Sumeryjski wyraz „amargi” jest uznawany za najstarszy znany nam odpowiednik słowa „wolność”. Używany był najczęściej do opisania sytuacji osoby, która uwolniła się od długów. Zdaniem Davida Graebera, słynnego amerykańskiego antropologa, podobny związek między wolnością a długiem istniał w języku hebrajskim. W Biblii „bycie wolnym” oznacza często „bycie wolnym od długów”. W starożytnym Rzymie wolność była początkowo powiązana przede wszystkim z instytucją niewolnictwa: człowiek wolny to po prostu człowiek, który nie był niewolnikiem. Jak zauważa Graeber, takie podejście również wpisuje się w historię relacji między wolnością a długami, gdyż w świecie starożytnym niemożność spłacenia należności często prowadziła do popadnięcia w stan niewoli.
W badaniach CBOS-u z 2015 roku 41% Polaków i Polek deklarowało, że ich gospodarstwo domowe ma długi. Z kolei według raportu BIG InfoMonitor w marcu 2016 roku ponad dwa miliony rodaków nie radziło sobie z terminowym regulowaniem zobowiązań finansowych. Dla nikogo nie powinno to być zaskoczeniem. Badacze kapitalizmu od dłuższego czasu podkreślają, że współczesne społeczeństwa to „społeczeństwa życia na kredyt”. W znaczącej części państw zachodnich realne płace przedstawicieli klasy średniej i niższej stoją w miejscu od lat 80. XX wieku, więc dla większości ludzi jedynym sposobem zaspakajania potrzeb takich jak posiadanie mieszkania jest wzięcie kredytu. Nie słychać jednak, aby media ostrzegały, że tracimy cząstkę swojej wolności z powodu konieczności życia na kredyt. Nie wynika to bynajmniej z braku zainteresowania tematem wolności. Żadna inna wartość nie cieszy się współcześnie tak dużym poważaniem jak wolność. Wielu dziennikarzy i intelektualistów prześciga się w deklaracjach, kto jest jej większym obrońcą.
Dlaczego zatem mało kto staje w obronie wolności dłużników? Dlaczego nie słyszymy głosów oburzenia, że system oparty na kredytach jest systemem, który z definicji musi ograniczać wolność? Dlaczego autorytety medialne nie biją na alarm, że konstrukcja współczesnych społeczeństw jest głęboko wadliwa pod tym względem? Powód jest prosty. Pojęcie wolności zostało zawłaszczone przez neoliberałów, dla których zniewolenie objawia się przede wszystkim w postaci interwencjonizmu państwowego, a nie w formie ograniczeń wynikających z nierówności społecznych. Dlatego o wiele łatwiej natrafić w mediach na narzekania, że wolność odbierają nam podatki, niż na głosy upominające się o swobody ludzi zmuszonych żyć na kredyt.
Żeby było jasne – nie chodzi o to, że „wolność od długów” jest tą prawdziwą wolnością, a wszystkie inne są fałszywe. Szukanie jedynego właściwego znaczenia słów jest zazwyczaj ryzykowne, szczególnie w przypadku wyrazów o długiej i skomplikowanej historii. Bezsensowne byłoby też stwierdzenie, że wolność wiąże się wyłącznie z naszą sytuacją materialną. Przedstawiciele wielu grup społecznych, na przykład kobiet oraz mniejszości seksualnych, doskonale zdają sobie sprawę z tego, że swobodę działania można ograniczać na wiele sposobów. Jednak rozpatrywanie wolności w perspektywie zjawisk takich, jak dług czy nierówności społeczne, jest w pełni uzasadnione – zarówno historycznie, jak i filozoficznie.
Nie trzeba być marksistą, żeby dojść do takiego wniosku. O tym, że bieda lub niestabilność finansowa mogą wpływać na nasz poziom wolności pisali znani myśliciele liberalni: Isaiah Berlin i John Rawls. Niestety cechą charakterystyczną polskiego liberalizmu – a przynajmniej tej jego postaci, która dominuje w przekazie publicznym – jest to, że pozycję autorytetów zajmują Milton Friedman i Leszek Balcerowicz, a nie jakiś tam Rawls. Rację ma Andrzej Szahaj, gdy złośliwie nazywa ten światopogląd „sarmackim popliberalizmem”.
W tej układance, z oczywistych względów, prawie w ogóle nie ma miejsca dla myśli lewicowej. Widać to choćby po tym, że przedstawiciele lewicy często starają się nie tyle zaproponować własne rozumienie wolności, co raczej mówić, że oprócz wolności liczy się także równość czy sprawiedliwość. Takie podejście jest rzecz jasna zrozumiałe – gdy lewica dobije się już do swojego 30-sekundowego okienka w mediach, to nie bardzo ma czas, aby tłumaczyć zawiłości związane z tym, czym jest wolność. Co nie zmienia faktu, że w społeczeństwie z silną lewicą, to neoliberałowie mieliby językowy problem z wolnością. Musieliby głowić się nad tym, jak mówić o niej w oderwaniu od równości, ponieważ zależność jednej od drugiej byłaby uznawana za punkt wyjścia.
Wolność to nie jedyny przykład tego, jak dalece język polityczny jest podporządkowany neoliberalnemu światopoglądowi. Weźmy popularne ostatnio słowo „symetryzm”. Media oraz neoliberalni politycy przez lata robili wiele, aby zacierać różnice między lewicą a prawicą. Wszystko, co wyłamywało się z neoliberalnego konsensusu, było populizmem. Zresztą ta strategia obowiązuje do dzisiaj. Witold Gadomski, Wojciech Maziarski czy Cezary Michalski dokładają wszelkich starań, aby wdrukować w głowy swoich czytelników przekonanie, że „PiS i Razem w jednym stoją domku”. Choć każda uczciwa osoba – niezależnie od stosunku do PiS-u oraz Razem – musi przyznać, że różnice między tymi partiami w sprawach takich, jak Unia Europejska, demokracja, prawa kobiet, mniejszości seksualnych czy imigrantów, są olbrzymie. W mediach głównego nurtu nie toczy się jednak burzliwa debata na temat symetryzmu neoliberałów. Naczelni „Gazety Wyborczej” i „Newsweeka” nie besztają swoich dziennikarzy za szerzenie relatywizmu. Tłumaczyć muszą się tylko ludzie, którzy na pytanie „PiS czy Platforma Obywatelska?”, odpowiadają „ani to, ani to”. Mówiąc inaczej, tłumaczyć musi się tylko lewica. Czasami przed ludźmi, którzy lubią się przedstawiać jako jej sympatycy.
Słowo „populizm” jest kolejnym przykładem udanego spychania lewicy do defensywy. W ostatnich latach „szerzenie się populizmu” zostało uznane za największe zagrożenie cywilizacyjne. Jednak, o czym pisałem w jednym z wcześniejszych felietonów dla „Nowego Obywatela”, w oczach neoliberałów populistyczny jest zarówno szczujący na imigrantów Donald Trump, jak i walczący z nierównościami społecznymi hiszpański Podemos.
Stworzenie z populizmu głównego wroga demokracji stawia lewicę w trudnym położeniu. Rodzi bowiem pokusę, aby pogodzić się z tym, że słowo „populizm” stało się synonimem zła wszelkiego, a wszystko, co można zrobić, to spróbować je przedefiniować. Na przykład zacząć mówić o „populizmie prawicowym” albo „liberalnym”. Gdy owo przedefiniowanie jest wystarczająco mocne, na przykład polega na zupełnym odwróceniu ról i nazywaniu „populistami” ludzi, którzy najchętniej sięgają po to słowo, wtedy możemy mówić o ciekawym i względnie skutecznym rozwiązaniu. Gdy jednak przedstawiciele lewicy przyjmują zbyt wiele elementów liberalnego rozumienia słowa „populizm”, popełniają wtedy strategiczny błąd, przed którym przestrzegają badacze zajmujący się analizą retoryki politycznej. Najgorsze, co możesz zrobić, to zacząć mówić językiem swojego przeciwnika – twierdzi George Lakoff, amerykański kognitywista, która napisał książkę o tym, dlaczego przez lata Demokraci przegrywali w amerykańskich wyborach z Republikanami. To trochę tak jakby zgodzić się na rozgrywanie meczu na boisku rywala.
Łatwo zbyć tego typu rozważania jako dotyczące w gruncie rzeczy spraw nieistotnych. Co tam język – czy rzecz nie w tym, aby mieć odpowiedni program i organizować się w celu jego realizacji? Oczywiście, zarówno program, jak i organizowanie się są niezwykle potrzebne, ale to naprawdę nie jest przypadek, że w trakcie wyborów partie nie ograniczają się do opublikowania zestawu własnych propozycji. Język jest ważny, bo to za jego pomocą myślimy i kształtujemy nasze poglądy na świat. Jakakolwiek formacja polityczna, która chce odnieść sukces, musi wprząść własne wartości do języka, którym rozmawiają ze sobą na co dzień Polki i Polacy. Chyba każda przedstawicielka lewicy przynajmniej raz spotkała się z sytuacją, gdy uzbrojona w wiedzę i odpowiednie dane przemawiające na rzecz jej poglądów, rozbijała się ostatecznie o to, że jej dyskutant miał neoliberalne wyobrażenia na temat tego, czym jest wolność.
Lewica walkę o język przegrała w większości krajów rozwiniętych. W Polsce ta klęska jest jednak szczególnie dotkliwa. Złożyło się na nią kilka czynników. Jednym z nich była nasza specyficzna sytuacja historyczna. Uwolnienie się od wpływów rosyjskich było w polskim przypadku równoznaczne z wejściem do świata kapitalizmu w jego najdzikszej – neoliberalnej – postaci. Język neoliberalnego kapitalizmu został więc u nas utożsamiony z językiem demokracji i wolności. Co odbija się nam czkawką do dzisiaj, gdy na manifestacjach w obronie demokracji ludzie uchodzący za autorytety nawołują do dokończenia prywatyzacji Polski albo wygadują bzdury na temat 500 plus. Nie pomogło również to, że przez lata za przedstawicieli lewicy uważano w Polsce ludzi gotowych pójść na każdy kompromis z neoliberałami. I tak oto dorobiliśmy się „lewicy”, która uważa, że związki zawodowe są przestarzałe (Magdalena Środa), otwarcie gardzi „ludem” (Jan Hartman), rzuca na prawo i lewo oskarżeniami o populizm (Andrzej Celiński) i stara się być bardziej neoliberalna niż partie liberalne (SLD za rządów Leszka Millera).
Jakie wnioski wynikają z tej smutnej opowieści? Nade wszystko należy mieć świadomość, że odbudowa lewicy w Polsce nie odbędzie się z dnia na dzień. I żaden lider ani żadne zjednoczenie nie przyspieszą gwałtownie tego procesu. Na mrzonki o istnieniu cudownej recepty na odrodzenie lewicy mogą sobie pozwolić publicyści w rodzaju Wiesława Władyki i Mariusza Janickiego. Dla nich wymarzonym ugrupowaniem lewicowym byłoby takie, które przyjmuje neoliberalne warunki gry, a jedynie od czasu do czasu wspomina nieśmiało o sprawiedliwości i solidarności. Czyli coś na wzór lewego skrzydła Platformy, nic więcej. To jest ten sposób myślenia, który zepchnął lewicę do defensywy i stanowi receptę na jej dalszą marginalizację.
Lewica musi przede wszystkim pokazać, że istnieje inny wybór niż ten między neoliberalizmem a prawicą – między PO i Nowoczesną z jednej strony a PiS-em z drugiej. Aby to zrobić, musi mówić konsekwentnie swoim językiem. Językiem, w którym wolność oznacza możliwość godnego życia dla wszystkich obywatelek i obywateli, a nie kolejne przywileje dla korporacji i bogaczy. Językiem, w którym demokracja to nie tylko zapisy prawne, ale także możliwość realnego uczestnictwa w procesach kształtujących nasze społeczeństwo. Językiem, w którym solidarność jest jedną z najważniejszych wartości współczesnego świata, a nie wspomnieniem mitologizowanej przeszłości. Musi mówić o tym przy każdej okazji. Do każdego, kto chce słuchać, i każdego, kto słuchać nie chce.
To jest niewdzięczna robota. Bo jedynym efektem widocznym na pierwszy rzut oka są wyzwiska ze strony przeciwników: „symetryści”, „komuchy”, „neobolszewicy”, „głupcy” itd. Ale innej drogi nie ma. Nie da się zbudować silnej lewicy w kraju, w którym ludzie potrafią używać słowa „wolność” do upominania się o niższe podatki, a nie potrafią po nie sięgnąć, gdy mowa o społeczeństwie zmuszającym dużą część z nas do życia w stanie zadłużenia.
dr Tomasz S. Markiewka