Rynkowy imperializm – monopole i globalny łańcuch wartości. Studium przypadku i propozycje obrony

Rynkowy imperializm – monopole i globalny łańcuch wartości. Studium przypadku i propozycje obrony

·

„Globalizacja nie jest monolityczną siłą, lecz ewoluującym zestawem konsekwencji – niektóre z nich są dobre, niektóre złe, a niektóre niezamierzone. To nowa rzeczywistość” – napisał dokładnie 10 lat temu John B. Larson, polityk amerykańskiej Partii Demokratycznej. Rzeczywiście, globalizacja wywróciła nasz świat do góry nogami – umożliwiła szybki transfer technologii i kapitału, stworzyła nową globalną jakość relacji międzyludzkich, wreszcie wydłużyła i rozproszyła po całym świecie produkcję nawet najbardziej podstawowych dóbr. Niejednokrotnie jest oskarżana o całe zło dzisiejszych czasów, od zniszczenia rodzimego przemysłu po degenerację moralną. Teorie mniej lub bardziej spiskowe doszukują się istnienia światowej oligarchii kontrolującej nasze życia lub globalnego starcia cywilizacji religijno-politycznych.

Jednym z najbardziej zauważalnych objawów globalizacji jest oczywiście powstanie nowej jakości korporacji międzynarodowych, ich globalnych operacji oraz podążającego za nimi transnarodowego kapitału. Nie chcemy, aby ten tekst stanowił klasyczne powtórzenie – niejednokrotnie niezwykle celnych i trafnych – argumentów przytaczających przypadki unikania opodatkowania, zatruwania środowiska czy niemal neokolonialnych warunków pracy, wyrażających się w folwarcznym stosunku do nisko opłacanej siły roboczej. Nawet najbardziej zasadna krytyka modelu w optyce makro powinna zacząć się od zbadania zależności na poziomie mikro, czyli modeli i strategii biznesowych. Zasadniczo na każdym ustabilizowanym rynku znajdziemy jakiegoś gracza „odstającego” pod względem modelu biznesowego od reszty uczciwych konkurentów – zazwyczaj niestety w kierunku tego bardziej krwiożerczego kapitalizmu.

W globalnym łańcuchu wartości (global value chain) tym bardziej trudno o zdefiniowanie podziału ciężaru i korzyści na każdym etapie produkcji dóbr i usług wędrujących między gospodarkami, i tu właśnie powinniśmy być bardziej czuli na wszystkie uboczne efekty działań międzynarodowych podmiotów. Weźmiemy zatem na warsztat dwa studia przypadków, w których monopoliści zarządzający światowym łańcuchem produkcji czynią wszystko, aby zabetonować swoją pozycję rynkową i uzależnić od siebie możliwie najwięcej podmiotów dostarczających produkt lub usługę ostatecznemu klientowi. Monopoliści argumentują, że cały proces i wysoka produktywność są wyłącznie zasługami ich wysokich nakładów na badania i rozwój, innowacyjnej platformy IT i daleko idących procesów optymalizacyjnych. Czy nie sprowadza się on jednak do agresywnych technik cenowych, wrogich przejęć i nieuczciwej konkurencji wspartej wielomilionowym lobby?

Technologiczny produkt doskonały

Uber to, mówiąc w skrócie, globalna firma oferująca przewozy osób (od niedawna także jedzenia). Powstała w 2009 roku w kalifornijskim raju start-upów, czyli małych, technologicznie przełomowych przedsięwzięć. Początkowo spółka oferowała możliwość zamówienia luksusowego auta za pomocą aplikacji: usługę tradycyjnie skierowaną raczej do zamożnych klas wyższych. Model biznesowy Ubera uległ drastycznej przemianie w 2012 roku, kiedy firma stworzyła swój sztandarowy produkt – cyfrową platformę łączącą osoby oferujące przejazdy z klientami. Uber nie dysponuje własną flotą, nie zatrudnia też kierowców – stanowi wyłącznie platformę zarządzania stronami popytu i podaży na rynku przewozów, sieć czerpiącą swoją siłę z powszechności stosowania przez obie strony tej wymiany. Przychód spółki pochodzi z marży pobieranej automatycznie od każdego przejazdu.

Na początku szybki wzrost Ubera wzbudzał raczej pozytywne reakcje. Około 2010 roku w kręgach entuzjastów technologii, inwestorów, a później także tradycyjnych mediów pojawił się termin „ekonomii współdzielenia” (sharing economy), mający oddawać istotę działania podobnych przedsięwzięć, bazujących na efekcie sieciowym i zoptymalizowanych za pomocą stale uczących się algorytmów zarządzania zasobami dostarczanymi przez użytkowników. Uber, tuż obok Airbnb, został szybko ogłoszony mesjaszem postępu, nieuchronnym marszem technologii przez wszystkie dziedziny życia. Własny produkt (nie bez cienia megalomanii) tak podsumował CEO Ubera Travis Kalanick, formułując tzw. prawo Travisa: „Nasz produkt jest o tyle doskonalszy od status quo, że jeśli damy ludziom szansę go zobaczyć lub wypróbować, to w każdym miejscu na świecie, gdzie rząd jest w jakikolwiek sposób odpowiedzialny przed ludźmi, będą się go domagać i bronić prawa do jego istnienia”.

Taki model biznesowy okazał się niezwykle atrakcyjny dla inwestorów. Nowoczesny design i płynne doświadczenie użytkowania, skomplikowane algorytmy „pod maską” aplikacji i przede wszystkim brak obciążenia aktywami (oddaje to popularna fraza asset-light) – to niemal idealny przepis na biznes. Musi on jedynie stać się powszechnie używany, by przynosić ogromne zyski. Ochrona patentowa Ubera jest na stosunkowo niskim poziomie, aplikacja zaś jest w zasadzie nieskomplikowana. Przy tak niskich barierach wejścia wygrać można tylko absolutnym monopolem.

Nie bez powodu zatem kolejne rundy finansowania przedsięwzięcia okazały się tak skuteczne. Mimo całkowitej nieprzejrzystości finansowej spółka pozyskała ponad 11 miliardów dolarów finansowania od największych graczy globalnego rynku. Zasilany takimi kwotami wzrost Ubera jest wprost hiperboliczny – jest dziś wyceniany na 69 miliardów dolarów, co czyni z niego (na papierze) najdroższą na świecie firmę prywatną. W USA Uber odpowiada za 52% wszystkich transakcji związanych z transportem naziemnym, deklasując inne aplikacje, firmy taksówkarskie, ale i wypożyczalnie aut. Analitycy szacują, że w 108 krajach świata Uber jest najczęściej używaną aplikacją do przewozów – zasięg jego dominacji pokrywa ponad pół tysiąca miast w całej Ameryce Północnej, zdecydowanej większości Europy, Afryki, Ameryki Południowej, a także Japonii i Australii.

Butem w drzwi

Pozyskiwane środki w większości służą wchodzeniu na nowe rynki – do kolejnych krajów i miast – poprzez agresywny, zmasowany marketing, niejednokrotnie przekraczający granicę smaku lub prawa, oraz za pomocą dumpingowych strategii cenowych. Przykłady?

W 2012 roku Uber prowadził negocjacje na temat rozpoczęcia operacji w Waszyngtonie. Gdy Komisja Transportu i Środowiska zaproponowała kompromisowy scenariusz uruchomienia aplikacji, CEO spółki Travis Kalanick rozesłał adresy e-mailowe, numery telefonów i inne dane kontaktowe członków Komisji tysiącom użytkowników Ubera. Wezwał ich do mobilizacji w celu zastraszenia Komisji i zezwolenia na wejście Ubera do miasta bez jakichkolwiek barier regulacyjnych. Nękanie radnych okazało się skuteczne.

Kiedy Uber rozpoczynał w 2014 roku działalność w Portland, również napotkał na opór ze strony miejskich radnych. Spółka zainicjowała długą kampanię „okrążania” miasta dostępnością swoich usług oraz zorganizowała dziesiątki otwartych imprez, podczas których kreowała „spontaniczny” ruch obywateli przeciwko „przestarzałym regulacjom”. Uruchomiono też specjalną wersję aplikacji, znaną jako Greyball, która utrudniała dostęp funkcjonariuszom publicznym do właściwej platformy, aby uniemożliwić kontrole kierowców. W samych Stanach Zjednoczonych Uber dysponuje ponadto siecią około 250 lobbystów oraz niemal 30 firm obsługujących różne strategie nacisku; utrzymanie takiej armii to rokrocznie wielomilionowe kwoty. W dzisiejszej Polsce też mamy niemało adwokatów liberalizacji usług przewozowych, zarówno tych robiących to charytatywnie, z przekonania, jak i opłacanych za np. uczestnictwo w posiedzeniach komisji sejmowych.

Obecny jest i wątek orwellowskiego wręcz monitorowania. Ward Spangenberg, były pracownik Ubera ds. bezpieczeństwa, pozwał firmę za zbieranie danych i powszechne praktyki podglądania kont indywidualnych osób, ich historii przejazdów oraz innych danych osobowych. Tryb śledzenia przejazdów i pasażerów w czasie rzeczywistym, znany jako „Widok Boga” (God’s View), był prawdopodobnie używany przez zarząd Ubera do wyszukiwania prywatnych informacji o nieprzychylnych spółce dziennikarzach.

Uber jest rozpoznawalny na salonach także za tempo, w jakim „pali pieniądze” inwestorów, czyli je wydaje. Spółka w 2015 roku zanotowała stratę na poziomie 2 miliardów dolarów, w 2016 zaś – 2,8 miliardów. Żadna spółka ICT nie wydawała w historii tylu pieniędzy w takim tempie1. Poza lobbingiem i promocją Uber wydaje też środki na „subsydiowanie” kierowców – żądając od klienta niezwykle niskiej ceny, niejednokrotnie na pierwszych etapach podboju rynku wypłaca kierowcy większą kwotę (co jednak nie oznacza wcale godnej czy wysokiej stawki). W ten sposób prowadzi wyjątkowo agresywną wojnę cenową rękami swoich inwestorów, którzy w przyszłości odbiją sobie straty pokaźną rentą ekonomiczną.

Współdzielenie – byle nie zysków

Aby pozostać maksymalnie elastycznym i lekkim, Uber wciąż stara się utrzymywać wizerunek „platformy”. Dzięki temu może korzystać z największych zalet tzw. ekonomii zleceniowej (gig economy), czyli zupełnej wolności od odpowiedzialności. Kierowcy korzystający z aplikacji nie są oczywiście zatrudnieni na stałe, nie odprowadzają tym samym pełnych składek emerytalnych czy zdrowotnych, nie są objęci innym zbiorowym ubezpieczeniem. W przypadku incydentu na linii kierowca-klient – takiego jak gwałt czy napaść – spółka niejednokrotnie decydowała się na usunięcie obu stron z systemu, dla świętego spokoju i przy pełnym odcięciu się od odpowiedzialności. Następuje pełne przeniesienie ciężaru odpowiedzialności i ryzyka na samozatrudnionego użytkownika. To dlatego Uber z takim zapałem odwołuje się od każdego wyroku sądowego, który naznacza spółkę piętnem „dostawcy usług przewozowych”, co niosłoby za sobą realne konsekwencje.

Co więcej, wszystkie koszty eksploatacji auta kierowcy ponoszą samodzielnie, ze swojej części marży. Uber niejednokrotnie manipulował rzekomo wysokimi zarobkami w procesach sądowych, np. w Wielkiej Brytanii w 2016 roku, porównując je z płacą minimalną, w którą przecież nikt nie wlicza kosztu zakupu narzędzi pracy. W istocie, stali kierowcy korzystający z aplikacji posuwali się już kilkukrotnie do zbiorowych procesów m.in. w amerykańskich stanach Kalifornia oraz Massachusetts, a także do strajków, w tym w Polsce (ostatni miał miejsce w grudniu 2016 roku).

Agresywne planowanie podatkowe to kolejny obszar wyciskania społeczeństwa do cna, co zbadali dziennikarze śledczy magazynu „Fortune”. Dzięki ponad setce spółek rozsianych po całym świecie i ich strukturze zależności, przychód Ubera (~20% ceny przejazdów) jest opodatkowany efektywną stopą w wysokości 0,82% (suma efektywnej stopy w USA i Holandii)2. Głównym mechanizmem tego triku jest wątpliwe etycznie wykorzystanie prawa własności intelektualnej Holandii, słynącej zresztą z nadzwyczaj liberalnego reżimu podatkowego.

Uber wnosi nową jakość do znanego mechanizmu poszukiwania renty monopolistycznej, który jako jedną z głównych bolączek kapitalizmu opisywał już Adam Smith. Celem Ubera w takiej sytuacji jest skoncentrowanie całego możliwego rynku przewozów, a zatem docelowo stanie się rynkiem przewozów i jednostronne dyktowanie warunków na nim panujących, zarówno jeśli chodzi o stawki, jak i mechanizm funkcjonowania rynku, np. zarządzanie popytem w centrum miasta, sposoby karania słabo ocenianych kierowców czy przydzielanie konkretnych pasażerów do kierowców.

Naturalnie apetyt na zysk jest wciąż większy. CEO firmy Travis Kalanick nie ukrywa, że obecne prace rozwojowe – będące przedmiotem sporu o kradzież danych z gigantem Google – oraz przejęcia innych spółek technologicznych skupiają się na autonomicznych pojazdach, które pozwoliłyby z czasem pozbyć się drogiego czynnika ludzkiego z globalnego, zuniformizowanego systemu przewozów osobowych.

Rolnictwo to świetny biznes, ale nie dla rolnika

Monsanto jest amerykańskim koncernem chemicznym specjalizującym się w biotechnologii oraz wielkoprzemysłowej chemii organicznej. Oprócz modyfikowanej genetycznie żywności jest też producentem nawozów i środków ochrony roślin oraz żywności i hormonów dla zwierząt. Agresywny styl lobbingu, nieposzanowanie lokalnych standardów ekologicznych czy zamawianie i fałszowanie badań naukowych sprawiło, że Monsanto stało się sztandarowym przykładem terroryzmu korporacyjnego. Z tego powodu jest też głównym celem ataków ruchów alterglobalistycznych i ekologicznych3.

Złej reputacji narobiły koncernowi przede wszystkim produkcja i sprzedaż na przemysłową skalę środków takich jak Agent Orange (defoliant, użyty przez wojska USA do niszczenia dżungli w Wietnamie), rakotwórczych insektycydów (DDT), Posilacu (bydlęcego hormonu wzrostu, zakazanego w UE) i przede wszystkim Roundupu. Ten chwastobójczy środek zawierający czynny roztwór glifosatu działa selektywnie na uprawy, zabijając wszystkie inne rośliny oprócz tych posadzonych przy użyciu nasion pochodzących od tego samego koncernu. Niszczy tym samym cały ekosystem dookoła i uniemożliwia na lata inną uprawę. Rzekoma biodegradowalność Roundupu została podważona i Monsanto musiało usunąć tę fałszywą informację z opakowań produktu; walka o jego usunięcie z europejskiego rynku cały czas trwa.

Nie sam konstrukt chemiczny i działanie tego czy innego preparatu są najważniejsze dla zarządzających korporacją. Kluczowe jest uzależnienie całego łańcucha produkcji w rolnictwie od wyrobów pochodzących z oferty firmy. Rolnik za sowitą i stale rosnącą cenę preparatów dostaje regularnie spełnianą obietnicę jeszcze wyższej efektywności użycia areału czy wody. Jest on w stanie u jednego sprzedawcy nabyć preparaty do każdego etapu cyklu produkcji w rolnictwie czy hodowli zwierząt. Wraz ze wzrostem skali otrzymuje dostęp do coraz większych rabatów czy profesjonalnego „doradztwa” w doborze oferty, co stanowi dla niego silną zachętę ku dalszej intensyfikacji produkcji. Co więcej, użycie nawozu od jednego producenta wymusza też stosowanie środka ochrony roślin oraz chwastobójczego, a w konsekwencji i nasion – to wszystko przez wiele cykli produkcji, bez możliwości zmiany dostawcy czy zmniejszenia dawek. Stosunek klient – producent jest w pewnej mierze porównywalny do relacji dealer – narkoman.

Co w tym złego, skoro dzięki intensywnemu rolnictwu (co jako zjawisko samo w sobie nie jest przedmiotem naszej krytyki) rolnik uzyskuje o wiele większe plony czy więcej ważą jego karmione hormonami trzoda, drób i bydło? – spytają obrońcy status quo. Możemy przyjąć, że płaci za to wysoką cenę, ale i otrzymuje sprawiedliwy zarobek. Czy aby na pewno? Podzielmy łańcuch produkcji żywności na trzy etapy – producentów surowców, producentów żywności i ich dystrybutorów.

Zaglądając w publiczne dokumenty finansowe spółek takich jak Monsanto (ale też i jego największych konkurentów, jak szwajcarska Syngenta, amerykański DuPont, niemieckie Bayer i BASF), widzimy, że produkcja i sprzedaż środków takich jak Roundup przynosi stopę zysku4 sięgającą prawie 30%. W segmencie nasion Monsanto uzyskuje jeszcze lepszy wynik, przekraczając 35%. W zysk ten są wkalkulowane przecież wieloletnie i kosztowne nakłady na badania i rozwój – chronione przez patenty i cały system ochrony prawa własności intelektualnej. Stanowią one około jednej trzeciej całości kosztów Monsanto. Prawie identyczny udział przyjmuje również budżet marketingowy, w którego społeczną szkodliwość społeczeństwo nie powinno wątpić5.

W budżet marketingowy wliczane są często programy benefitów dla dystrybutorów i stałych klientów, takie jak wycieczki zagraniczne czy drogie sprzęty elektroniczne. Głośno też było o korzyściach, jakie uzyskiwali naukowcy publikujący pod swoim nazwiskiem artykuły „naukowe” pisane przez pracowników Monsanto. Czy wszystkie takie agresywne techniki sprzedażowe musimy wliczać w cenę naszej żywności?

Co gorsza, z końcem ubiegłego roku Monsanto i jego akcjonariusze zaakceptowali ofertę przejęcia firmy przez niemiecki koncern Bayer za 62 mld USD. Na horyzoncie jest też fuzja trzeciego i piątego największego gracza na rynku – DuPont i Dow. Z sześciu największych graczy pozostanie najprawdopodobniej czterech, kontrolujących ponad 70% światowego rynku agrochemicznego.

W uścisku…?

Kolejny etap łańcucha produkcji to gospodarstwo rolne, które ponosi pełne ryzyko ekonomiczne produkcji żywności, a spoczywają na nim wszelkie ciężary wynikające ze specyfiki uprawy danej rośliny lub hodowli zwierząt. Wliczamy tu ryzyko czynników losowych (pogoda), sezonowości cen, utraty rynku zbytu czy długoterminowego przewidywania popytu. Na tym etapie marżowość daje jednak małe pole do manewrów i podlega silnej presji ze strony dystrybutorów i przemysłowych odbiorców produktów rolnych. Sprowadza się to do jednocyfrowych stóp zwrotu, obarczonych nieporównywalną sezonowością w stosunku do innych branż wytwórczych. Jedynie intensywne farmy rolnicze są w stanie osiągać na ogromnych areałach ziemi wyniki bliższe tym, które Monsanto co roku osiąga dla swoich akcjonariuszy. Ponadto producenci żywności podlegają spekulacjom na giełdach rolnych, co stanowi kolejny argument za tym, aby zostawiać im większą część ceny w kieszeni.

Wielkie sieci handlowe również przeszły ogromną monopolizację i stanowią dziś w Europie Zachodniej (a coraz bardziej i w Polsce) głównych „żywicieli” społeczeństwa. Może ich wyniki wskutek ogromnej presji cenowej i konkurencyjności skurczyły się przez lata do przedziału 0–5%, ale stopniowy zanik konkurencji na tym polu i nagromadzenie siły przetargowej wobec poddostawców dopełniają obrazu młota i kowadła, pomiędzy którymi znajdują się wytwórcy żywności. To samo dotyczy żywnościowych koncernów takich jak Ferrero, Nestle czy Procter&Gamble, u których cena produktu zawiera wielokrotnie większy wkład dobrze opłacanych specjalistów od marketingu i sprzedaży z bogatych krajów zachodnich, a nie ludzi zbierających ziarna kakaowców czy plantatorów pomarańczy.

Bardziej sprawiedliwy podział dochodu wzdłuż łańcucha wartości dodanej zakładałby zatem wyższą płacę dla pracowników, większą marżę oraz przestrzeń kosztową zabezpieczającą gospodarstwa rolne przed czynnikami losowymi. Oznacza to mniejszy budżet dla Monsanto i jemu podobnych na agresywne techniki pricingu czy na setki lobbystów zaangażowanych w proces legislacyjny w UE, Kanadzie czy USA, gdzie istnieje centrum interesów gospodarczych tej firmy. Musielibyśmy zatem dokonać przesunięcia w ramach obecnej ceny i w taki sposób, aby w tanim bananie, czekoladzie czy marchewce z dyskontu zostawało mniej chemikowi czy prawnikowi z Ameryki, a więcej plantatorowi i jego pracownikom.

Mniej rynku w rynku

Pokusimy się o stwierdzenie, że w przypadku tak dalece posuniętej monopolizacji rynku oraz przekształcenia relacji, jakie na nim panują, możemy mówić już o czymś na kształt „wchłonięcia rynku”, uczynienia z niego podmiotu wewnętrznych ustaleń, a zatem i zaburzeń procesów kreacji i łączenia popytu z podażą. Zjawisko to zasługuje na zupełnie osobną nazwę jako najwyższe stadium monopolu, ale z racji pewnej tradycji semantycznej będziemy je określać rynkowym imperializmem.

Problem z rynkowym imperializmem polega, jak widać, nie na samej w sobie rewolucji technologicznej tego zaburzenia (disruption), które przynosi nam wciąż lepsze sposoby gospodarowania i skutecznego wykorzystywania zasobów, ale na tym, że ustawia wszystkie podmioty – klientów, pracowników, media, partnerów biznesowych czy demokratyczne rządy – w pozycji petentów6 zależnych od decyzji wąskiego grona wybrańców, którzy zwyciężyli wojnę o dominację. Rynkowy imperializm to powrót do wyzwolonej od państwowych granic, zasnutej intelektualnymi prawami własności i armiami lobbystów niepodzielnej władzy imperatorów swoich dominiów.

Jak dokonać zatem zmiany w tym globalnym łańcuchu wartości, niejakiego pchnięcia ku jego dołowi, aby to kierowcy platformy przewozowej i rolnikowi zaopatrującemu się w nasiona i nawozy zostawało więcej przestrzeni w ramach struktury kosztowej? Jak w dotychczasową cenę tego, co oferuje im ich „matka”, wliczona mogłaby być większa część ryzyka działalności gospodarczej, którą oni w pełni ponoszą? Jak dać mrówkom pracującym na sukces całego mrowiska korzystać z efektów skali i przenieść na nie owoce wzrostu produktywności?

Wyrównanie przez rozproszenie

Jednym z możliwych rozwiązań byłoby nałożenie na podobne modele biznesowe podatku od pozycji dominującej (podatku od monopoli). Miałby on za zadanie konsumować tę część marży, którą Uber, Microsoft czy inny Apple pobierają od klientów za swoją „niezastępowalność”, za wciąż podtrzymywaną i najpilniej strzeżoną przez liczne patenty siłę rynkowego imperializmu. Nadrzędnym jego celem byłoby osłabienie pozycji przetargowej wobec wszystkich pozostałych uczestników procesu gospodarczego, nad którym imperialista sprawuje kontrolę.

Taki podatek czyniłby z nich po prostu mniej dochodowe spółki, zachęcając dotychczasowych akcjonariuszy do lokowania kapitału w mniejszych i średnich przedsiębiorstwach. Taka zachęta na rynku kapitałowym (czyli tym, gdzie zawierane są transakcje kupna, sprzedaży firm i udziałów lub akcji na nich) czyniłaby z rynkowych imperialistów mniej atrakcyjne „kąski” z pewną stopą zwrotu. Kapitał od inwestorów szedłby wtedy do spółek o rozproszonym, ale prawdopodobnie większym potencjale innowacyjnym i destabilizował niekwestionowane do tej pory pozycje rynkowe. Inwestorów oraz ich pośredników zarządzających majątkami cechuje niestety zadziwiająco niska skłonność do ryzyka w zakresie gospodarki realnej, fizycznej, szczególnie w obszarach projektów najbardziej innowacyjnych – a zatem często o niejasnym potencjale biznesowym i stopie zwrotu, którą w pełnej krasie dostrzega się dopiero w średnim i długim terminie7.

Mniejsze dochody spółki to także mniej wolnych środków na najdroższe biurowce, działania marketingowe i medialne, lobbing czy agresywny dumping cenowy. W skrajnych przypadkach to także mniej kapitału uciekającego do rajów podatkowych i stamtąd w charakteryzujące się wysokimi stopami zwrotu instrumenty spekulacyjne na globalnych rynkach finansowych, które są bezpośrednią przyczyną niestabilności całej gospodarki światowej. W ten sposób „wyrównujemy boisko” dla wszystkich graczy i sprowadzamy grę ponownie do wysokiej jakości usług i produktów oraz poszukiwania innowacji, Schum­peterowskich napędów gospodarki.

Podatkowy zwrot o 150 lat

Podatek od pozycji dominującej musi być tak opracowany, aby nie mógł w ramach rozkładu podatku (termin określający, na kim spoczywa faktyczny ciężar daniny) zostać przerzucony ani na konsumentów, ani na poddostawców. Jego ciężar ponieść powinni przede wszystkim akcjonariusze, czerpiąc mniejszą rentę kapitałową ze swojej inwestycji. Struktura akcjonariatu w przypadku dużych korporacji jest dziś zbyt skomplikowana (fundusze publiczne, niepubliczne, zarejestrowane w różnych jurysdykcjach podatkowych itd.), aby mówić o np. wyższej niż nominalna stopa podatku od dochodów kapitałowych. Mógłby on jednak być zastosowany w formie mnożnika przy jego dotychczasowej stawce.

Z każdej złotówki zysku monopolisty płacony byłby nie tylko CIT (na poziomie rachunku zysków i strat przedsiębiorstwa) w wysokości 19% (polska stawka) i podatek od dochodów kapitałowych (podatek Belki) również w wysokości 19%8. Przy ostatnim etapie przemnażalibyśmy stawkę „podatku Belki” przez wartość wyższą niż 100%. Na przykład dla „lekkiego” monopolisty stosowalibyśmy przedział między 100 a 120%, a dla globalnego lidera rynku przedział sięgający 140–160%. Wtedy efektywna stawka „podatku Belki” wzrastałaby do odpowiednio 22,8% lub nawet 26,6–30,4%.

Alternatywnym sposobem obliczania tego podatku byłoby odniesienie się w jego podstawie do udziału rynkowego, jakim dany gracz rynkowy wyrasta ponad przeciętną dochodowość w branży i na danym rynku (rozumianym geograficznie). Definiowana w ten sposób przewaga monopolisty nad resztą graczy rynkowych, przejawiająca się w jego rencie monopolistycznej, musiałaby również być w większości, jeśli nie w pełni, konsumowana przez podatek na poziomie rachunku finansowego i zysku wypłacanego przez spółkę akcjonariuszom w postaci dywidendy lub skupu akcji.

W zasadzie takie rozwiązanie (rate-of-return) istniało już w XIX wieku w USA, lecz przez wadliwą konstrukcję podstawy opodatkowania doprowadzało do akumulacji kapitału i przeinwestowania w tychże spółkach (efekt Avercha-Johnsona). W XX wieku na całym świecie stopniowo wycofywano się z tego rozwiązania, przechodząc do modelu definiującego siłę gracza przez jego przychody i udział w rynku. Do dziś kary nakładane przez urzędy antymonopolowe są odzwierciedleniem zasady revenue-cap-regulation.

Pojawia się zatem sugestia, aby potencjału i „mocy obliczeniowej”, drzemiących w instytucjach takich jak UOKiK czy Biuro Unijnego Komisarza ds. Konkurencji, użyć do definiowania, kto na rynku jest monopolistą i jaka część jego dochodu wynika ze standardowej funkcji produkcji, a jaka z jego wyjątkowej pozycji. Automatycznie stworzylibyśmy dla tychże podatników zachętę, aby przy dotychczasowym modelu biznesowym ograniczyć własną pozycję poprzez np. podział globalnego koncernu według kryteriów geograficznych lub specjalizacyjnych (np. dezinwestycja konkretnego segmentu, opuszczenie któregoś kraju). Obniżałoby to siłę przetargową wobec poddostawców i dało mniejszym producentom czy usługodawcom możliwość kształtowania cen oraz współtworzenia standardów rynkowych, a nie tylko dostosowania się do strategii gigantów. Klienci zyskaliby z kolei szerszy wybór producentów, a pracownicy monopolistów nie musieliby się obawiać kolejnych fuzji kończących się zawsze redukcją miejsc pracy.

Oprócz funkcji fiskalnej (podstawowej – gwarantowania przychodów do budżetu) danina ta spełniałaby charakter wręcz redystrybucyjny, stwarzałaby pole do wyrównywania szans pomiędzy rynkowymi imperialistami a średnimi i drobnymi przedsiębiorcami oraz spółdzielniami. W tym rozumieniu czyniłaby globalny łańcuch wartości bardziej sprawiedliwym, pozwalając wszystkim podmiotom (zarówno obywatelom – klientom czy pracownikom gigantów, jak i ich mniejszej konkurencji) czerpać owoce ze wzrostu gospodarczego po równo. Co więcej, konstrukt ten ma potencjał bycia globalnym podatkiem służącym do zwalczania nierówności pomiędzy krajami rozwiniętymi a rozwijającymi się. Finansowane z niego mogłyby być programy przeciwdziałające nierównościom dochodowym i kapitałowym, np. inwestycje infrastrukturalne, służba zdrowia czy edukacja w krajach zależnych, nierzadko ofiarach kolonializmu i neokolonializmu bogatych gospodarek.

Koncepcja silnej regulacji monopoli nie pochodzi dziś z radykalnych kręgów ekonomicznych. Konieczność ujarzmienia negatywnych efektów globalizacji postuluje również Joseph E. Stiglitz, laureat nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii. Mówi on, że sytuacji, w której na danym rynku funkcjonują tylko monopoliści, nie można nazwać już rynkiem ani konkurencją.

Rozwiązania na miarę

Między monopolistami można dostrzec także inne podobieństwa, tkwiące w ich modelach biznesowych. Można nakierować na nie politykę gospodarczą dążącą do pilnowania zdrowych relacji między podmiotami. Jednym z takich sposobów, szczególnie adekwatnym w przypadkach podobnych do Monsanto, jest osłabienie reżimu prawa patentowego, by uniemożliwić całkowitą kontrolę jednej firmy nad produktami przez dekady. Jak udowadniał laureat ekonomicznego Nobla, Eryk Maskin, stosunkowo słabe prawo patentowe zapewnia idealną ochronę przed czystym kopiowaniem, pozwala na zwrot poniesionych nakładów (na badania, nie na agresywne walki cenowe), jednocześnie prowadząc do szybkiej dyfuzji wiedzy w społeczeństwie oraz na rynku.

Mniej restrykcyjne prawo ochrony własności intelektualnej to także mniejszy aparat jego utrzymywania i rzadsze przypadki, gdy monopoliści blokują lub niszczą konkurencję przy pomocy niezwykle kosztownych, wieloletnich procesów. Analizy rynku oprogramowania przytaczane przez Maskina wskazują, że zmiana prawa patentowego na bardziej restrykcyjne doprowadziła do drastycznego wzrostu wydatków na usługi prawne – przy spadku środków przeznaczanych na badania i rozwój9. Zrozumiałą strategią przedsiębiorstw w takim przypadku staje się walka nie o najlepszy produkt czy o jakość oferowanych usług, ale o zabezpieczenie dostępu do strumienia środków finansowych. Przeorientowanie prawa patentowego w kierunku kilkuletnich okresów ochronnych, bez możliwości odnawiania i przy ograniczonej możliwości pozywania za naruszenia na krawędzi imitacji (niejednokrotnie w końcu innowacja jest usprawnieniem imitacji), powinno ukrócić wiele praktyk stosowanych przez najbogatsze korporacje.

Tym bardziej kłuje to w oczy w przypadku Monsanto i innych koncernów chemicznych czy farmaceutycznych, których standardy rachunkowości przewidują najdłuższe okresy ochrony patentowej (nawet 20 do 30 lat) dla technologii opracowanych w tych dziedzinach. Paradoksalnie jednak to obecność na globalnym rynku imitatorów takich jak Chiny, nieprzestrzegających zasad prawa własności intelektualnej, sprawia, że niekwestionowani liderzy z krajów rozwiniętych nie spoczywają na laurach.

Należy też wreszcie dostrzec i zacząć rozliczać monopolistów z kosztów zewnętrznych (externalities), które przerzucają na społeczeństwo, zyskując przy tym przewagę względem mniej cwanych graczy. Jeśli Uber zarządza procesem i zarabia na usługach przewozowych, to jest firmą przewozową i powinien ponosić tego pełne konsekwencje – od praw pracowniczych po obowiązujące regulacje ubezpieczeniowe czy minimalne ustawowe stawki. Monsanto powinno być zobowiązane do płacenia za katastrofalny wpływ sprzedawanych środków na środowisko naturalne i na zdrowie ludzi nie tylko wtedy, gdy przegra wieloletnią batalię w sądzie z poszkodowanymi. Wymaga to naturalnie stanowczej reakcji ze strony organów publicznych – a ta jest niemożliwa do osiągnięcia bez sensownego finansowania odpowiednich instytucji i zagwarantowania ich niezależności od wpływów politycznych czy prywatnych lobbystów.

W ostateczności: nie powinniśmy bać się odpowiedzialnego korzystania z kombinacji surowego wykluczania rynkowych imperialistów z pewnych segmentów rynku oraz wprowadzania bardziej zrównoważonych społecznie i odpowiedzialnych lokalnych odpowiedników produktów. Uber wykrwawił się na ponad 2 miliardy dolarów, ale po kilkunastu miesiącach walki był zmuszony opuścić Chiny na tarczy. Aplikacja została też zakazana w wielu innych miastach i krajach na świecie, od Tajlandii, przez Indie, po Włochy i Francję. W ich miejsce niejednokrotnie pojawiają się równie nowoczesne i wysokojakościowe produkty, ale oparte na pracy lokalnych firm taksówkarskich lub działające na zasadach kooperatywy taksówkarzy (alternatywne rozwiązania są dostępne także w Polsce). Takich inicjatyw prawdziwej, oddolnej sharing economy, śledzonych m.in. przez inicjatywę Platform Cooperativism (http://platformcoop.net/), jest znacznie więcej i obejmują wiele różnych sektorów gospodarki.

Podobną strategię można przyjąć również dla produktów fizycznych, takich jak oferowane przez Monsanto. Wspierane przez mądrą politykę gospodarczą badania sektorowe powinny dążyć do tworzenia alternatywnych modeli biznesowych i produktów substytucyjnych, które dzięki wsparciu regulacyjnemu i publicznemu mogłyby otrzymywać pierwszeństwo na lokalnym rynku do czasu przełamania wiecznej ofensywy monopolu. Takiego subsydiowania i torowania drogi konkretnym przedsiębiorstwom czy klastrom nie należy postrzegać jako drogi do gospodarczej autarkii w stylu nacjonalistycznym, lecz umieszczać w szerszym kontekście strategii rozwojowej i przesuwania całego sektora w globalnym łańcuchu wartości. Taka celowa polityka gospodarcza stanowiła przecież motor napędowy wszystkich rozwiniętych już dziś krajów10.

W przypadku Polski oznaczałoby to rozłożenie silnego parasola nad „dorosłymi” już producentami agrochemicznymi, którzy (w zależności od definicji) cieszą się posiadaniem zaledwie ok. 30% krajowego rynku nawozów. Resztę stanowią zagraniczni gracze – zarówno ci najwięksi, jak i mniejsi z Rosji czy z Maroko. Jak wskazują lokalni producenci, przyczyną jest technologiczne zapóźnienie, dysproporcja w potencjale badań technologicznych oraz brak odpowiedniego finansowania. Abstrahując chwilowo od wpływu środków ochrony roślin na środowisko, jesteśmy w stanie ocenić, że krajowych producentów warto skrycie subsydiować poprzez służące im publiczne wydatki R&D, choćby po to, aby ich móc kontrolować, destabilizując stopniowo pozycję gigantów.

Cywilizować prawo wojny

Czy dzięki osłabieniu siły imperialistów rynkowych świat stanie się bardziej sprawiedliwy? Nie wprost, ale w ramach globalnego systemu opartego na konkurencji jesteśmy w stanie przy skutecznym stosowaniu dobrze dobranej polityki wyrównać warunki dla mniejszych graczy i rozproszyć tę skumulowaną potęgę. Globalny wzrost gospodarczy wyhamował w ciągu ostatnich dekad neoliberalnej polityki właśnie przez akumulację kapitału oraz umiędzynaradawianie i korporatyzację prostych procesów produkcyjnych – czy to przewozów osobowych, czy poprzez uprzemysłowienie rolnictwa. Ogromne środki marnowane są bez wahania na utrzymywanie pozycji monopolistycznej, na armie prawników i lobbystów, na przejmowanie potencjalnej konkurencji i wreszcie na ogromne zyski wypłacane uprzywilejowanym akcjonariuszom i kaście menedżerów. Łańcuch wartości przypomina zatem bardziej pompę ssącą na pełnych obrotach niż zrównoważony rozkład.

Rynek sam z siebie wykazuje wewnętrzne sprzeczności i dąży do własnego zniszczenia. Jeśli chcemy przywrócić zdrowie gospodarkom świata, musimy zrekompensować globalne nierówności wynikające z natury rozkładu łańcucha wartości w monopolach tej skali – lub trwale rozmontować ich siłę. Jak ujął to Wendell Berry, jeden z pierwszych krytyków globalizacji: „Nieuniknionym skutkiem niczym nieskrępowanego współzawodnictwa musi być bowiem zredukowanie liczby podmiotów gospodarczych do jednego, najsilniejszego. Prawo wolnej konkurencji jest zatem odmianą prawa wojny”. Absolutnym minimum, jeśli nasza cywilizacja społeczno-gospodarcza ma przetrwać, jest zatem rozbrajanie najsilniejszych i dbanie o pokój między mniejszymi.

Michał Hetmański, Jan J. Zygmuntowski

Przypisy:

  1. Najbliższym porównaniem był Amazon, który na fali tzw. bańki dot-com stracił około 1,4 miliarda dolarów, co zakończyło się masowymi zwolnieniami, sięgającymi nawet 15% wszystkich pracowników globalnie.
  2. Własne obliczenia na podstawie śledztwa magazynu „Fortune”, 22.10.2015, http://fortune.com/2015/10/22/uber-tax-shell/ (29.06.2017).
  3. Nakładem „Nowego Obywatela” ukazała się książka Marie-Monique Robin Świat według Monsanto, Łódź 2009.
  4. Rozumianą jako EBIT – Earnings Before Deducting Interest and Taxes.
  5. Obliczenia własne w tej sekcji pochodzą z analizy sprawozdań finansowych i zarządu Monsanto oraz Grupy Ciech z 2016 roku.
  6. Nauka o ładzie korporacyjnym przeniknęła wszelkie dotychczasowe nauki i nakazała nam każdego aktora nazywać stakeholderem. W warstwie językowej od razu narzuca nam to myślenie o interesariuszach podporządkowanych w hierarchii priorytetu do egzekwowania swoich praw wobec akcjonariuszy.
  7. Niezwykłą popularnością wciąż cieszy się wydana także w Polsce książka Przedsiębiorcze państwo ekonomistki z University of Sussex Marianny Mazzucato, która rozwiewa wiele mitów nt. działalności funduszy VC (venture capital) oraz efektywności rynków w stymulowaniu wydatków na badania i rozwój czy przełomowe innowacje.
  8. O ile akcjonariuszem lub udziałowcem nie jest fundusz – z zasady zwolniony z podatku jako wehikuł inwestycyjny.
  9. W zasadzie pozytywny wpływ nauki oraz badań chemicznych na rozwój społeczno-gospodarczy jest dość oczywisty. Przerost administracji mierzony liczbą prawników czy marketingowców pracujących dookoła procesów dziejących się w realnej gospodarce (produkcja, sprzedaż) można uznać za rosnące koszty transakcyjne.
  10. Zainteresowanych odsyłamy do Złych Samarytan Ha-Joon Changa, w których rozprawia się on z mitem o szkodliwym protekcjonizmie.
komentarzy