Największą nieufność wzbudzają we mnie ci, którzy natrętnie opowiadają o klasie średniej – o jej potrzebach, problemach i postulatach. Gdy ktoś zaczyna mówić o klasie średniej, to nie tylko wiem, że będę się z nim nie zgadzał. Jestem również pewien, że będę musiał prostować manipulacje i być nieustannie czujny, by nie dać się zwieźć jego słownym gierkom i zapewnieniom o dobrych intencjach. Z osobami, które twierdzą, że nie należy utrudniać życia najbogatszym, bo dzięki temu polecimy w kosmos i wymyślimy szczepionkę na raka, gra jest przynajmniej czysta. Nie opowiadają one przy tym, że chcą sprawiedliwego społeczeństwa, z otwartą przyłbicą deklamują swoje przedpotopowe teorie. Ich poglądy są brzydkie jak Polonez, ale też, podobnie jak Polonez, przynajmniej się z tym specjalnie nie kryją. To jest jednak spora wartość.
Największym przeciwnikiem egalitarysty nie jest wcale zwolennik współczesnej arystokracji, lecz lobbysta wielkomiejskiej burżuazji. Ten pierwszy zupełnie oficjalnie przyznaje, że chciałby dać mi w twarz. Ten drugi wyciąga przyjaźnie dłoń, zapewnia, że myślimy podobnie, stawia kolejkę przy barze, a gdy tylko poczuję się po nich trochę słabiej, weźmie mi portfel, zdejmie i zabierze ubrania, następnie wykorzysta i zostawi nad brzegiem rzeki w samych bokserkach. Zdecydowanie wolę pierwszą sytuację – w niej przynajmniej mam nie takie małe szanse.
Na zakupach w Paryżu
W pojęciu polskiej klasy średniej najbardziej fałszywa jest już sama nazwa. Wskazuje ona, że mamy do czynienia z grupą społeczeństwa, która obejmuje bardzo duży obszar położony pośrodku drabiny społecznej. Gdy tylko jednak wgłębić się w tezy głoszone przez lobbystów klasy średniej, to okazuje się, że po pierwsze to grupa raczej wąska, a po drugie jest przesunięta mocno w stronę szczytu drabiny. Nad nią znajdują się już jedynie garstka tych, którzy mają tak wiele, że jest im zwyczajnie głupio zapewniać, iż należą do średniaków. Do polskiej klasy średniej, według wygłaszanych mniej lub bardziej wprost deklaracji, należą więc czołowe pióra polskiej publicystyki, popularni pisarze czy prezenterzy telewizyjni. Jeśli zapytacie Jarosława Kuźniara, Elizę Michalik albo Łukasza Warzechę, do jakiej klasy należą, bez wątpienia wskażą klasę średnią. Polska klasa średnia jest tak gęsto obsadzona przez osoby z pierwszych stron gazet, że nad nią zostaje miejsce jeszcze co najwyżej dla dzieci Kulczyka, Janusza Filipiaka i polityków szczebla centralnego. Choć ci ostatni często mają więcej wspólnego z prawdziwymi średniakami, niż większość tych, którzy się za nich uważają.
W 2015 roku na łamach „Obserwatora finansowego” Bohdan Wyżnikiewicz opublikował tekst „Klasa średnia rośnie w Polsce w siłę”. To tekst, który powinien przeczytać absolutnie każdy z klasy ludowej, jeśli uważa, że wspieranie klasy średniej jest w interesie pracowników. A takich przypadków mamy przecież w Polsce wiele, szczególnie na lewicy. Otóż Wyżnikiewicz wymienił cechy klasy średniej, a zrobił to tak wprost zapewne tylko dlatego, że pisał dla pisma eksperckiego, którym zaczytują się głównie zainteresowani zaawansowaną debatą ekonomiczną. Według Wyżnikiewicza reprezentanci klasy średniej powinni tworzyć miejsca pracy, kreować wzorce zachowań, mieć wpływ na legislację, kształtować opinię publiczną i uczestniczyć w życiu publicznym. W takim układzie prezes Comarchu Janusz Filipiak powinien bez mrugnięcia okiem twierdzić, że należy do klasy średniej. Bo już właściciel hurtowni meblowej w mieście powiatowym to nie – zapewne jego wpływ na legislację jest niewielki, zapewne też nie uczestniczy w życiu publicznym. Ale za to Jarosław Kaczyński i Grzegorz Schetyna spokojnie spełniają wyśrubowane kryteria Wyżnikiewicza, o ile za „tworzenie miejsc pracy” uznamy wstawianie ludzi na listy wyborcze.
Tekst zupełnie wspaniały popełniła Agnieszka Rybak w styczniu 2018 dla „Dziennika Gazety Prawnej”. Nosił on tytuł „Między stanami. Jak teraz w Polsce wygląda klasa średnia?”. Redaktorka Rybak z troską pochyla się nad polską klasą średnią, opisując jej obecne nawyki, zachowania i upodobania konsumpcyjne. „Większość zatrudnia pomoc domową, jeden na czterech korzysta z pomocy trenera personalnego, jeden na pięciu – z usług ogrodnika. Samochód kupuje za minimum 285 tys. zł”. Biorąc na tapetę polską klasę średnią autorka opisuje między innymi rodzinę, która podejmuje decyzję o zmianie mieszkania. Kupuje zwykłe trzypokojowe mieszkanie na obrzeżach Katowic albo Wrocławia od popularnego dewelopera? No nie bardzo – nabywa duży apartament w centrum Warszawy, z widokiem na Stadion Narodowy. Jeśli tego wszystkiego wciąż jest mało, to przytoczę jeszcze jeden ze śródtytułów: „Obowiązkowe zakupy w Paryżu”. To nie pomyłka – naprawdę tak jest tam napisane. Polski średniak przechadza się leniwie po Champs-Élysées, wchodzi do przypadkowych butików, wybiera coś dla siebie, płaci, wychodzi, a po chwili już zapomina o tej niewielkiej przyjemności.
Milionerzy z klasy średniej
Przy tak zdefiniowanej klasie średniej nic dziwnego, że wszystkie postępowe reformy były w Polsce torpedowane przez jej lobbystów. Wprowadzenie jednolitego progresywnego podatku dochodowego, wymyślone jeszcze przez PO i planowane przez PiS, miało więc zarżnąć polską klasę średnią. Dlaczego? Ponieważ wyższe podatki miały płacić osoby zarabiające powyżej 120 tys. zł rocznie. Czyli należące do około 5 procent polskiego społeczeństwa. Z tego samego powodu powstał sprzeciw wobec zniesienia limitu składek ZUS, w wyniku którego wyższe składki mieli płacić etatowcy zarabiający rocznie w okolicach wspomnianej kwoty. Obie zmiany zostały skutecznie storpedowane – z pierwszej rząd zrezygnował samodzielnie, z drugiej w kooperacji z Trybunałem Konstytucyjnym (jakkolwiek dziwacznie by to nie brzmiało). Udało się wprowadzić za to daninę solidarnościową, czyli dodatkowe 4 proc. podatku płacone przez osoby zarabiające powyżej miliona złotych rocznie. Głównie dlatego, że dochód z ich tytułu ma być wykorzystany na wsparcie niepełnosprawnych, więc trudniej było przedstawić sprzeciw wobec daniny w sposób atrakcyjny dla opinii publicznej.
Mimo to i tak podejmowane były próby storpedowania daniny solidarnościowej wspierając się argumentami rzekomo broniącymi średniaków. W Gazeta.pl opublikowano kompletnie już absurdalny tekst zatytułowany „Podatek solidarnościowy uderzy w klasę średnią. A mieli go płacić tylko najbogatsi”. Andrzej Mandel w swym tekście próbuje udowadniać, że podatek płacony od zarobków powyżej miliona złotych uderzy w zwykłych polskich średniaków. A to dlatego, że w 70 procentach zapłacą go przedsiębiorcy. Tak jakby było tajemnicą, że najbogatsi w Polsce funkcjonują jako osoby fizyczne prowadzące działalność gospodarczą, czyli formalnie jako przedsiębiorcy. Redaktor Mandel oburza się, że daniny nie zapłacą… korporacje, bo one płacą CIT. Ale przecież korporacje nie są ludźmi – nie należą więc do najbogatszych obywateli. Co więc w tym dziwnego? Autor przytacza również zdanie eksperta Michała Wojtasa z kancelarii EOL, według którego danina nie uderzy w menedżerów, gdyż ci rozliczają się za granicą. Niestety ekspert nie tłumaczy, w jaki sposób osoba fizyczna może za granicą legalnie płacić podatki od dochodu uzyskanego w Polsce.
Lewica złapana na haczyk
Nie tylko wyodrębnienie grupy zwanej w Polsce klasą średnią trąci grubą manipulacją. Również określenie jej cech jest działaniem zamierzonym na konkretny cel. Polskiej klasie średniej przypisuje się protestanckie cnoty, takie jak pracowitość czy oszczędność. Oczywiście ma to udowodnić, że klasa średnia w pełni zasłużyła na swoją zamożność. Uwarunkowania ekonomiczno-społeczne, które sprawiają, że jedni mają, a drudzy wręcz przeciwnie, schodzą w tych analizach na drugi plan. Te przypisywanie klasie średniej protestanckich cnót wcale nie jest domeną prawicy. Socjolog Maciej Gdula w wydanym przez „Krytykę Polityczną” opracowaniu „Klasy w Polsce” przywołuje teorię Pierre’a Bourdieu, według której klasa średnia ma określone dyspozycje, takie jak samodyscyplina, nastawienie na porządek i aspirowanie. Klasa średnia jest więc zafiksowana na szeroko rozumianym osobistym rozwoju oraz na dbaniu o dobrobyt własny oraz rodziny. Te koncepcje są oczywiście chętnie przywoływane przez samozwańczych średniaków, którzy używają ich, by udowodnić, że nawet jeśli im się przelewa, to sami na to zapracowali. Chyba każdy, kto wychował się w klasie ludowej, jednak przyzna, że dyscypliny, oszczędności i pracowitości jej nie brakuje. Zapewne doskonale pamiętamy rodziców pracujących po kilkanaście godzin dziennie na półtorej etatu, odmawiania sobie przeróżnych potrzeb konsumpcyjnych czy przymuszanie do nauki, by wyrwać się z położenia swoich przodków.
Klasa średnia to w Polsce konstrukt od początku do końca wymyślony na potrzeby zamożnych. Nazwano w ten sposób grupę doskonale zarabiających, których trudno w ogóle porównywać z przeciętnymi Polakami. Dzięki temu uzyskali oni doskonały instrument dbania o własne interesy. Każdą egalitarną zmianę można storpedować, nazywając ją uderzeniem w klasę średnią. O pozytywny odbiór takiej narracji przez opinię publiczną można być wtedy spokojnym – w końcu większość obywateli czuje się przeciętna. Jak to, średniacy mają za to zapłacić? Niech płacą najbogatsi! Fakt, że za tych średniaków uważa się właśnie zamożnych, umyka już w otchłani szczegółów, w które mało kto chce się zagłębiać. Szczególnie tragiczne jest to, że na tę narrację daje się nabierać duża część lewicy. Zgrupowana głównie w dużych miastach lewica czuje większą wspólnotę z samozwańczą klasą średnią, niż z klasą ludową. W efekcie jest przeciwna wielu egalitarnym zmianom, takim jak obniżenie wieku emerytalnego, gdyż instynktownie podąża za przekazem średnioklasowym. A mówiąc klasycznie: burżuazyjnym. Tymczasem polska narracja średnioklasowa jest absolutnie nielewicowa. Wręcz przeciwnie, jest elitarystyczna, nieegalitarna i petryfikująca hierarchię społeczną. Celowo wprowadza w błąd i manipuluje podstawowymi pojęciami w interesie klasy posiadającej. Skoro lewica daje się na te sztuczki nabierać, nic dziwnego, że nie zdobywa posłuchu wśród polskich mas, które nie jeżdżą na zakupy do Paryża i nie kupują apartamentów z widokiem na Stadion Narodowy.
Piotr Wójcik