– Chciałbym najpierw porozmawiać o Twoim doświadczeniu życiowym bo, zgodnie z utartymi stereotypami, świat fizycznej pracy najemnej oraz świat myśli i kultury to dwie nieprzystające do siebie sfery. Nawet, abstrahując od różnych klasistowskich uprzedzeń, współczesne nauki społeczne powiedzą nam o klasowo sprofilowanych różnicach w zakresie stylów życia, upodobań czy przyzwyczajeń, a tak zwany kapitał kulturowy uważany jest za czynnik wywierający istotny wpływ na miejsce jednostki w strukturze społecznej. Jesteś osobą w jakimś sensie łączącą oba te światy, bo skończyłeś studia wyższe z filologii rosyjskiej, pracowałeś przez lata w fabryce Toyoty w wałbrzyskiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej, a równocześnie zajmowałeś się działalnością pisarską, której przejawem jest m.in. spektakl „Strefa”.
– Adrian Hyrsz: Pochodzę z rodziny robotniczej – oboje rodzice pracowali fizycznie, dlatego nigdy nie miałem poczucia dystansu wobec takich prostych prac. Dorastałem w Nowej Soli pod Zieloną Górą. W domu bywało ciężko, Nowa Sól to miasteczko, które w latach transformacji i później bardzo ucierpiało. Mieliśmy niemal pięćdziesięcioprocentowe bezrobocie, padły dwie największe fabryki. W jednej z nich mój ojciec był kierowcą. Odbyło się to zupełnie inaczej niż na przykład w Wałbrzychu, gdzie później mieszkałem przez szereg lat. Tam górnicy przynajmniej dostali jakieś odprawy. W Nowej Soli z dnia na dzień tysiące ludzi straciło pracę i bez grosza w kieszeni wylądowało na bruku.
Jednym ze zlikwidowanych zakładów była fabryka nici, bodajże druga największa fabryka tego rodzaju w Europie. Z tego, co ojciec mi mówił i co sam widziałem, wyglądało to tak, jakby ta fabryka została celowo zniszczona, żeby wyprowadzić z niej pieniądze, bo nie było tak, że nie miała zbytu na swoje produkty. Ojciec był kierowcą, więc mógł to zauważyć. Woził nici po całej Polsce, czasem ledwo skończył jeden kurs, a już za chwilę wysyłano go z towarem w inne miejsce. Przywoził też z lotniska w Warszawie kontrahentów z całego świata, nawet z krajów afrykańskich, a miało to miejsce na krótko przed ogłoszeniem upadku fabryki. Jako młody człowiek obserwowałem to na co dzień, gdy kończyłem szkołę średnią i miałem rozpoczynać studia. Mój wybór pójścia ścieżką nieco inteligencką był w pewnym stopniu odłożeniem decyzji o wejściu na rynek pracy, który prawie nie istniał. Po likwidacji wspomnianych zakładów jedynymi przedsiębiorstwami, które pracowały w Nowej Soli prężnie, były wytwórnie krasnali ogrodowych. Nabywali je Niemcy, a Nowa Sól była uważana za zagłębie produkcji krasnali. Pracowało się tam po 12-14 godzin dziennie, nie było żadnych środków ochronnych. Miałem przykład przyjaciela mojego ojca, on pracował przez szereg lat w takiej fabryce i człowiek, który był wtedy około trzydziestki, po pięciu latach pracy przy produkcji krasnali wyglądał jakby miał pięćdziesiąt pięć lat.
Zacząłem studia w Zielonej Górze. W trakcie moich studiów ojciec stracił pracę, więc byłem zmuszony przerwać naukę i wróciłem do niej dopiero po latach, we Wrocławiu.
– Interesuje mnie właśnie stanie w rozkroku pomiędzy dwoma sferami społecznymi…
– Obserwowałem tragedię tych ludzi i to, jak oddalają się od siebie dwie klasy społeczne. Bo oprócz ofiar transformacji była jeszcze rodząca się klasa średnia. W pewnym momencie miałem do wyboru inną drogę – mógłbym pracować w banku. Mój szwagier był specjalistą bankowym, chciał mnie polecić. Miałbym otwartą ścieżkę kariery, natomiast gdy widziałem, jak udzielał kredytów, a opowiadał, jak to wygląda od kuchni: że przychodzi do niego siedemdziesięcioletnia kobieta, której synowi on udzielił kredytu wykańczającego i ona przychodzi z płaczem, że jej syn się zabił… Jestem bardzo wrażliwą osobą i nie chciałem iść tą drogą. Mogłem pozostać na uczelni, ale tam z kolei widziałem sztuczną ścieżkę awansów, pisanie rozpraw, które przekładają się tylko na zdobywanie punktów, a nie wnoszą nic nowego, badania, które nie są badaniami, prace doktorskie, które są odtwórcze i polegają na przepisywaniu czegoś, co powstało wiele lat temu. I to też mnie odrzucało. Natomiast nie brzydziłem się pracy fizycznej…
– W jaki sposób trafiłeś do Wałbrzycha?
– Moją byłą żonę poznałem na studiach w Zielonej Górze, wzięliśmy ślub, urodziło nam się dziecko. W tamtym momencie w Zielonej Górze byłem kierownikiem ochrony. Straciłem tę pracę, bo zmienił się mój przełożony i chciał wprowadzić swojego człowieka. Zwolniono mnie, żona była w szóstym miesiącu ciąży, trzeba było szukać jakiegoś wyjścia, żeby dziecku zapewnić byt. Wyjechaliśmy do Wałbrzycha, gdzie mieszkała teściowa i mieliśmy obiecane mieszkanie. Znalazłem pracę, wszyscy mnie zachęcali, że najlepsza jest Toyota, że tam można szybko awansować, że to są najlepsze pieniądze w mieście. Faktycznie z początku tak to wyglądało. Praca była ciężka, natomiast zatrudniłem się w Toyocie w momencie, gdy menedżerami hal produkcyjnych, tymi najbliższymi, z którymi miałem bezpośrednią styczność, byli Japończycy. Wtedy kultura pracy wyglądała zupełnie inaczej, znacznie lepiej niż później. Ci menedżerowie to byli dawni robotnicy, którzy awansowali, ale wciąż szanowali pracowników, bo rozumieli ich sytuację. Praca nie była lekka, ale była znacznie lżejsza i lepiej zorganizowana niż później, kiedy oni odeszli.
– Chciałbym jakoś uwypuklić to, na czym w Twoim przypadku polegał ten równoległy rozwój – z jednej strony jako pracownika fizycznego, a z drugiej jako osoby o zainteresowaniach twórczych.
– Bardzo wcześnie zacząłem pisać – pierwszą powieść rozpocząłem w wieku ośmiu lat… To oczywiście nie były jeszcze poważne próby literackie, lecz dziecięce zabawy słowem. Inspirowałem się wtedy przygodówkami Karola Maya, Sat-Okha. Dorastałem w domu bez podwórka. Kontakt ze słowem pisanym zastępował mi kontakty z rówieśnikami. Dlatego w późniejszym okresie życia literatura była mi wciąż bliska, a ja próbowałem pisać. Podczas pracy w Toyocie powróciłem do tych planów. Pisałem zrywami, nie było w tym regularności, bo nie mogłem sobie na to pozwolić, wiadomo – rodzina i dziecko. W pewnym momencie zacząłem wysyłać swoje teksty w różne miejsca, m.in. do Marty Mizuro z Wrocławia, krytyczki literackiej, która w tamtym momencie współpracowała z Międzynarodowym Festiwalem Opowiadania. Wysłałem jej teksty, ona jako pierwsza opublikowała moje opowiadanie, na stronie internetowej festiwalu, oraz zachęciła do dalszego pisania. Miałem też epizod w Zielonej Górze z profesorem literatury, któremu pokazałem swoje pierwsze opowiadania, a on, spojrzawszy krytycznym okiem, pewne rzeczy pochwalił, pewne zganił – generalnie zachęcił mnie, żebym próbował, bo widział potencjał.
– W pewnym momencie uznałeś, że Twoje umiejętności, zainteresowania, pewne oczytanie i swoboda poruszania się w świecie słowa to coś, co można przekuć na oręż w walce z wyzyskiem, z tymi realiami kapitalistycznymi?
– Zanim powstała sztuka „Strefa”, zanim w „Gazecie Wyborczej” opublikowano reportaż o warunkach pracy w Toyocie, już trzy lub cztery lata wcześniej, w momencie gdy sytuacja w firmie była coraz gorsza, gdy naprawdę chciało się walnąć pięścią w stół i wyjść, bardzo dużo ludzi się zwalniało – pomyślałem, że nie tędy droga, że nie można przemilczeć tematu. Wiele osób odchodzi, ponieważ jest ciężko, ale nic z tego nie wynika – ponarzekają trochę, później zapominają, że w ogóle tu pracowali. Ci, co pozostali, pokornie schylają głowy, bo mają rodziny na utrzymaniu, są uwikłani w kredyty mieszkaniowe, codziennie zostają na nadgodziny, żeby spłacać zobowiązania. W momencie, gdy się zatrudniali, dostali umowy na czas nieokreślony, a w międzyczasie rynek pracy tak diametralnie się zmienił, że zwalniając się z Toyoty byliby skazani na umowę śmieciową. I zacząłem pisać. Napisałem opowiadanie, które opublikowałem na swoim blogu…
– Czytałem – treść pokrywa się w dużym stopniu z tym późniejszym reportażem Grzegorza Szymanika.
– Opowiadanie nosi tytuł „Jakoś się toczy”. Pisałem je z myślą o tym, że to swego rodzaju prowokacja. Jest ono skonstruowane w ten sposób, że nie pada nazwa firmy, nie pojawiają się realia fabryki. Nie udało się tego nigdzie indziej opublikować, chociaż wysyłałem w parę miejsc. Nie chcę oceniać swojego tekstu, ale mam wrażenie, że nie chodziło tylko o jego walory literackie. Myślę, że jedną z przyczyn było oddalenie się świata inteligencji od świata robotniczego. Do redaktorów czy krytyków literackich te robotnicze problemy po prostu nie przemawiają. Tak, jakby ten świat przestał być ważny wraz ze zmianą ustrojową. Przecież współcześnie ma się tyle możliwości, więc jeśli ląduje się w fabryce, to tylko na własne życzenie – „trzeba się było uczyć”, to jest ten sposób myślenia. Tymczasem podczas pracy w Toyocie spotkałem wiele osób, które pracowały fizycznie, choć również miały ukończone studia. To byli bardzo inteligentni ludzie, niejednokrotnie bardziej inteligentni niż moi znajomi ze studiów. Pracowało tam wiele osób o ciekawych zainteresowaniach, do tej pory zostali tam moi przyjaciele, którzy na przykład w wolnym czasie zdobywali pięcio-, sześciotysięczniki, albo osiągali sukcesy w turniejach szachowych.
W każdym razie mój zamysł był taki, żeby to opublikować i żeby tekst dotarł do szefostwa naszego zakładu. Wyobrażałem sobie, że zostanę wezwany na dywanik, oskarżony o krytykowanie firmy, a wtedy odpowiem, że to nieporozumienie, bo w tekście nie pada nazwa zakładu czy nawet miasta. Że ja tak nie oceniam realiów firmy, ale jeśli oni uważają, że są podobieństwa, to może warto się zastanowić nad nimi i coś zmienić na lepsze.
– Jak rozpoczęła się Twoja współpraca z Przemysławem Wojcieszkiem? Nie mogłeś przebić się z opowiadaniem, pracowałeś w Toyocie, on był znanym reżyserem.
– To był długi i wielostopniowy proces, w ramach którego dojrzewałem politycznie, poznawałem kolejne osoby, zaczynałem sobie to wszystko układać. Zaczęło się od tego, że przypadkiem trafiłem w internecie, poprzez znajomą, Małgosię Rejmer, która jest pisarką, na trop Partii Razem. Był to czas, gdy zastanawiałem się, czy nie wyjechać z Polski. Bardzo mocno doskwierały mi te kiepskie realia, ale też poczucie, że rzeczywistość jest taka zastygła, że ludzie nie potrafią się zbuntować przeciwko tej rzeczywistości. Doszło do tego rozczarowanie sytuacją polityczną, faktem, że od prawie 30 lat rządzą nami ludzie, którzy w prostej linii wywodzą się ze środowiska PZPR lub z „Solidarności” i nie mają pomysłów na to, co się stanie z Polską. Notorycznie wracają do swoich starych zasług, a w dodatku twierdzą, że na lepsze czasy musimy poczekać jeszcze kolejne 10 lat, jeszcze 15, jeszcze 20, ponieważ PRL tak przetrzebił naszą gospodarkę, że musimy zaciskać pas, zęby i poczekać cierpliwie…
Wtedy dowiedziałem się o Razem i zrobiło mi się trochę głupio, że jestem rozczarowany i krytyczny, ale jednocześnie dotychczas nie angażowałem się politycznie i nie próbowałem wpłynąć na rzeczywistość. Poczytałem trochę, jeszcze nie było programu wyborczego, natomiast były już zalążki tego, co Razem chce powiedzieć społeczeństwu. W dużej mierze to się pokrywało z tym, co widziałem i jak odczuwałem polskie realia. Więc postanowiłem pójść na spotkanie w Wałbrzychu…
Organizował je Szymon Surmacz, który wywodzi się z „Nowego Obywatela”. Myślę, że gdybym tam trafił na inną osobę, to wszystko mogłoby się potoczyć inaczej. Z Szymonem bardzo szybko znaleźliśmy wspólny język. Jeszcze zanim poszedłem na spotkanie, na etapie korespondencji e-mailowej wysłałem mu swoje opowiadania, m.in. to, które traktuje właśnie o Toyocie. Szymon był zachwycony, powiedział, że dawno nie czytał nic tak mocno lewicowego, bo literatura odeszła od tych problemów.
Poszedłem na spotkanie i okazało się, że Szymon reprezentuje nurt lewicy, powiedzmy, patriotycznej, która nie neguje tego, że jest orzeł biały, nie neguje tego, że mamy określoną tożsamość polską, nie można tego po prostu wygumkować. To było zbieżne z moimi odczuciami, z wychowaniem itp. To spotkanie sprowokowało mnie do aktywności, powstała nasza mała grupka wałbrzyska, na początku bardzo prężnie tam działałem. Cały czas miałem w głowie temat Toyoty, myślałem w perspektywie tego, co ja jestem w stanie zdziałać na scenie politycznej, co jestem w stanie zmienić – wiedziałem, że to jest temat mi najbliższy. Pracuję w tej fabryce, widzę to całe zło, jestem w stanie o tym powiedzieć głośno i być może jestem w stanie mieć jakiś wpływ, żeby to się zmieniło. Cały czas miałem też w głowie myśl, że można o tym napisać, że literatura może być narzędziem walki z tym, co się dzieje. Kiedy powie się coś wprost, to walka z tak wielkim koncernem jak Toyota jest z reguły skazana na porażkę. Toyota to potentat światowy, który ma szereg powiązań ze światem polityki, ma pieniądze, więc byłbym skazany na procesy sądowe, w których nie miałbym żadnych szans walcząc z najlepszymi prawnikami wynajętymi przez korporację.
Pomyślałem więc, że trzeba trochę inaczej to zrobić i bazować na tym, co cały czas jest na sztandarach politycznych, o czym się mówi – na wolności słowa. I że w tę wolność słowa oni nie odważą się uderzyć. A ja, nie pisząc wprost, nie podając nazwy firmy, mogę się wybronić właśnie tą wolnością słowa i literackością. A gdyby uderzyli w sferę kultury i sztuki, to może stać się podobnie jak w przypadku Doroty Nieznalskiej – artystki wcześniej niezbyt znanej, która dzięki skandalowi wypłynęła na szerszą wodę. Jeżeli korporacja odważyłaby się we mnie uderzyć, to zrobi sobie antyreklamę, a mnie i mojemu tekstowi – reklamę. Sprawa stanie się w ten sposób dużo głośniejsza, dowie się o tym wszystkim o wiele więcej osób.
– Sprawę realiów pracy w Toyocie nagłośniono najpierw jednak w inny sposób – pojawił się reportaż w „Dużym Formacie”.
– To była moja, nasza robota – mam na myśli pomysł i impuls. To nie było tak, że Grzegorz Szymanik z „Gazety Wyborczej” sam na to wpadł. Miałem kontakt do Grzegorza dzięki temu, że ludzie z Razem współpracowali z nim przy innym artykule. Mieliśmy na lokalnym szczeblu razemowe rozmowy i zastanawialiśmy się, jak ruszyć ten temat Toyoty.
Miałem już wtedy świadomość, że zbiorowość pracownicza jest bardzo zatomizowana i zastraszona, więc nie uda się przy pomocy strajku czy protestu wpłynąć na pracodawcę. Miałem też świadomość, że to jeden z największych koncernów, bodajże drugi największy samochodowy koncern na świecie, i że bardzo istotną rolę w ich przypadku odgrywa kreowanie wizerunku. Wydają na to naprawdę mnóstwo pieniędzy, to jest taki czuły punkt i uderzenie w niego może mieć przełożenie czy to na poprawę warunków zatrudnienia, czy na podwyżki.
Padł pomysł, że być może warto zrobić reportaż. Dostałem wtedy telefon do Grzegorza, napisałem e-mail, zadzwoniłem, wysłałem mu to opowiadanie. Jego to bardzo zainteresowało, przyjechał, próbowałem namówić kilka osób, żeby uczestniczyły w rozmowach z dziennikarzem, lecz niestety okazało się, że zostałem prawie sam na placu boju. Była jeszcze jedna osoba, której nie mogę zdekonspirować, bo ona wciąż pracuje w Toyocie. Miałem zebranych trochę relacji kolegów i koleżanek, przekazywałem też przeżycia, historie ludzi, którzy mi to opowiadali, natomiast nie odważyli się przyjechać na spotkanie, bo obawiali się zwolnienia.
Zastanawialiśmy się, w jaki sposób podejść pracodawcę, żeby ten reportaż po pierwsze miał efekt, po drugie zaskoczył go, a po trzecie nie spowodował zwolnienia ludzi z pracy. Dlatego historie moich kolegów i koleżanek zostały przemieszane w tekście tak, aby utrudnić identyfikację osób. Czyli jeden bohater tekstu opowiada historie trzech osób, kolejny dwóch itd. Albo zmienialiśmy płeć osoby z opowieści, żeby zmylić trop.
– Zostawmy na razie na boku reportaż i zajmijmy się sztuką teatralną „Strefa”.
– Po reportażu Przemysław Wojcieszek odezwał się do Grzegorza Szymanika, bo nie mógł wiedzieć, że ja za tym stoję. Pracowałem wciąż w Toyocie i na potrzeby reportażu byłem anonimowym rozmówcą. Grzegorz naprowadził go na moją osobę i dał mu namiary. Odebrałem telefon, Przemek się przedstawił, jego nazwisko nie było mi obce, ponieważ w czasach studenckich oglądałem filmy Wojcieszka i wtedy byłem nimi zachwycony, bo pokazywały realia mi bliskie. Te filmy bardzo do mnie trafiały, ale później straciłem kontakt z jego twórczością. Zaproponował spotkanie, oczywiście zgodziłem się i przyjechał do Wałbrzycha.
Przyjechał z propozycją współpracy. Miał już ustalone z Teatrem Dramatycznym w Wałbrzychu, że coś takiego powstanie – sztuka o miejscowej specjalnej strefie ekonomicznej i warunkach pracy w niej. Natomiast to on miał pisać tekst dramatu i chciał, żebym był informatorem i wprowadził go w temat. Gdy zaczęliśmy rozmawiać, on zupełnie nie wiedział, że piszę opowiadania, że docierałem do finałów konkursów literackich, że już trochę publikowałem itd. Gdy się o tym dowiedział, to uznał, że lepiej będzie, gdy tekst napiszę ja.
Wyglądało to tak, że próby do spektaklu miały się rozpocząć za dwa miesiące, więc było niewiele czasu na pisanie. Na początku mieliśmy spotkanie z panią dyrektor teatru, wydawało się, że wszystko jest otwarte. Powiedziałem, że sztuka ma wyglądać tak i tak, że tam nie padnie nazwa Toyoty i żadne szczegóły, tytuł roboczy spektaklu brzmi „Strefa”, że będą przywołane realia wałbrzyskie, ale nie będzie powiedziane, że to się dzieje w Wałbrzychu, zostanie opisana jakaś fabryka japońska produkująca nie wiadomo co. Zapewne część widzów skojarzy, że może to być Toyota, natomiast w żaden sposób nie będzie to bezpośrednio uderzać w tę firmę. Toyota była w tamtym momencie marginalnym, ale jednak sponsorem teatru wałbrzyskiego.
Otrzymałem odpowiedź, że nie, że można użyć nazwy Toyota, ponieważ te pieniądze, które firma przekazuje jako sponsor, to śmieszne kwoty. Padła także sugestia, żeby tekst nie był za bardzo literacki, żeby był prosty i żeby robotnicy, którzy pracują w strefie, mogli przyjść na ten spektakl, żeby zwykli mieszkańcy Wałbrzycha potrafili to zrozumieć.
Zacząłem więc pisać dość odważnie, ale nie padała ta nazwa, to wszystko cały czas było ukryte. W trakcie pisania okazało się, że sytuacja się odwraca – pojawiły się zarzuty, że tekst jest za mało literacki i zbyt bezpośredni. Czepiano się też tytułu, że nie przyciągnie ludzi.
– Czy tytuł miał być tylko odniesieniem do specjalnej strefy ekonomicznej, czy używałeś go także w jakimś metaforycznym znaczeniu?
– Również metaforycznie. Myślę, że to jest świetny tytuł, ponieważ on przemyca bardzo dużo i daje spore pole do interpretacji. Podsunął mi go Andrzej Serdeczny – robotnik budowlany, a po godzinach bardzo zdolny poeta.
Natomiast ze strony teatru pojawiła się sugestia, żeby sztuka nazywała się „Strajk”. Z czasem coraz mocniej upierano się przy tym, że to nie może być „Strefa”, co już wtedy wydawało mi się podejrzane. Ale nie oponowałem, choć moim zdaniem jest to dużo słabszy tytuł, zbyt jednoznaczny, poza tym nie budzący skojarzeń z Wałbrzychem.
Tekst w trakcie powstawania był zmieniany. W pewnym momencie doszło do mojego spotkania z dyrektorem teatru do spraw artystycznych. On mi mówił, że być może trzeba troszkę bardziej literacko, metaforycznie, więc zaproponowałem nawiązanie do wątku twórczości Gerharta Hauptmanna, noblisty, którego słynny dramat „Tkacze” też opowiadał o buncie wyzyskiwanych robotników na Dolnym Śląsku. Podczas tego spotkania nie odczułem, że są jakieś problemy. Usłyszałem od dyrektora artystycznego coś w stylu „pisz, pisz, wszystko jest w porządku, tekst jest dobry”. Przyszła jeszcze jedna osoba, jakiś kierownik do spraw literackich, który na pytanie „czy masz jakieś uwagi do tekstu Adriana?” – odpowiedział: „Nie, nie, wszystko świetnie”. Zatem pisałem dalej.
Trochę później, nie bezpośrednio, raczej za plecami, zaczęto coraz częściej mówić, że jednak jest zbyt bezpośrednio, że to się kojarzy z lokalną strefą itd. Zacząłem się obawiać, że wystawienie sztuki może zostać zablokowane, ponieważ Toyota jest potężną korporacją.
– I przyszedł taki moment, w którym powiedziano wam, że to jednak nie będzie mogło być wystawione.
– Doszło do tego, o czym dowiedziałem się dopiero post factum, że dyrekcja teatru zaprosiła przedstawicieli Toyoty na rozmowy o zerwaniu sponsoringu ze strony firmy. Podczas spotkania powiedziała im wprost, że to ma być spektakl o Toyocie, choć w tamtym momencie w sztuce nie padała ani nazwa pracodawcy, ani nie było odniesień do samej branży motoryzacyjnej. Atmosfera zaczęła coraz bardziej gęstnieć, wciąż krytykowano sztukę. Przemek zbierał wtedy materiały do kolejnego spektaklu, który miał opowiadać o sytuacji uchodźców politycznych z Turcji Erdogana, więc robił w Berlinie wywiady z Turkami. I gdy wracał z Niemiec, odebrał telefon z teatru i powiedziano mu krótko, że to po prostu nie pójdzie, koniec i cześć. Bo sztuka jest słaba, tylko tyle powiedziano.
To była późna jesień 2016. W tamtym okresie były już gotowe plakaty reklamujące repertuar Teatru Dramatycznego na dany miesiąc i na ten jeden miesiąc z plakatu zniknęło logo Toyoty jako jednego ze sponsorów placówki. W momencie, gdy nam powiedziano, że spektakl nie powstanie, logo sponsora pojawiło się z powrotem. Może to budzić domysły, że być może Toyota dała większe pieniądze na ten sponsoring i bardziej opłacało się dostać większe kwoty niż puścić ten spektakl. Oczywiście dowodów na to nie ma.
– Niby jest wolność słowa, a okazało się, że nie ma…
– Wcześniej, podczas kampanii wyborczej Razem, czytałem w obecności kilku stacji telewizyjnych list otwarty do wicepremiera Siemoniaka o tym, co się dzieje w strefie. On przyjechał wtedy do Wałbrzycha, miał spotkanie z władzami strefy ekonomicznej, gdzie oczywiście zrobiono konferencję prasową i Siemoniak powiedział, że będzie lobbował za tym, aby przedłużyć działanie stref ekonomicznych na czas nieokreślony. Ja przeczytałem list, w którym pisałem, że wcale nie jest tak różowo w tych strefach, że jeśli na 50 młodych ludzi 10 idzie pracować do strefy, a 40 jednak wyjeżdża do Anglii, to o czymś to musi świadczyć, że być może to nie jest taki lekki i łatwy kawałek chleba i że należałoby się zastanowić, czy tędy droga, jeżeli chodzi o rozwój polskiej gospodarki. W momencie, kiedy udzielałem takiej wypowiedzi, przyjechały tam dwie telewizje wałbrzyskie i w jednej z nich zostałem pokazany – przez minutę czytam ten list, natomiast jestem zupełnie wyciszony. Głos narratora mówi o czymś zupełnie innym, nie o treści listu, który przeczytałem. Już wtedy odczułem, że jest to temat tabu, którego media boją się poruszać. Gdy okazało się, że nie możemy wystawić spektaklu, było dla mnie jasne, że to temat niewygodny dla lokalnych władz i grup interesu – mówienie w jakikolwiek negatywny sposób i o Toyocie, i w ogóle o pracodawcach i warunkach zatrudnienia w strefie.
Zanim jeszcze powstała sztuka, szukałem różnych sposobów, żeby nagłośnić to, co się dzieje w Toyocie. Jednym ze sposobów było zaproszenie Adriana Zandberga do Wałbrzycha, bo to była dla mediów gratka. To już było po wyborach, kiedy partia Razem zyskała pewien rozgłos dzięki tej ostatniej debacie, kiedy Zandberg tak naprawdę zaistniał. Był już rozpoznawalną postacią publicznej polityki. Gdy zaprosiliśmy Zandberga, to w lokalnych mediach było mocno akcentowane, że on przyjedzie do Wałbrzycha. Zandberg spotkał się ze związkowcami z Toyoty, to był okres negocjacji w sprawie podwyżek. Pracodawca szedł w zaparte i pomimo chyba najwyższych zysków w historii firmy chciał dać bardzo symboliczne podwyżki. W efekcie związki rozpoczęły spór zbiorowy z zarządem. Wtedy przyjechał Zandberg i wszystkie wałbrzyskie telewizje i portale informacyjne wręcz rzuciły się na niego z mikrofonami. To było zaraz po spotkaniu ze związkowcami i on powiedział kilka słów krytycznych o firmie, ale w sposób oględny i niezbyt napastliwy, kilka słów o tym sporze zbiorowym i podwyżkach. I znów stało się to samo, co spotkało mnie wcześniej, podczas czytania listu otwartego do Siemoniaka. Temat Toyoty i strefy zniknął z mediów. W jednej relacji medialnej pojawił się króciutki fragment tej wypowiedzi, tak urwany, żeby nie był zbyt mocny. W innej relacji znów narrator mówi o czymś innym, a Zandberg jest wyciszony. W jeszcze innej dziennikarz mówi, że partia Razem chce walczyć o prawa… nauczycieli.
– Czyli mamy już kilka przykładów, że swoboda wypowiedzi w tej sprawie jest tłamszona. A w dodatku ważna instytucja kultury, czyli lokalny teatr, jest uzależniona od wielkiego koncernu. Gdy później udało się wystawić sztukę we Wrocławiu, w teatrze Capitol, nie mogło to już umknąć uwadze twojego pracodawcy, czyli Toyoty. Jaka była reakcja?
– Zanim jeszcze spektakl udało się wystawić we Wrocławiu, władze firmy dowiedziały się, że jestem związany z tymi przygotowaniami. Być może dowiedziały się bezpośrednio od władz wałbrzyskiego teatru, bo w zapowiedziach nie było nic o mnie. To miał być spektakl Wojcieszka, a w zapowiedziach przedstawienia nie padło nawet słowo, że to spektakl o Toyocie.
Doszło wtedy do tego, że popełniłem drobny błąd jakościowy na linii produkcyjnej. Był to błąd, który nawet nie był jasno ujęty w standaryzacji pracy. Do tego momentu nie karano za tego rodzaju błędy nawet upomnieniem słownym, po prostu machało się na to ręką. Natomiast gdy coś takiego zaszło w moim przypadku, została zwołana tak zwana grupa decyzyjna. Zacząłem się domyślać, że po prostu druga strona już wie, że to ja stałem za reportażem, a na pewno domyśla się lub otrzymała informację, że stoję za tym spektaklem, który jeszcze wtedy był sprawą otwartą w Teatrze Dramatycznym. Powstała grupa decyzyjna, która analizowała dziesięć lat mojej pracy. W pewnym momencie miałem w zakładzie atak bólu z powodu kamieni nerkowych. To bardzo bolesna sprawa, nie da się pracować. W Toyocie procedury są takie, że menedżer hali lub jego zastępca jadą z pracownikiem na pogotowie. Pojechaliśmy i podczas oczekiwania na przyjęcie przez lekarza zacząłem rozmawiać z menedżerem. On się wtedy zdradził, że byłem od pewnego czasu obserwowany przez przełożonych. Powiedział mniej więcej tak: „Słuchaj, czytałem twoje opowiadania na Facebooku”. Nie miałem go w znajomych na tym portalu, a swoje opowiadania zamieszczałem tam 2-3 lata wcześniej. Wątpię, żeby menedżer, który ma wśród podwładnych setki osób, tak zupełnie przypadkiem zainteresował się akurat mną i dotarł na moim profilu do tak starych treści. Zaczął się zresztą chwilę później tłumaczyć, że to nie jest tak jak myślę, że on nie chce utrudniać pracownikom życia, ale są naciski z góry, żeby szukać oszczędności, ściągać ludzi z linii, a tym, którzy pozostali, dołożyć pracy…
– Czyli postanowiono znaleźć jakiś pretekst. Jak działała ta grupa?
– Miałem wsparcie związków zawodowych, byłem od pewnego czasu aktywny w związkach, więc nie byłem osamotniony. Jeśli pracownik nie należy do związków, to jest zmuszony bronić się w pojedynkę i w praktyce bywa zakrakany przez 5-6 osób oskarżających. W ogóle uczestniczy w tym pokazowym procesie tylko przez chwilę, wchodzi w jego trakcie tylko po to, aby przedstawić swoje zdanie, ale większość procesu toczy się bez niego i bez świadków. Gdy pracownik należy do związku, to jedynym świadkiem jest obrońca ze związków.
Należałem do „Solidarności”, mimo że byłem lewicowy, a ten związek wręcz przeciwnie. Natomiast jako jedyni reprezentowali w Toyocie interesy tych najprostszych, liniowych pracowników. Podział był taki, że OPZZ zrzeszał w zakładzie głównie kadry kierownicze, mistrzów itp., oni mieli stabilne posady i w dużo mniejszym stopniu zależało im, żeby walczyć o prawa pracownicze.
Zanim doszło do powstania grupy decyzyjnej, wiedziałem od pracowników z innych wydziałów, że szuka się na mnie haków. Ludzie z działu human resources chodzili po różnych działach, gdzie wcześniej pracowałem i pytali mistrzów: „Masz coś na tego gościa?”. W momencie, gdy doszło do spotkania grupy decyzyjnej ze mną, usłyszałem, że co prawda nasze spotkanie dotyczy wyłącznie tej sprawy, natomiast wiemy, że w przeszłości… Szybko to uciąłem i powiedziałem, że jeżeli spotykamy się w ramach analizowania jednego mojego niedopatrzenia, to po prostu rozmawiajmy o tym, bo jeżeli coś innego zrobiłem trzy czy pięć lat temu, to należało wtedy o tym rozmawiać, a nie dopiero teraz oskarżać o kilka starych spraw. Na spotkaniu miałem dyktafon, ukryty w pudełku po papierosach, które miałem wystawione z kieszonki mojej bluzy pracowniczej…
– Ostatecznie sam zwolniłeś się z Toyoty, a „Strefę” udało się tobie i Wojcieszkowi wystawić gdzie indziej.
– Wystawiliśmy „Strefę” we wrocławskim teatrze „Capitol”. Zanim do tego doszło, próbowaliśmy ją wystawić w różnych teatrach – ale one odmawiały. Nie będę podawał nazw, żeby nikomu nie szkodzić, bo rozumiem dyrektorów tych placówek. Dla nich to jest być albo nie być – nie sponsorowała ich Toyota, ale robiły to inne zakłady ze strefy lub jakiś podmiot ze sfery biznesu. Ci dyrektorzy mówili jasno, że oni wzięliby ten temat, ale jeżeli to zrobią, to po prostu na bruk trafią on sami, aktorzy, wszyscy pracownicy techniczni i administracyjni, bo zabraknie środków na utrzymanie placówki. Bo dotacje budżetowe są zbyt niskie, żeby utrzymać teatr bez prywatnych sponsorów.
To jest szerszy problem. Biznes ma duży wpływ nie tylko na polityków, ale także na podmioty kulturalne. Są mecenasami, są sponsorami, więc jeśli nawet jakieś spektakle traktują o sprawach społecznych, to są one bardzo ogólne, dotykają spraw metaforycznie, nie mówią wprost, że to się działo tu i tu, że to jest taka i taka firma – a jeżeli coś jest ogólne, to przez publiczność jest przyjmowane tak, że ludzie przyjdą, przyjmą do świadomości, powiedzą, że źle w tej naszej Polsce, wyjdą i zapomną. Inny wydźwięk ma to wszystko, jeśli dostaną historię w stosunku 1:1, o której wiadomo, że się dzieje w Wałbrzychu, że to robi ta i ta firma, gdzie są przedstawione realne historie prawdziwych ludzi, gdzie ci ludzie, którzy przyjdą, wiedzą, że to jest o nich, że to jest ich historia, a nie historia, na przykład, wielorybów, które są zadręczane w wodzie i są metaforą pracowników w korporacji. Bardzo często to tak wygląda w teatrze, że ważne tematy są przedstawiane za pomocą złożonych metafor, tak że rozmywa się sam problem, a w dodatku, brzydko mówiąc, tysiąc krytyków się jeszcze tym masturbuje, że to jest takie wspaniałe…
Nasz spektakl w „Capitolu” został w dużej mierze sfinansowany ze środków reżysera – powstał dzięki temu, że dopłacano do niego. Nie wiadomo było, czy te pieniądze w jakikolwiek sposób uda się odzyskać z wpływów z biletów.
Chciałbym w tym momencie powiedzieć jedną rzecz: to, że brakuje solidarności między robotnikami, że ludzie boją się walczyć o swoje prawa, że tak łatwo ich stłamsić, wynika także z tego, że o tym się nie mówi głośno, że nie ma tego tematu w mediach, nie pisze się o tym książek, nie wystawia się sztuk. To nie jest tak, że robotnicy tego nie zobaczą i nie rozumieją, że robotnik to jest taki prostak, który tekstu czy książki nie przeczyta, to nie jest prawda. Oni nie mają czego czytać i czego oglądać – czegoś, co dotyczyłoby ich życia i sytuacji. Tkwi w tym olbrzymi potencjał, to jedna z ważniejszych dróg budowania świadomości tych ludzi, świadomości nie tylko pracowniczej, ale i obywatelskiej, ona prowadzi właśnie przez kulturę. Kultura jest takim miejscem, gdzie można i należy te tematy poruszać, to jest najlepsze miejsce, bo tam takie historie można przemycać, a pracodawca nie może wytoczyć procesu twórcom. A nawet jeśli wytoczy, to wtedy rusza cała ta machina napędzająca marketing tej sztuki – że to jest temat ważny, że o tym się mówi, że to jest skandal, że są procesy związane z tym.
– Spektakl „Strefa”, ale także nasza dzisiejsza rozmowa opowiadają o rzeczywistości neofolwarcznych stosunków pracy, w których zasady ciągłej maksymalizacji zysku i optymalizacji kosztów odbywają się kosztem dobrostanu, godności i zdrowia pracowników. Jest tu w dodatku inwigilacja, odmawianie prawa do korzystania z toalety, różne upokarzające praktyki. Jaka jest ogólna kondycja psychofizyczna człowieka, który jest poddany takiej ustawicznej tresurze, jak to się przekłada na relacje z innymi, życie poza pracą i ogólny stan umysłu?
– To dotyczy nie tylko tych zwykłych pracowników produkcyjnych. Gdy powstawał reportaż do „Wyborczej”, dotarłem również do ludzi, którzy nie pracują na linii, lecz w biurze. Jedną z nich była osoba, która chciała Toyocie wytoczyć proces o mobbing i o stosowanie metod opresyjno-policyjnych także wobec ludzi z wyższych szczebli, dobrze opłacanych. Nie zrobiła tego tylko dlatego, że bliski jej człowiek wciąż tam pracował i obawiała się, że w niego to wszystko uderzy rykoszetem. Dowiedziałem się też pewnej interesującej rzeczy: gdy w mediach pojawiają się materiały choćby tylko trochę niekorzystne dla Toyoty, to działa to w ten sposób, że kadrom kierowniczym, obcojęzycznym, są one tłumaczone tak, żeby łagodzić wszystkie negatywne sformułowania czy zarzuty. W efekcie te osoby z najwyższych szczebli, przysyłane z zagranicy, są utrzymywane w przekonaniu, iż w fabryce panuje raj na ziemi, nikt się nie skarży, nie ma żadnych kontrowersji i problemów.
Realia firmy określano mianem „obozu pracy”. Co jakiś czas ktoś w palarni czy po zmianie rzucił takie określenie, ale nieśmiało, mało kto się wychylał. Organizowano cykliczne spotkania, gdzie niby można było powiedzieć, co się komu nie podoba. Ale ludzie milczeli. Jeśli się odzywali, to zgłaszali mało istotne problemy, np. że brakuje kubków do picia. Podczas tych spotkań widać było zastraszenie ludzi, ich obawy, żeby mówić wprost o tym, co ich boli. Bo wychylających się zwykle „awansowano” na gorsze działy. I tacy ludzie, którzy na przykład mieli porobione uprawnienia, przez wiele lat pracowali na wózkach widłowych albo poza linią, trafiali na najgorsze linie typu montaż, gdzie nie ma czasu nawet po głowie się podrapać.
W dodatku zanikło to, co można nazwać solidarnością: nie ma więzi między ludźmi, nie potrafią się organizować i wspólnie przeciwstawić złu. Po pracy pędzą bez opamiętania na zakupy. Są też uzależnieni od świata bankowości, bo te marne pieniądze zwykle nie starczają na to, żeby utrzymać się na odpowiednim poziomie, żeby zrobić remont itp., więc trzeba zaciągnąć kredyt, który obciąża czasem na rok, czasem na dwa, a czasem na 10 czy 15 lat, i taki człowiek jest uwiązany, boi się zwolnić z kiepskiej pracy, a tym bardziej walczyć o poprawę warunków zatrudnienia, łatwo go zastraszyć. Powolutku to się zmienia, ale w tamtym momencie jeszcze tak to wyglądało, że bezrobocie było dosyć duże, w Wałbrzychu mało było alternatyw wobec Toyoty. W dodatku stara część załogi miała umowy o pracę na czas nieokreślony, a później zaczęła się epoka umów śmieciowych i w innych firmach przeważały śmieciówki. To zupełnie hamowało wszelki poważniejszy bunt, a kończyło się na niewielkich grupkach, w których ludzie co jakiś czas ponarzekali i nic się nie zmieniało.
Miałem podobną sytuację, dość duży kredyt, więc w jakiś sposób to mnie wiązało z firmą. Natomiast ten bunt we mnie z roku na rok narastał i miałem w głowie cały czas to, że jednak uda mi się z tą sprawą coś zrobić, że uda się ją nagłośnić, a w momencie gdy pojawiło się Razem i powstał reportaż w „Wyborczej”, czułem się silniejszy i coraz bardziej przekonany, że dzięki temu coś się zmieni na lepsze.
Szukałem pomocy poza zakładem, bo widziałem, że wielu pracowników nie miało innego wyjścia niż pokora wobec realiów: mają rodzinę na utrzymaniu, kredyty i rynek pracy, który wygląda tak, że gdy odejdziesz, to może znajdziesz inną pracę za podobne pieniądze, ale już na umowie śmieciowej. Ci ludzie dawali się wręcz poniżać, a to byli twardzi ludzie, niejednokrotnie synowie byłych górników, którzy, gdyby doszło do podobnej sytuacji na ulicy, że ktoś ich poniża, to poszliby w walkę na pięści i tam nie byłoby zmiłuj się. Tutaj pokornie schylali głowę i widziałem, ile to ich kosztuje, że zagryzają zęby bez słowa sprzeciwu.
Sporo osób było zapisanych do związków zawodowych, tam można było trochę wywalczyć, ale całą walkę zrzucali na przewodniczących związków. Podejście było takie, że skoro jestem w związku, skoro płacę składki, to oni mają coś dla mnie wywalczyć. Natomiast nie było refleksji, że na 1500 należy do związków około 800 pracowników, więc gdyby taka armia działała razem i solidarnie, to pracodawca byłby bezsilny.
– Jak wyglądają stosunki pracownicze w Toyocie? Czy załoga stanowi zintegrowany kolektyw, czy może raczej dominuje atomizacja, myślenie tylko w kategoriach jednostkowych?
– Dominuje atomizacja. Widać też działania pracodawcy, żeby tak było. Począwszy od oficjalnego, pokazowego wyróżniania jednych, a ganienia innych, po propozycje, z którymi się spotkałem, że mistrz na linii wprost mówił pracownikowi: „Uzyskasz awans na mojego zastępcę, ale pod warunkiem, że dowiem się, co o mnie ludzie mówią”. Albo izolowanie ludzi: w hali, w której pracowałem, była godzina przerwy między końcem pracy jednej zmiany i początkiem drugiej. Oficjalnie ta godzina była potrzebna na konserwację itp., natomiast kilka osób ze stanowisk decyzyjnych mówiło pokątnie, że ta godzina jest potrzebna, aby wiadomości z pierwszej zmiany nie docierały do drugiej, żeby ci ludzie nie spotykali się w pracy, lecz się rozmijali, żeby nie wymieniali się informacjami o zmianach zasad pracy, albo żeby jednym i drugim zmianom podawać nawzajem nieprawdziwe informacje na ich temat. Albo kwestia nadgodzin: wybierano ograniczoną liczbę osób, które mogły przyjść w soboty i pracować za dwukrotną stawkę – to były osoby żyjące w zgodzie z mistrzami. Komunikat był prosty: współpracujesz z nami, z naszym systemem, schylasz głowę, przyjmujesz wszystko, a przy okazji sprzedajesz swoich kolegów, którzy są niepokorni – to masz te nadgodziny i zarobisz więcej niż oni. Część ludzi donosiła na innych pracowników: że chwilę nie pracował, że zrobił coś nie tak, ale głównie o postawach niepokornych, krytyce przełożonych, wyrażaniu niezadowolenia z warunków pracy itp. Pozwalało to przełożonym gromadzić wiedzę i wykorzystywać ją przeciwko pracownikom. W niektórych działach były specjalne linie, gdzie ciężko było wyrobić normę i takiego niepokornego pracownika kierowano na taką linię. Łatwo było wtedy o pretekst, żeby go zwolnić, gdy nie wyrabiał normy. Albo żeby go skłonić do pokory. Temu samemu służyło też przenoszenie niepokornych pracowników z jednego działu do innego, czasami wielokrotne. To także wpływało na utemperowanie i na poczucie bezradności, że nic nie zrobi. Gdy się wychylę, to przerzucą mnie tam, gdzie jest jeszcze gorzej…
– Wydaje mi się, że to jest właśnie w tym najsmutniejsze, bo cała siła ruchów pracowniczych polegała na solidarności. Czyli tutaj brakowało tych warunków, robotnicy byli wolnymi elektronami, którzy z jednej strony byli zahukani, przestraszeni, a z drugiej trochę nastawieni na podkładanie nogi innym po to, żeby ocalić siebie.
– W jednym z działów z kolei było tak, że wszyscy się postawili, bo pracowali pod jakimś mistrzem, który po prostu stosował mobbing, zastraszanie pracowników itp. – i tam cała linia pracowników się postawiła, poszła do działu HR ze skargą na tego człowieka. Ale skutki tego były takie, że wszystkich tych ludzi przeniesiono na inny dział. Mistrzowi nic się nie stało, niczego wobec niego nie zrobiono, za to wszystkich tych ludzi ukarano przenosinami. W efekcie to oni spokornieli, bo im zmieniono warunki na gorsze, a sprawca pozostał bezkarny.
Znam też historię osoby, która czuła się mobbowana i zgłosiła ten problem do działu HR. Wtedy wezwano tam też człowieka, na którego zachowanie się skarżyła i dano im do zrozumienia, że mają się dogadać między sobą, bo dział nie będzie interweniował. To tak jakby uznać, oczywiście przerysowując skalę problemu, że ofiara gwałtu zgłasza się na policję, zostaje odnaleziony gwałciciel, a policjant twierdzi, że my go nie będziemy zamykać i karać, niech się pani z nim dogada poza komisariatem…
Znałem też sytuację, w której związki zawodowe co prawda wywalczyły zgodę na referendum strajkowe, gdy ludzie już mieli dość. Ale pracodawca zorganizował to tak, że urny były w widocznych miejscach. I ludzie bali się głosować, byli obserwowani. W efekcie nie osiągnięto frekwencji wymaganej prawem.
– Czy coś się zmieniło po opublikowaniu wspomnianego reportażu Grzegorza Szymanika w Dużym Formacie „Gazety Wyborczej”?
– Jego publikacja zbiegła się w czasie z naszą akcją ulotkową – zrobiliśmy ulotki skierowane do pracowników, które miały za zadanie pokazać, co im się należy, jakie są ich prawa pracownicze, czego pracodawca nie może z nimi robić. Ulotki były rozdawane pracownikom poza terenem zakładu, m.in. gdy szli do pracy. I oni wnosili te ulotki, widzieli też reakcję pracodawcy, gdy przybiegali ludzie z HR-u i zabierali je ze stołów, wyrzucali do kosza, darli na kawałki. Było zamieszanie. W tym samym czasie pojawił się reportaż, ludzie go przeczytali, na teren zakładu dotarły egzemplarze „Dużego Formatu”, były zabierane przez mistrzów. Ludzie zobaczyli, jakie to wszystko jest sztuczne, jak to wszystko jest nadmuchane, jak oni się teraz przejmują, że prawda wychodzi na wierzch.
Na stronie internetowej pod reportażem w „Dużym Formacie” pojawił się komentarz w rodzaju ogłoszenia. Jakiś człowiek napisał: jeżeli macie podobne problemy, to się zgłaszajcie, bo robię o tym tekst. Odbyło się spotkanie z autorem, nie uczestniczyłem w nim, dopiero później zadzwoniłem i dowiedziałem się, że tam przyszło kilkunastu pracowników – do tej pory ludzie bali się nawet wspomnieć, że w zakładzie nie jest najlepiej. Tej odwagi zupełnie nie było, a po reportażu i po tych działaniach ulotkowych widziałem, jak wzrasta świadomość, jak strach jest przełamywany. Na to spotkanie przyszli też mistrzowie i mówili, że są naciskani i zastraszani przez menedżerów. Gdy powstawał tekst do „Dużego Formatu”, to namówiłem kilka osób do rozmowy z reporterem, ale wszystkie się wycofały. A teraz kilkanaście osób przyszło na spotkanie z innym dziennikarzem, bez pośrednictwa kogokolwiek z zakładu. Ostatecznie tekst nie powstał. Miał być opublikowany na stronie internetowej TVN-u, ale nie doszło do tego. Rozmawiałem z tym reporterem z TVN-u, który powiedział, że jednak to nie pójdzie – tłumaczenie było takie, że TVN nie wyraził zgody na opublikowanie tego materiału, ponieważ rozmówcy są anonimowi, a musieliby być wymienieni z imienia i nazwiska itd. Jest to bzdurą, bo żaden reportaż interwencyjny nigdy by w Polsce nie powstał, gdyby każdy miał występować pod nazwiskiem.
Ale najważniejszy efekt reportażu i później spektaklu był taki, że po raz pierwszy przyznano naprawdę znaczące podwyżki. Nie da się oczywiście udowodnić, że taka była ich przyczyna, natomiast uważam, że to nie jest przypadek, że pracodawca, który czasami daje łaskawie podwyżki rzędu 30-50 zł, chwilę po reportażu przyznaje sam z siebie podwyżkę 300 zł, a po wystawieniu spektaklu – kolejną podobną. Zdarzyło się to po raz pierwszy w historii zakładu, że warunki płacowe tak znacznie się zmieniły. Z relacji moich dawnych kolegów z Toyoty wiem, że od strony świadomości pracowniczej też wygląda to dziś o wiele lepiej. Ludzie już nie zgadzają się na to, żeby mistrz im uwłaczał, a oni schylali głowę – coraz więcej jest takich przypadków, że ludzie się stawiają.
Tę zmianę nastrojów w firmie było też widać później, przy okazji wystawienia „Strefy” we wrocławskim „Capitolu”. Przyjeżdżały grupki pracowników Toyoty. Było to dla mnie wzruszające, gdy widziałem, że na sali siedzi np. 30 osób, które znam z zakładu, one oglądają wszystkie sceny z przejęciem, a po spektaklu dziękują mi, aktorom, reżyserowi. W spektaklu grało wielu młodych aktorów, mało doświadczonych, ale najbardziej wymagającą rolę grał aktor bardzo doświadczony, wielokrotnie nagradzany. Powiedział mi, że jeszcze nigdy nie grał dla tak wspaniałej publiczności. Że pierwszy raz widział takie żywe reakcje, przejęcie na twarzach widzów i że dla takich ludzi warto było zostać aktorem. Miał na myśli oczywiście moich dawnych kolegów i koleżanki z linii, nie salonową publikę, która też czasem zabłądziła na inscenizację „Strefy”. Widział ze sceny, że ci ludzie żywo reagują, że oni to po prostu czują, że się wzruszają, komentują, że ta publiczność żyje. Po raz pierwszy spotkał się z czymś takim do tego stopnia – to go bardzo wzruszyło.
Miałem przykład ostatnio – i to też była wzruszająca scena – że na „Strefę” przyjechała cała grupa pracowników ze strefy ekonomicznej z Kluczborka. Wynajęli autokar i przywieźli swoje dzieci. Po spektaklu podeszła do mnie i do reżysera pewna pani i dziękowała za sztukę wspaniałą jej zdaniem. Mówiła, że jej siostra straciła zdrowie w strefie ekonomicznej, jest teraz inwalidką. Zabrała na „Strefę” swoją bratanicę, żeby jej pokazać: nie wierz temu, że tylko tu możesz znaleźć pracę, że nic nie zmienisz, że możesz się godzić na to, że ktoś cię wykorzystuje, że stracisz zdrowie w pracy.
– Dziękuję za rozmowę.
Bogatynia, 16 grudnia 2017 r.