Majątek przeciętnej czarnoskórej rodziny w USA zmniejszył się o 31 procent między 2007 a 2010 rokiem. Dla porównania w przypadku białych rodzin mieliśmy do czynienia ze spadkiem o 11 procent. Takie informacje możemy znaleźć w najnowszej książce Naomi Klein „Nie to za mało”. Kanadyjska dziennikarka zwraca na to uwagę, ponieważ proces pogłębiania nierówności między białymi a czarnymi rodzinami pokrył się w duże mierze z początkiem kadencji Baracka Obamy.
Nie chodzi oczywiście o to, że pierwszy czarny prezydent Stanów Zjednoczonych ponosi osobistą odpowiedzialność za wspomniane zjawisko. Klein zauważa, że przyczyną procesu zwiększania nierówności był najprawdopodobniej kryzys finansowy. Banki oferowały tanie kredyty mieszkaniowe głównie rodzinom afroamerykańskim, więc gdy przyszło załamanie, to właśnie te rodziny ucierpiały najbardziej. Idzie więc o dokonanie, w gruncie rzeczy banalnego, spostrzeżenia: wybór czarnoskórego prezydenta USA nie oznacza automatycznie poprawy losu Afroamerykanów ani nawet utrzymania ich dotychczasowego poziomu życia. Za tym oczywistym wnioskiem kryje się jednak powszechne i niebezpieczne zjawisko, które pozwolę sobie nazwać „polityką symptomów”.
Nie ma wątpliwości, że brak czarnoskórego prezydenta był efektem wielowiekowego rasizmu panującego w Stanach Zjednoczonych. Stanowił jego symptom. Zaczęło się od niewolnictwa, potem była segregacja rasowa, współcześnie zaś mamy do czynienia z sytuacją, gdy Afroamerykanom trudniej znaleźć dobrze płatną pracę niż białej części społeczności USA, łatwiej za to trafić do więzienia. Gdy dana wspólnota tak konsekwentnie dyskryminuje jakąś grupę, to przedstawicielom tej uciskanej mniejszości trudniej wdrapać się na najwyższe pozycje w państwie. Obamie się to udało. I z pewnością jego sukces stanowił powód do dumy i inspirację dla wielu osób.
Nie rozwiązał jednak systemowych problemów, z jakimi zmagają się czarne rodziny. Tak samo jak nie zrobił tego Michael Jordan, który swego czasu był najpopularniejszych sportowcem na świecie, uwielbianym przez miliony kibiców. Zwalczenie symptomu choroby nie wystarcza do jej uleczenia. Niby oczywiste, ale współczesna polityka jest wręcz obsesyjnie nastawiona na analizowanie i ewentualne radzenie sobie z symptomami właśnie – przy jednoczesnym lekceważeniu ich przyczyn. Bardzo dobrze widać to na przykładzie Trumpa. Jego zwycięstwo powinno prowadzić do głębokiej zadumy nad działaniem mediów w USA, nad obecnymi tam podziałami społecznymi, nad zadziwiającą i niepokojącą popularnością biznesmenów, od Elona Muska, przez Marka Zuckerberga, po Trumpa właśnie. Takie analizy powstają, ale na marginesie głównego nurtu debaty publicznej, w której dominuje skupianie się na charakterze obecnego prezydenta USA oraz na gwiezdnych wojnach: Trump vs Robert de Niro, Trump vs Oprah Winfrey, Trump vs Meryl Streep…
Ten problem dotyczy także naszego kraju. Jakiś czas temu w „Gazecie Wyborczej” ukazał się interesujący wywiad z Rafałem Matyją. Autor „Wyjścia awaryjnego” starał się spojrzeć na polskie perypetie polityczne z szerszej perspektywy. Próbował wyjść poza tragiczne pytanie: „Jesteś z tych, co nienawidzą Kaczora, czy z tych, którzy uważają Tuska za zdrajcę?”. Wskazywał przy tym na wiele bolączek państwa polskiego. Pod tekstem pojawiły się równie interesujące, choć z innego względu, komentarze czytelników. Najpopularniejszy z nich zawierał następującą tezę: „Ten katastrofalny, głęboki podział w społeczeństwie jest dziełem jednego człowieka. Jarosława Kaczyńskiego. To cechy jego charakteru odciskają się fatalnym piętnem na całym życiu kraju”.
Weźmy na chwilę w nawias kwestię oceny PiS-u i jego lidera. W przytoczonym komentarzu mamy do czynienia z idealnym przykładem „polityki symptomów”. Zamiast myślenia w kategoriach systemowych przyczyn, mamy myślenie w kategoriach indywidualnych objawów. W wielu miejscach świata można dostrzec, że politycy centrowi, utożsamiani z establishmentem – przegrywają. Tak było nie tylko w Polsce czy na Węgrzech, ale też w USA, a nawet we Francji. W tym sensie, że dotychczasowe francuskie partie centrolewicowe i centroprawicowe dostały łomot w wyborach. We wszystkich tych krajach partie i politycy utożsamiani z prawicą odnieśli niespodziewanie duży sukces, choć nie wszędzie skończył się on wygraną w wyborach (przykładem Francja). Oskarżenia pod adresem establishmentu o porzucenie zwykłych ludzi, o nieudaczność, o brak wizji i odwagi, połączone z ksenofobią, szowinizmem i autorytarnymi zapędami – to cechy wspólne Trumpa, Kaczyńskiego, Orbana czy Le Pen.
We wszystkich tych krajach istnieją próby wskrzeszenia lewicy. Lewica również ma wiele złego do powiedzenia na temat partii centrowych lub establishmentu, ale łączy tę krytykę z otwartością, polityką równościową i próbą demokratyzacji naszych społeczeństw. Dzieje się to w kontekście problemów o globalnych zasięgu: świata po kryzysie finansowym, postępującej katastrofy klimatycznej, wzrastających nierówności społecznych i kłopotów migracyjnych.
Oczywiście, każdy z tych krajów ma swoją specyfikę. PiS wprowadził 500 plus, a Trump chce rozmontować namiastki publicznej służby zdrowia. To istotne różnice. Ale podobieństwa nie są przypadkowe. I już one powinny skłaniać do namysłu, że to, co dzieje się w Polsce, to nie jest kwestia charakteru jednego człowieka. Z Kaczyńskim czy bez, kraj, w którym postępują nierówności społeczne i kwitną umowy śmieciowe, kraj ze słabo rozwiniętymi instytucjami demokratycznymi, kraj z takimi, a nie innymi hierarchami kościelnymi, kraj będący częścią przeżywającej kryzys Unii Europejskiej – musi być podzielony. Zresztą w samym podziale, w sporze, nie ma niczego złego. Problemem może być jedynie to, na jakich zasadach się toczy i kto odgrywa w nim główne role.
Niestety myślenie systemowe i globalne słabo przebija się do opinii publicznej. Część winy spoczywa na mediach: na publicystach i tak zwanych ekspertach. Niekończące się analizy psychiki Kaczyńskiego zbyt często wygrywają z próbami spojrzenia na polską politykę z perspektywy ogólnoświatowych procesów. Właśnie stąd bierze się przekonanie, że gdyby tylko prezes PiS-u odszedł z polityki, wszystko wróciłoby do normy. To złudzenie, opierające się zresztą na micie genialnego Kaczyńskiego, a pomijające systemowe powody, które prędzej czy później musiały doprowadzić do zwycięstwa prawicy. Tak, oczywiście, bez przywódcy PiS-u polityka prawicowa wyglądałaby trochę inaczej. Zresztą niekoniecznie lepiej. Kto ma wątpliwości, niech przyjrzy się poglądom Krzysztofa Bosaka, ulubieńca TVN-u, „sympatycznego” nacjonalisty, który uważa, że PiS prowadzi zbyt życzliwą politykę wobec obcych. Nie zmieniłoby to jednak tego, że jakaś radykalna prawica, testująca wytrzymałość praw demokratycznych i folgująca standardowemu zestawowi prawicowych obsesji, zajmowałaby mocną pozycję na polskiej scenie politycznej.
Niestety wszystkie te subtelności umykają gdzieś między kolejną diagnozą stanu Kaczyńskiego, poszukiwaniem nowego lidera opozycji i gorączkowym dodawaniem procentów poparcia partii opozycyjnych. Jakie społeczeństwo budujemy poddając się tej obsesji na punkcie Kaczyńskiego – na punkcie złych czarnoksiężników i rycerzy na białych koniach? Patrząc na komentarze w „Gazecie Wyborczej”, śmiem twierdzić, że nie najlepsze.
dr Tomasz S. Markiewka