Siła świata pracy motorem postępu
Siła świata pracy motorem postępu
Powszechne jest dziś przekonanie, że nowoczesny postęp oznacza szeroką kategorię zjawisk na styku globalizacji gospodarek narodowych, elastycznej pracy, gadżetów technologicznych czy wreszcie konsumpcjonizmu i wkradania się logiki rynkowej w każdą dziedzinę życia. Szczególną rolę odgrywają także roboty i zagrożenie automatyzacją, które regularnie przypomina z medialnych nagłówków o niepewnych warunkach pracy w dobie innowacji i czwartej rewolucji przemysłowej. Jeśli jedną stroną monety jest dziś inteligentna, wiecznie żywa metropolia, to drugą muszą być opuszczone zakłady przemysłowe i peryferia zmagające się z systemowym bezrobociem, dryfujące poza głównym krwiobiegiem kapitalizmu.
Dla związków zawodowych czy lewicowej polityki, skupionych na stawaniu w obronie pokrzywdzonych i słabszych, takie rozumienie nowoczesności prowadzi w praktycznym działaniu zazwyczaj do walki o ochronę miejsc pracy i defensywnej retoryki o „cenie postępu”, przed którym musimy chronić ludzi. Jednak gdy wrażliwi społecznie ostrzegają przed bezrobociem technologicznym, opinia publiczna nasłuchuje raczej doniesień o przełomowych wynalazkach i kibicuje heroicznym zmaganiom magnatów technologicznych.
Postęp niesie zatem Elon Musk, opowiadając ze sceny elitarnej konferencji o kolejnych przebłyskach swojego geniuszu. Postęp to Uber i gospodarka „współdzielenia” w estetycznej formie aplikacji na smartfona. I wreszcie – postęp to roztropny inwestor, który buduje nowoczesną, pełną robotów fabrykę, zachwycając nas swoim spojrzeniem w świat jutra. To właśnie współcześni „kapitanowie przemysłu” zajmują uwagę mediów, to ich nazwiska stają się synonimami nowych technologii mających ułatwiać nam życie i wyzwalać człowieka z ograniczeń materii. Doniesienia o imponujących osiągnięciach chińskiej gospodarki pomieszane są z przekazem o kolejnych bezzałogowych fabrykach w Donnguan i poprawie efektywności dzięki pozbyciu się czynnika ludzkiego.
Nietrudno zauważyć, że czar rewolucyjnej siły kapitalizmu uwodził nie tylko Marksa. Obietnica nieuchronnego postępu technologicznego i gospodarczego wciąż stanowi główną ofertę dla mas marzących o lepszej przyszłości. Ma to w erze cyfrowej charakter wręcz w pewnej mierze sakralny. Co gorsza, służy niejednokrotnie jako ostateczny argument wobec każdego, kto śmie stawać na drodze nowoczesności. Jesteś za technologią lub przeciw technologii – i w tej drugiej pozycji skazujesz się na historyczną porażkę.
W tak utworzonej dychotomii rola świata pracy to w najlepszym razie minimalizowanie strat przystosowawczych, w najgorszym zaś ochrona przywilejów i irracjonalne marnotrawienie środków. Walkę amerykańskich pracowników o płacę minimalną pod hasłem „Fight for $15” regularnie ośmieszano w tekstach „Wall Street Journal” czy „Forbesa”, gdzie były CEO McDonald’s USA Ed Rensi przekonywał, że nierozsądne związki podcinają gałąź, na której siedzą. Prasa biznesowa rozwodziła się nad absurdem rozmawiania o podwyżkach, gdy franczyzy rozważają wdrożenie automatycznych kiosków zakupowych.
Celem tego tekstu jest obnażenie powyższej perspektywy jako z gruntu fałszywej, nawet mimo jej dość wiarygodnego brzmienia. Stawiana przeze mnie hipoteza głosi raczej, że to właśnie związki zawodowe i postulaty lewicowe są gwarancją postępu i wysiłku modernizacyjnego. Bez ich aktywnej działalności proces automatyzacji pracy i wzrostu produktywności nie zajdzie, a już teraz jego dynamika jest godna pożałowania, w dużej mierze z racji słabości zorganizowanych ruchów pracowniczych. Dominująca narracja o postępie ma jednak długą tradycję, a stosowane ochoczo przez politycznych komentatorów klisze uniemożliwiają zrozumienie obserwowanych zjawisk.
Kłamstwo w służbie dyscypliny
Oskarżenia o luddyzm są jednym z najmocniejszych oręży w arsenale ideologicznym klas posiadających. Luddyści w zbiorowej pamięci funkcjonują jako XIX-wieczni angielscy robotnicy, którzy w desperackim akcie ochrony swoich miejsc pracy i strachu przed technologią niszczyli maszyny przemysłowe. Nie bez powodu zatem finansowany przez Google i IBM think tank o nazwie Information Technology and Innovation Foundation przyznaje swoje nagrody Luddite Awards. Trafiają one do „hamulcowych postępu”, którzy nie dość bezkrytycznie podchodzą do najnowszych osiągnięć technologicznych. Wyróżnienie trafiło np. do osób zajmujących się regulacjami hotelowymi oraz ochroną danych prywatnych w sektorze zdrowotnym, co może być pewnym wyznacznikiem intencji stojących za podtrzymywaniem mitu o luddystach.
Prawdziwa historia potoczyła się nieco inaczej. Blokada kontynentalna, jaką Paryż zastosował wobec Anglii w czasie wojen napoleońskich, uderzyła w gospodarkę wyspy. Szczególnie w północnej Anglii, słynącej z przemysłu włókienniczego, dochodziło do masowych zwolnień na tle inwestycji w nowoczesne maszyny tkackie. Pogarszały się także warunki pracy. Wyszkoleni rzemieślnicy i artyści byli coraz częściej zastępowani przez kobiety i dzieci, gdyż obsługa nowego sprzętu nie wymagała specjalnych kompetencji. Młodzi pracownicy przyjmowali każdą pensję, nie mieli przecież całych rodzin na utrzymaniu, zaś w przypadku konfliktu w zakładzie łatwiej było ich zastraszyć lub zmanipulować.
Oryginalni luddyści, podążając za legendarnym (choć niekoniecznie historycznie istniejącym) Nedem Luddem, podjęli się w 1811 i 1812 roku zbrojnej konfrontacji w Nottinghamshire, Lancashire i Yorkshire. Jak pisał marksistowski historyk Eric Hobsbawm, niszczenie sprzętu stanowiło ostateczną taktykę w przypadku braku zgody na ustępstwa ze strony pracodawców. Robotnicy żądali przede wszystkim powrotu do pracy i wyższych pensji, a posuwali się do agresji wobec kapitału fizycznego tylko w przypadku niespełnienia ultimatum. Należy pamiętać, że w tamtych czasach nie mogło być mowy o pokojowej formie protestu. Luddyści byli brutalnie pacyfikowani przez wojsko, co więcej, na mocy nowych aktów prawnych wieszano ich publicznie za ataki na maszyny przemysłowe. Mimo stłumienia buntu, wielu właścicieli warsztatów zgodziło się na negocjacje i spowolnienie procesu automatyzacji, co było także łatwiejsze po upadku Napoleona i zniesieniu blokady. Umocnieni tymi doświadczeniami, angielscy robotnicy w kolejnych dekadach formowali pierwsze silne ruchy związkowe.
Luddyści służą zatem jako figura jednoznacznie zła – agresywni w swoich taktykach, gotowi posuwać się do niszczenia własności (świętej!), jednoznacznie opowiadający się przeciwko cudom technologii i historycznej konieczności. Takie postępowanie nasuwa oskarżenia o ochronę własnego interesu, albo nawet skrajną nieracjonalność i zaślepienie, z którym nie podejmuje się w ogóle dialogu. Fałszywa wersja historii stanowi kolejny z czynników dyscyplinujących świat pracy, wypychający jego zmagania poza dopuszczalną dyskusję społeczną.
Przyczyny i skutki
Niezwykle ważne jest zdekonstruowanie dokładnego przebiegu procesu automatyzacji, z którym zmagali się luddyści. Robotnicy spiskujący przeciwko właścicielom zakładów tkackich nie byli w żadnej mierze przedstawicielami najuboższych warstw społecznych. Przeciwnie – wielu z nich umiało czytać oraz pisać, byli zorientowani w sytuacji społeczno-gospodarczej Ameryki czy Francji. Znali postulaty i osiągnięcia rewolucji francuskiej dzięki pismom Thomasa Paine’a, co stanowiło jeden z najważniejszych czynników formacji intelektualnej i mobilizacji. Organizowali się i działali w sposób metodyczny, wystosowując żądania, a nawet naciskając przez pewien czas na parlament, by podjął się mediacji i rozwiązania konfliktu. Stanowili swoistą arystokrację świata pracy.
Maszyny tkackie nie pojawiły się wskutek konieczności dziejowej, lecz w rezultacie nacisków ze strony dobrze opłacanych pracowników znajdujących się w trudnej gospodarczo sytuacji. Urządzenia pozwoliły zredukować etaty, zatrudnić tańszych robotników – ale nie pojawiłyby się, gdyby nie presja ze strony zorganizowanych rzemieślników. Obok pojawienia się możliwości technicznych, kluczowym czynnikiem wymuszającym wprowadzanie kolejnych maszyn były żądania pionierskich związków zawodowych, zmierzające do poprawienia warunków pracy i podnoszenia pensji.
Cała rewolucja przemysłowa, rozpoczęta w Anglii i Holandii pod koniec XVIII wieku, była napędzana szeregiem współwystępujących procesów, które wzajemnie oddziaływały na siebie na zasadach sprzężenia zwrotnego. Ten punkt widzenia potwierdza historyk ekonomii Robert Allen, wskazując, że tuż przed rewolucją przemysłową najwyższymi płacami mogli cieszyć się robotnicy angielscy i holenderscy. W przeciwieństwie do przedsiębiorców chińskich czy rosyjskich, pozyskujących ekstremalnie tanią siłę roboczą do produkcji tkanin czy wydobycia surowców, Brytyjczycy musieli znaleźć sposób na redukcję kosztów pracy, jeśli chcieli zachowywać konkurencyjność cenową.
Z punktu widzenia kalkulacji przedsiębiorcy rachunek jest prosty. Wdrożenie nowej technologii jest najczęściej wysoce kapitałochłonne, koszt stały jest ponoszony natychmiastowo. Jeżeli praca człowieka jest tańsza w ujęciu strumienia kosztów w czasie (dyskontowanych im dalej od momentu podjęcia decyzji), to nie ma żadnej racjonalnej finansowo przesłanki, aby dokonywać zakupu maszyny. Automatyzacja i wprowadzanie najnowszych osiągnięć techniki to zatem skutki wywieranej presji ekonomicznej ze strony pracowników. Taka decyzja nie jest tylko domeną prywatnych firm konkurujących na rynku, ale każdej działalności gospodarczej zorientowanej na redukcję kosztów. Zarządcy firm inwestują w roboty nie z racji szczególnej fascynacji techniką, lecz z konieczności. Aspiracje świata pracy są zatem pierwszym ogniwem łańcucha postępu.
David Neumark, znany z raczej sceptycznego nastawienia do płacy minimalnej, w opublikowanej w 2017 r. analizie wskazuje, że wzrost płacy minimalnej wpływa na decyzję o inwestowaniu w maszyny, szczególnie w nisko płatnych usługach (np. pracy na kasie) oraz w wybranych branżach, gdzie technologia wciąż nie jest silnie rozpowszechniona. Jakie są tego skutki dla całej gospodarki? Obecny główny ekonomista Banku Światowego, Paul Romer, wykazywał już w 1987 r. na bazie dynamicznego modelu specjalizacji, że niskie koszty pracy spowalniają tempo innowacji, inwestycji kapitałowych i w konsekwencji korzystnej specjalizacji gospodarki.
Czy robot zabierze mi pracę?
Warto zauważyć, że automatyzacja nie jest głównym czynnikiem zaniku miejsc pracy w ujęciu makroekonomicznym. Na przestrzeni 30 lat pomiędzy 1960 a 2000 rokiem liczba robotów przemysłowych w przemyśle motoryzacyjnym w USA zwiększyła się od zera do 92 900, jednak w tym samym czasie liczba etatów w produkcji i wytwórstwie pozostała mniej więcej na poziomie około 18 milionów. Jak zauważyli Robert Scott z progresywnego think tanku Economic Policy Institute oraz Dean Baker z Center for Economic and Policy Research, głównym czynnikiem utraty miejsc pracy było w ostatnich latach delegowanie ich do krajów trzecich, nie zaś wprowadzanie kolejnych maszyn. Nie bez powodu zautomatyzowane fabryki przemysłu samochodowego w Detroit podupadły w wyniku wyprowadzenia produkcji do krajów azjatyckich. Decydujące stały się panujące w tych ostatnich niskie koszty pracy i słabość związków zawodowych, które musiały mierzyć się z brutalnymi posunięciami autorytarnych rządów Chin czy Korei Południowej. Największym zagrożeniem dla zatrudnionych okazały się zatem nie roboty, lecz niewolnicze warunki pracy w krajach trzecich.
Przeprowadzone parę lat temu przez Pew Research Center badanie opinii wśród niemal 2 tysięcy ekspertów cyfryzacji ujawniło także, iż są podzieleni w kwestii tego, czy pojawienie się komputerów i robotów w miejscach pracy będzie tak rewolucyjne jak silnik parowy lub elektryczność. Połowa pytanych oceniła, że dla liczby miejsc pracy w ujęciu makro automatyzacja nie będzie miała właściwie znaczenia.
Słynne już badanie Carla Freya i Michaela Osborne’a z Oksfordu, zapowiadające apokaliptyczne wyniszczenie 47% wszystkich miejsc pracy w Stanach Zjednoczonych w ciągu zaledwie 20 lat, jest zdecydowanie mało wiarygodne. Jego metodologia opiera się na dość nonszalanckim założeniu, że każdy zawód na listach Departamentu Pracy USA o określonym poziomie rutynowości manualnej zniknie, niezależnie od ekspozycji pracownika na kontakt z żywymi osobami, uwarunkowania kulturowe czy koszty wdrożenia technologii. Przeprowadzone w niemal tej samej technice badania polskiego WISE Europa stanowią raczej luźne szacunki niż prawdopodobną predykcję. Raport OECD, oparty na bardziej rzetelnych wiązkach kompleksowych czynności, ocenia, że w Polsce około 7% miejsc pracy może być zautomatyzowanych.
Należy jednak zachować minimalną ostrożność przy prognozowaniu przyszłych zmian. Podstawowym podmiotem automatyzacji pracy już wkrótce będzie bowiem nie manualny robot, lecz algorytm programowany za pomocą uczenia maszynowego, zdolny kompleksowo analizować dane czy wchodzić w proste konwersacje z żywymi ludźmi. Rutynowość wciąż pozostaje wspólnym mianownikiem, jednak coraz silniej akcenty nowej automatyzacji będą kładzione na prace biurowe niższego i średniego szczebla.
Wysoki stopień nasycenia gospodarki robotami, nie jest przecież, o czym trzeba pamiętać, zjawiskiem negatywnym. Nowe technologie pozwalają optymalizować zużycie zasobów – surowców, ale i czasu człowieka – i dzięki większej produktywności wytwarzać jeszcze więcej wartości dodanej z tego samego wkładu pracy ludzkiej. Wyższa stopa produktywności to większa efektywność, możliwości produkcyjne i większa podaż produktów i usług. Zaoszczędzone środki wracają do gospodarki, stając się nowym zapotrzebowaniem na wytwory kolejnych jednostek pracy.
Problemem zatem staje się zagregowany popyt na wszystkie te dobra – jeśli nie jest w stanie przechwycić nowej podaży, rzeczywiście dojdzie do spadku zatrudnienia netto. Dani Rodrik, znany badacz ekonomii politycznej, wskazuje, że słaby wzrost liczby miejsc pracy w ostatnich latach trzeba przypisać raczej cięciom w gospodarce i polityce austerity. Noblista z dziedziny ekonomii Joseph Stiglitz krytykuje również katastrofalny wpływ nierówności, szczególnie ubożenia zachodniej klasy średniej, na słabość gospodarki przez zmniejszenie konsumpcji, a co za tym idzie – przez uderzenie w podstawy mechanizmu zwiększającego zatrudnienie. Problem bezrobocia jest zatem w większym stopniu wypadkową ekonomii politycznej podziału dochodów niż automatyzacji pracy.
Wielka Stagnacja
Jak jednak „sprzedać” narrację o wdrażaniu owoców postępu w reakcji na postulaty związkowców, jeśli od kilku dekad obserwowaliśmy powolny zmierzch siły zorganizowanych ruchów pracowniczych, szczególnie wskutek neoliberalnych reform zapoczątkowanych przez Reagana i Thatcher?
Wielu badaczy fundamentalnie nie zgadza się z tym, że żyjemy w epoce szczególnego rozkwitu innowacyjności i powszechnej automatyzacji. W 2011 r. ekonomista Tyler Cowen opublikował pracę pod tytułem „Wielka Stagnacja” (The Great Stagnation), w której opisał, jak około 1973 r. w USA nagle załamuje się trend rosnącej wydajności czynnika produkcji (TFP – Total Factor Productivity). Jest on uważany w modelach ekonometrycznych za ogólne wytłumaczenie jakości technologii, dzięki której wkładana jednostka pracy pozwala osiągać większy końcowy przyrost produkcji. Drobiazgowa analiza sektorowa TFP autorstwa Barta van Arka, przeprowadzona dla Komisji Europejskiej, pozwoliła zauważyć, że w niemal każdej branży – zarówno produkcji dóbr trwałych, jak i nietrwałych, w tym usług – doszło do spadków produktywności, w Unii Europejskiej jeszcze dotkliwszych niż w Stanach Zjednoczonych. Właściwie jedynym powodem, dla którego produktywność rosła w ogóle, była rewolucja dokonana w obszarze technologii ICT (teleinformacyjnych) i wynikająca z niej poprawa wymiany informacji handlowych.
Chociaż Cowen początkowo próbował tłumaczyć zaobserwowaną przez siebie zaskakująco słabą dynamikę wzrostu TFP zagadnieniami kapitału ludzkiego (wyczerpania „nisko wiszących owoców” przyrostu poprzez rozpowszechnienie edukacji podstawowej) czy cenami paliw używanych w transporcie, różnica w spowolnieniu jest szczególnie widoczna w tych gałęziach gospodarki, które w powojennych latach cieszyły się szczególnie silnym uzwiązkowieniem i wpływami ruchów pracowniczych. Branża budowlana, wydobywcza i przemysł ciężki zanotowały duże spadki produktywności. Sektor usług, cechujący się w dużym stopniu niskimi płacami i słabym uzwiązkowieniem, wdrażał nowe technologie równie opieszale. Słabość tych trendów utrzymuje się zresztą po dziś dzień we wszystkich krajach wysoko rozwiniętych.
Części tego spadku produktywności powinniśmy upatrywać w tzw. chorobie kosztów Baumola. Podczas słuchania kwartetu wykonującego utwory Beethovena, William Baumol zauważył, że pewne rodzaje czynności i usług, z powodu istotnego czynnika ludzkiego, będą cierpieć na rosnące koszty. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest konieczność utrzymania konkurencyjnych warunków zatrudnienia względem branż silnie zautomatyzowanych, cechujących się wysoką produktywnością. W ten sposób rzeczywiście można tłumaczyć mozolny wzrost TFP branży edukacyjnej, zdrowotnej czy artystycznej, chociaż ich udział w całkowitym zatrudnieniu jest stosunkowo mały i sięga kilku procent dla każdej z tych grup. Co więcej, rozpowszechnienie w ostatnich latach wysokiej jakości kursów online czy przełomowe zastosowania telediagnostyki pokazują, że dzięki cyfryzacji i rozwojowi uczenia maszynowego także te obszary mogą liczyć na modernizację przy pomocy technologii dostępnej przecież od lat.
Paradoksalnie, kolejnych spostrzeżeń o spowolnieniu postępu technicznego dostarcza wspomniana już Information Technology and Innovation Foundation. W swoim raporcie, sięgającym szacunkami aż do połowy XIX wieku, autorzy podkreślają, że w żadnej z badanych dekad zmiany technologiczne nie przyniosły spadku netto miejsc pracy – jednak przeobrażenia struktury rynku pracy mogą obrazować tempo przekształcania gospodarki w nowocześniejszą i bardziej wydajną. Jeszcze w 1900 roku aż 31% Amerykanów pracowało w rolnictwie. W 2000 r. to już tylko 3% zatrudnionych. Z analizy ITIF wynika, że od lat 80. ubiegłego wieku proces zanikania i pojawiania się nowych zawodów wytraca dynamikę, pikując w latach 2010-2015 do najniższego poziomu od ponad 150 lat. ITIF prognozuje, że powinniśmy raczej obawiać się stagnacji technologicznej niż radykalnego przewrotu.
Te wyniki zostały potwierdzone przez Josha Bivensa i Lawrence’a Mishela z Economic Policy Institute. Nie tylko przyznają oni, że automatyzacja nie stanowi istotnego zagrożenia dla miejsc pracy – szczególnie w porównaniu z dewastującymi efektami niskich płac i niskiego opodatkowania przychodów z kapitału – ale także zauważają wygaszanie prywatnych inwestycji w komputery i oprogramowanie mniej więcej od początku XXI wieku. Stopa nakładów kapitałowych na software w latach 1973-2002 utrzymywała się powyżej 16%, a w latach 2007-2016 ledwo przekracza 4%.
Kapitanowie przemysłu opowiadają piękne historie o wielkich innowacjach i powszechnej automatyzacji. Jednak bez odpowiedniego nacisku ewidentnie nie radzą sobie z przekuwaniem motywacyjnych Tedxów na faktyczny rozwój organizacji społeczno-gospodarczej.
Wolność od tyrania
Nie bójmy się o nasze miejsca pracy i nie płaczmy za utraconymi zawodami. Automatyzacja jest szansą na zbawienie nas od fenomenu bullshit jobs, jak określa je znany antropolog David Graeber, wskazując na rutynowe, czasochłonne zajęcia, których negatywny wpływ na zdrowie psychiczne ludzi i całą kondycję społeczną jest wprost dewastujący. Świetnie oddają to niedawne słowa Johna Cryana, dyrektora generalnego Deutsche Banku, który podczas konferencji branżowej we Frankfurcie zapowiedział masowe zwolnienia, szczególnie osób w jego opinii „pracujących jak liczydła”, na stanowiskach księgowych i rachunkowych. „Nie potrzebujemy tak wielu ludzi. W naszych bankach zatrudniamy osoby, które zachowują się jak roboty, wykonując mechanicznie polecenia”.
Instytut Gallupa zapytał pracowników w 140 krajach o poziom zaangażowania w wykonywaną pracę, czyli ogólną motywację i poczucie satysfakcji. Szacunkowe dane dla całego świata wskazują, że zaledwie 13% zatrudnionych ocenia swoje zaangażowanie pozytywnie, zaś aż 24% jest zniechęconych i nieszczęśliwych z powodu wykonywanego zajęcia. Te wskaźniki dla Polski wypadają nieco lepiej (odpowiednio 17% i 15%), ale przypadki takie jak 33% zaangażowanych pracowników w Kostaryce, 2% niezaangażowanych w Tajlandii czy 7% niezaangażowanych w Norwegii to raczej wyjątki od generalnego problemu współczesności.
Polityka wrażliwości społecznej musi zatem wynieść na sztandary hasła postępu przez emancypację pracy. Podnoszenie pensji minimalnej przynajmniej w zgodzie z dynamiką wzrostu produktywności – jeśli nie nieco bardziej – i powszechne skrócenie tygodnia pracy nie są przykładami roszczeniowości, lecz podstawowym paliwem rozwoju techniczno-gospodarczego. Zarazem długofalowa strategia musi wychodzić poza proste wywieranie presji za pomocą żądań płacowych.
Nie bez powodu bardziej zorientowani w globalnej sytuacji technologiczni magnaci postulują wprowadzenie dochodu gwarantowanego, który może stać się impulsem do odchodzenia z bullshit jobs, stwarzać przestrzeń negocjacyjną i łagodzić przepływy pracowników między sektorami, tak jak miało to miejsce w duńskim modelu flexicurity. Dochód gwarantowany pomaga też utrzymać konsumpcję, więc przy odpowiednim połączeniu z eliminacją nierówności stanowi błyskotliwy sposób na transformację społeczną i techniczną.
Propozycje gwarancji zatrudnienia to kolejny pomysł, który może mieć ponadto działanie antycykliczne i kierujące pracę ludzi w sektory opieki, edukacji i usług komunalnych oraz publicznych, dziś należące do najbardziej zaniedbanych w krajach o niskim kapitale społecznym i ludzkim. Trwające spory co do wykonania administracyjnego – głównie w kontekście stopnia stosowanego przymusu i efektywności pracy objętej gwarancją – to zdecydowanie przeceniany problem. Podobnie jak dochód gwarantowany bywa mylnie oceniany przez liberałów jako „rozleniwianie”, ta sama logika każe oceniać gwarantowane zatrudnienie jako nieskuteczne z racji braku odpowiedniego przymusu. Obie diagnozy są wypadkową redukcjonizmu, jak gdyby widmo bezrobocia było jedynym czynnikiem motywacyjnym w społeczeństwie.
Wśród innych planów transformacji technologicznej znajdują się także pomysły bardziej wątpliwe, które warto pokrótce omówić. Propozycja podatku od robotów, zapowiadana przez Billa Gatesa czy Benoit Hamona (kandydata Partii Socjalistycznej na prezydenta Francji z 2017 r.), rodzi komplikacje w postaci konieczności wyznaczania ścisłego podziału na roboty komplementarne do pracy ludzkiej, usprawniające ją oraz na roboty substytucyjne. Przesunięcie nie zawsze odbywa się w ramach identycznego stanowiska, więc gdzie postawić granicę wpływu maszyny na zatrudnienie? Co więcej, podatek od robotów byłby z punktu widzenia inwestora dodatkowym kosztem ponoszonym podczas zakupu, co tylko spowolni absorpcję nowych technologii. Dyskusja o podobnym podatku w Parlamencie Europejskim poskutkowała na ten moment odrzuceniem propozycji.
Zapytany przeze mnie o automatyzację podczas szczytu G20 Global Solutions, laureat Nobla z ekonomii Edmund Phelps zasugerował, że rządy powinny subsydiować płace najgorzej zarabiającym, by chronić ich miejsca pracy. Swoją koncepcję Phelps opisał w książce „Rewarding Work”, której tok myślowy jest jednak pełen dziur. Sugeruje w niej na przykład, że subsydiowanie miejsc pracy doprowadzi do ponownego zatrudniania, spadku bezrobocia i w konsekwencji również podwyżek. Jest to jednak zupełnie opaczne rozumienie procesu automatyzacji pracy. Taka koncepcja spowalnia wdrażanie technologii, a co gorsza stanowi prezent z budżetu dla firm, których model biznesowy wciąż ma opierać się na maszynowej pracy ludzi. Tym samym premiuje się najgorsze praktyki, zaś w postulowanym przez Phelpsa momencie ciasnego rynku pracy problem automatyzacji i tak powróci.
Najśmielszą propozycję stanowi natomiast utworzenie Pracowniczych Funduszy Automatyzacji (PFA), które działałyby jako fundusze hedgingowe inwestujące w szeroką paletę producentów maszyn przemysłowych i oprogramowania komputerowego. W ten sposób oszczędności PFA byłyby zabezpieczeniem przed utratą pracy i kosztami przeszkolenia poprzez czerpanie przez pracowników korzyści ze wzrostu spółek niszczących ich miejsca pracy. Środki pozyskiwane do PFA mogłyby pochodzić z nowej, relatywnie niskiej składki, tym samym podnosząc koszty pracy i uzależniając ciężar podatkowy od liczby zatrudnionych. Kadry obsługujące PFA wsparłyby także proces budowania na nowo siły związków i zorganizowanych ruchów pracowniczych.
Odzyskać opowieść
Nie każda technologia oddziałuje jednak tak samo na pracowników. Już w 1979 r. Chris Harman, lider jednej z brytyjskich partii socjalistycznych, opublikował manifest „Is a Machine After Your Job”. Jego ujęcie problemu było zerwaniem z podejściem tradycyjnej lewicy, która nieufność wobec postępu technicznego posunęła do reakcyjnej postawy. Harman wiedział, że celem krytyki nie powinna być technologia, lecz sposób jej wykorzystania przez menedżerów zorientowanych wyłącznie na zysk.
Wśród proponowanych w jego manifeście kluczowych żądań znalazło się wiele ważnych postulatów, ale szczególną uwagę chciałbym zwrócić na trzy z nich. Są to zakaz wykorzystania technologii do oceny szybkości i dokładności pracy poszczególnych pracowników; wsparcie w przeszkoleniu i przystosowaniu; zakaz wdrożenia nowych rozwiązań technicznych bez zgody związków i uprzedniej dyskusji ze wszystkimi pracownikami, których dotkną nowe systemy. Wagę tych propozycji widać szczególnie dziś, w dobie precyzyjnego nadzoru nad magazynierami Amazona czy indywidualnego śledzenia statystyk służbowego komputera.
Jeśli uda się opanować nierówności i przywrócić moc nabywczą szerokim masom, nie powinniśmy obawiać się o bezrobocie technologiczne. Głoszący koniec pracy technopesymiści dobrze kamuflują to, że w istocie ich pesymizm dotyczy raczej ludzi jako takich. W świecie bez pracy okazałoby się bowiem, że człowiek jest zbędny. Właściwe pytanie zatem brzmi: jak technologia wpływa na relacje pracy i kto poniesie koszty strukturalnych zmian zawodowych?
Przy zachowaniu należytej czujności, polityka grupowań prospołecznych i ruchów pracowniczych musi skierować się na odzyskanie opowieści o postępie. Obserwowana dzisiaj stagnacja ekonomiczna jest rezultatem bardzo wielu procesów, wśród których znajduje się także spowolniona adaptacja owoców rozwoju technicznego. Złożoność tego procesu nie ulega wątpliwości, jednak w powszechnej narracji od dawna przeceniano wątki wygodne dla klas posiadających. Nową opowieść możemy budować od przyznania, że siła świata pracy jest w istocie siłą postępu.