Piotr Wójcik: Krach w liberalnej utopii

·

Piotr Wójcik: Krach w liberalnej utopii

·

Doktryna wolnorynkowa jest na tyle głośna i wpływowa, że chyba każdy obudzony w środku nocy jest w stanie podać jej główne założenia i postulaty. Nawet jeśli sam się z nimi głęboko nie zgadza. Po prostu jej tezy są tak uporczywie powtarzane przez przeróżnych komentatorów w przeróżnych miejscach, że stały się wręcz nieodłącznym elementem otoczenia. Gospodarczy liberalizm został tak bardzo wprasowany w umysły ludzi, że jego główne tezy nieświadomie powtarzają także ci, którzy za jego zwolenników wcale się nie uważają. Chyba każdy spotkał się z tezami typu „nie jestem gospodarczym liberałem, ale zasiłki dla bezrobotnych powinny być obniżone, to jednak rozleniwia”. Założenia doktryny wolnorynkowej stały się oczywistymi prawami, choć nikt ich nigdy nie potwierdził – powstały one w głowach różnych ekonomicznych celebrytów, którzy je następnie z uporem maniaka upowszechniali przeróżnymi kanałami. Tezy z nich płynące stały się tak naturalne, że nikt nawet nie zastanawia się, czy są one prawdziwe – to się rozumie samo przez się. Woda ma to do siebie, że spływa, w zimie jest zimniej, a w lecie cieplej, a niskie podatki są lepsze niż wysokie.

Mistrzowie teorii

Gospodarczy liberałowie swych tez nie obudowują danymi z realnych gospodarek, nie przekonują swych interlokutorów dokładnymi statystykami i badaniami. Bardzo rzadko wolnorynkowe teksty oparte są na rzetelnie zebranych danych, udowadniających hipotezy. Wolnorynkowa narracja jest oparta na myśleniu a priori, a jeśli pojawiają się jakieś „dowody”, to zwykle są to odwołania do jakichś dawno nieżyjących już wieszczów, często z XIX wieku lub nieco tylko młodszych. Tak musi być, bo przecież zauważył to już Hayek w takim czy takim dziele. O tym to pisał już Mises tu i tam, nie ma innej opcji. Wolnorynkowa narracja to w istocie teoretyczne konstrukty poprzeplatane tytułami różnych dzieł, które zna mało który badacz zajmujący się realną gospodarką – po prostu do niczego mu nie są one potrzebne. Jednak wystarczyło to do zdobycia rzesz zwolenników, często tego nieświadomych, którym tezy wydały się tak zdroworozsądkowe, że nie trzeba już ich konfrontować z rzeczywistością. W „Nowym Obywatelu” regularnie konfrontujemy tezy wolnorynkowców z rzeczywistością, opierając się na danych i badaniach. Warto jednak spróbować zagrać w grę proponowaną przez gospodarczych liberałów i zastanowić się, do czego prowadziłyby ich postulaty – ale tak zdroworozsądkowo i czysto teoretycznie.

Przyjmijmy, że do władzy dochodzi partia wolnorynkowa i zaczyna sumiennie realizować swój program. To jest dosyć ryzykowne założenie, bo zwykle liberałowie dochodzący do władzy połowy rzeczy nie realizują. Nie jest to dziwne – gdy się zorientują, na czym polega działanie państwa, to przekonują się, że większość ich tez stanowiły mrzonki. Doświadczeni urzędnicy, którzy na administrowaniu państwem zjedli zęby, pukają się w czoło w reakcji na plany nowych liberalnych ministrów, a gdy ci zejdą im tylko z oczu, to zwyczajnie umierają ze śmiechu. Dzięki temu wciąż wielu szkodliwych liberalnych koncepcji nie udało się wdrożyć. Oczywiście tą drugą zrealizowaną połową programu i tak liberałowie mogą wystarczająco napsuć krwi, ale jednak profesjonalny korpus cywilny jest swego rodzaju bezpiecznikiem, ratującym społeczeństwo przed wolnorynkowymi szaleństwami. No ale przyjmijmy, że niepokornych urzędników jakoś udało się wolnorynkowcom u władzy spacyfikować i realizują oni swoje założenia.

Wolnorynkowcy zaczynają reformy

Oczywiście w pierwszej kolejności obniżają podatki. Wprowadzają znane z polskiej debaty publicznej rozwiązanie 3×15 – czyli trzy (PIT, CIT i VAT) podatki liniowe na poziomie 15 procent. Rzeczywiście, początkowo przynosi to częściowe rezultaty. Ludzie mają więcej pieniędzy w kieszeniach, obniżka VAT obniżyła też ceny tych produktów, które obciążone były stawką 23 procent. Konsumenci zaczynają więcej wydawać, co przyspiesza wzrost gospodarczy. W pierwszym roku państwo nie ogranicza swoich wydatków, gdyż rządzący są przekonani, że przyspieszony wzrost zrekompensuje budżetowi państwa obniżenie stawek. Wszystko wygląda dobrze – ludzie są zadowoleni, bo ich dochody netto wzrosły, gospodarka rośnie szybciej, więc i zatrudnienie wzrasta.

Pierwsze kłopoty zaczynają się już pod koniec pierwszego pełnego roku po obniżeniu stawek. Okazuje się, że dochody państwa są dużo mniejsze, niż przewidywano. Zwiększone dochody netto społeczeństwa w dużo większym stopniu trafiły do górnych 20 procent społeczeństwa, a te już i tak nie miały wielkiej potrzeby zwiększania codziennej konsumpcji. Zaczęli więc wydawać nadwyżki za granicą, a także inwestować w rynki wschodzące i lokować oszczędności w rajach podatkowych. Te środki nie trafiły więc do polskiej gospodarki, tylko wypłynęły za granicę. Dolne 80 procent społeczeństwa rzeczywiście zwiększyło konsumpcję, ale ten wzrost nie zrekompensował obniżki stawek. Obniżka CIT prawie nie wywołała żadnych efektów mnożnikowych – i tak efektywnie firmy płacą już mniej niż 15 proc. CIT, poza tym nad Wisłę ściągają je przede wszystkim niskie koszty robocizny, a nie kilka punktów procentowych CIT w tę czy we w tę. Nie zaobserwowano zatem zwiększonej stopy inwestycji. Na koniec roku państwo zanotowało bardzo duży deficyt i wysoki wzrost długu publicznego. Liberałowie nie znoszą długu publicznego, więc w przyszłym roku zdecydowali się drastycznie obniżyć wydatki publiczne.

Wydatki publiczne są częścią PKB, więc wpłynęło to na zahamowanie dynamiki wzrostu. Górne 20 procent to ledwo zauważyło, bo i tak w dużej części korzysta z prywatnych usług. Dalej wydawało za granicą, tam też inwestowało, a w Polsce kupowało produkty luksusowe lub najbardziej zaawansowane dobra. Dolne 80 procent jeszcze nie odczuło dobrze, co się święci – wciąż cieszyło się z większej ilości gotówki w kieszeni. Zmniejszono nakłady na inwestycje publiczne, więc nie remontowano infrastruktury publicznej, z której większość korzysta, ale w rok się przecież ona nie rozsypie. Odczuły to za to firmy realizujące zamówienia publiczne, więc musiały zmniejszyć zatrudnienie – część ich pracowników trafiło na bezrobocie. Spadek inwestycji publicznych sprawił, że wzrost znów był niższy od zakładanego, choć wciąż niezły. Dług publiczny w relacji do PKB obniżył się, ale niewiele, pomimo cięć wydatków publicznych.

Ciemne strony liberalnej utopii

Efekt mnożnikowy obniżek podatków jednak był już na wyczerpaniu, on działa tylko w pierwszym okresie, i coraz więcej było przesłanek za nadchodzącym spowolnieniem. Tymczasem państwo dobrowolnie zrzekło się sporej części dochodów. Rządzącym pozostały więc w odwodzie kolejne cięcia. Najpierw obniżono świadczenia społeczne z budżetu państwa, na przykład dodatki rodzinne oraz pomoc społeczną. Obniżka świadczeń socjalnych sprawiła, że drastycznie pogorszyła się sytuacja osób z dolnych 20 procent społeczeństwa. Co gorsza, wprowadzenie 15-procentowego liniowego VAT sprawiło, że ceny towarów pierwszej potrzeby, obciążonych wcześniej obniżoną stawką VAT, wzrosły. To razem wywołało wzrost stopy ubóstwa. Osoby z dolnych 20 procent zaczęły się więc ratować pożyczkami krótkoterminowymi. To wygenerowało sporo niespłacalnych długów w dolnych warstwach społecznych. Instytucje pożyczkowe szybko przestały pożyczać pieniądze najbardziej zadłużonym, ci więc obniżyli swoje wydatki. A to już wyraźnie wpłynęło na zahamowanie wzrostu, gdyż obywatele z dolnych warstw wydają całość swoich dochodów w kraju, więc ich kłopoty oznaczają spadek popytu wewnętrznego.

Państwo oraz samorządy, które przecież straciły na obniżce PIT dużą część dochodów (połowa wpływów z PIT trafia do samorządów), zaczęły odczuwać spadek koniunktury wewnętrznej. Postanowiły więc ograniczyć usługi publiczne, a część nawet sprywatyzować. Ceny sprywatyzowanych usług publicznych momentalnie wzrosły. Obcięte usługi publiczne obywatele zaczęli kupować na rynku za prywatne środki. To razem pogorszyło sytuację także środkowych 60 procent społeczeństwa. Owszem, więcej pieniędzy mieli w portfelu, jednak ich wydatki drastycznie wzrosły. Musieli więcej płacić za komunikację publiczną, częściej chodzić do prywatnych lekarzy, a także płacić czesne za studia swoich dzieci. Zaczęli się więc zadłużać na potęgę, żeby móc pokryć dużo wyższe wydatki. Finalnie dług publiczny spadł, ale dług gospodarstw domowych wzrósł niebotycznie.

Zaczął się również pogarszać polski bilans handlowy. Dolne 20 procent społeczeństwa bardzo zacisnęło pasa, co zaczęli odczuwać krajowi wytwórcy dóbr pierwszej potrzeby oraz właściciele punktów lokalnych usług. Także środkowe 60 procent zaczęło nieco mniej wydawać na produkty wytwarzane w kraju – więcej pieniędzy pochłaniało im opłacanie bezpłatnych wcześniej usług. Tymczasem górne 20 procent część swojej nadwyżki wydawanej w kraju przeznaczało głównie na dobra najwyższej jakości, zaawansowane oraz luksusowe. A tych nie wytwarzają zazwyczaj producenci krajowi, lecz zagraniczni. Zwiększony popyt najbogatszych był więc przeznaczany na towary importowane. To w szybkim tempie wygenerowało deficyt handlowy – import zaczął grać coraz większą rolę w krajowej gospodarce, kosztem dóbr wytwarzanych w kraju.

Kryzys w raju

Polska stała się więc krajem bliskim marzeń wolnorynkowców. Miała niskie liniowe podatki, spadało też zadłużenie publiczne. Usługi publiczne zostały sprywatyzowane. Obniżenie stawek podatków wygenerowało także początkowo szybki wzrost. Problem w tym, że krajowa gospodarka stała się bardzo niezrównoważona – zaczęła notować permanentny deficyt handlowy, a zadłużenie prywatne biło kolejne rekordy. Górne 20 procent społeczeństwa swoje nadwyżki trzymało za granicą, co ułatwiły jeszcze deregulacyjne reformy rządzących wolnorynkowców, więc deficyt handlowy trzeba było pokrywać długiem zagranicznym. Zaciągały go banki, które kredytowały środkowe 60 procent społeczeństwa. Jednak ich zadłużenie stało się w pewnym momencie tak wysokie, że przestały one je regulować (dolne 20 procent przestały to robić dawno). A te gospodarstwa domowe, którym się to jeszcze udawało, musiały zacisnąć pasa i zmniejszyć swoje wydatki. To zdławiło popyt wewnętrzny i sprawiło, że kraj wpadł w recesję gospodarczą.

W wyniku kłopotów gospodarczych spadł również kurs krajowej waluty. To pogrążyło banki – z jednej strony część ich klientów przestała spłacać zadłużenie, z drugiej miały one długi zaciągnięte w walutach zagranicznych. Więc spadek kursu waluty sprawił, że realna wartość ich zadłużenia wzrosła. Sektor bankowy pogrążył się w kryzysie. Państwo, żeby ratować sytuację, wyłożyło miliardy złotych na ratowanie banków. Dług publiczny szybko więc wrócił do poprzedniego stanu, a nawet go przekroczył. Banki zostały uratowane, ale gospodarka wciąż tkwiła w recesji, gdyż przygnieciona długami większość gospodarstw domowych nie mogła normalnie uczestniczyć w wymianie gospodarczej. Tak oto rządzący wolnorynkowcy w szybkim czasie doprowadzili do drugiej Grecji.

Drugą Grecją oczywiście najczęściej straszą sami gospodarczy liberałowie – mają do niej doprowadzić wysokie wydatki publiczne, dług publiczny i wysokie podatki. Tyle że do drugiej Grecji szybciej doprowadziłyby liberalne recepty. Za kryzys odpowiadają przede wszystkim utrzymujący się deficyt handlowy oraz wysoki dług prywatny. A do tego sprowadziłyby się liberalne reformy gospodarcze. Warto to przypominać zawsze, gdy jakiś wygadany wolnorynkowiec zacznie nas zasypywać swoimi wymyślonymi na poczekaniu teoriami.

Piotr Wójcik

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie