalena Okraska
20 marca 2017 r.