Debata o polskich nierównościach nie jest specjalnie wiekową damą. Dosyć późno zaczęliśmy rozmawiać w III RP o różnicach ekonomicznych, choć od momentu jej utworzenia błyskawicznie one rosły. W latach 90. i w pierwszych latach XXI wieku debatę publiczną bardziej zajmowała kwestia biedy jako takiej, a mniej sposób podziału rosnącego tortu. Choć przecież różnice w zarobkach były równie widoczne na ulicy, co ubóstwo. Doprowadziło to do tego, że polityka ekonomiczna kolejnych rządów była ślepa przynajmniej na jedno oko – decydenci nie widzieli nierówności jako przyczyny biedy, lecz jedynie jako jej skutek. Co gorsza, samo pojęcie biedy było pojmowane wyjątkowo prymitywnie, jako efekt negatywnych cech osobowości, a nie jako rezultat nieprzyjaznego i niesprawiedliwego porządku społecznego. Przynajmniej w głównym nurcie społecznego dyskursu. Na szczęście trochę się od tego czasu zmieniło i wiele Polek oraz Polaków zaczęło kwestionować wyroki rynku, a zjawisko nierówności dochodowych i majątkowych na stałe zagościło w debacie ekonomicznej. Dziś już ludziom zorientowanym w kwestiach społecznych nie trzeba zwykle tłumaczyć, czym jest wskaźnik Giniego i które kraje są najbardziej egalitarne, a które wręcz przeciwnie.
Oczywiście nie znaczy to, że w temacie nierówności nastąpił konsensus. Wciąż wielu komentatorów kwestionuje znaczenie nierówności i ich negatywne skutki. Innym obszarem debaty w tym temacie była wielkość polskich różnic ekonomicznych. Jedni uparcie przekonują, że są one umiarkowane, inni zwracają uwagę, że w wielu krajach UE są wyraźnie niższe, a jeszcze inni, że są dużo większe, niż się powszechnie wydaje. Dr Michał Brzeziński z UW w rozmowie z telewizją internetową dziennika „Rzeczpospolita” stwierdził wręcz, że o polskich nierównościach wiemy bardzo mało, więc trudno cokolwiek wyrokować. Niedawno pojawił się raport kilku francuskich ekonomistów, według którego nierówności w Polsce są jednymi z najwyższych w Europie. Przeczy to oficjalnym danym, więc zamiast rozjaśniać sprawę, jeszcze ją komplikuje. Mimo to doskonale się stało, że raport ujrzał światło dzienne, gdyż rzuca nieco inne światło na tę sprawę. A jego publikacja jest doskonałą okazją, by przyjrzeć się polskim nierównościom dochodowym z wielu perspektyw. Tylko dochodowym, gdyż wiemy o nich bez porównania więcej, niż o majątkowych, które w Polsce wciąż są obszarem niezwykle słabo zbadanym, a niektóre raporty są wręcz ze sobą sprzeczne.
Równoległe rzeczywistości
Według Eurostatu, który posiłkuje się informacjami płynącymi z krajowych urzędów statystycznych, w tym z polskiego GUS-u, nierówności dochodowe nad Wisłą są umiarkowane. Co więcej, w ostatnich latach wyraźnie spadają i zbliżamy się do krajów, w których tradycyjnie są one niskie. Wskaźniki Giniego w 2017 r. wyniósł 29,2, a więc jest niższy od średniej UE (30,7). Jeszcze w 2015 r. wynosił on 30,6, a więc w dwa lata dokonaliśmy znacznego ich ograniczenia. To efekt zarówno rekordowo niskiego bezrobocia, jak i ekspansji socjalnej w czasach rządów PiS, z programem „Rodzina 500+” na czele. Szczyt polskich nierówności przypadł na 2005 r., gdy Gini wyniósł 35,6 i byliśmy pod tym względem czwartym krajem w UE. W kolejnych kilku latach jednak one spadły, by ustabilizować się na poziomie ok. 31. Począwszy od 2016 r. jesteśmy w trendzie spadkowym i mieścimy się dokładnie między Francją i Niemcami, nieco poniżej środka stawki. Co więcej, niewiele już nam brakuje do krajów niegdyś egalitarnych, w których jednak zanotowano w ostatnich latach szybki wzrost nierówności. Mowa np. o Szwecji (Gini 28) oraz Węgrzech (28,1).
Także inny popularny wskaźnik nierówności, czyli zróżnicowanie dochodowe między kwintylami dochodów (kolejne 20 proc. drabiny zarobków), pokazuje, że polskie nierówności są przeciętne i spadają. Według tego wskaźnika górne 20 proc. polskiego społeczeństwa ma średnio 4,6 razy wyższe dochody niż statystyczny przedstawiciel dolnych 20 proc. Mniej więcej podobnie jest w Niemczech (4,5), a średnia unijna wynosi 5,1. W Szwecji i na Węgrzech wynosi on 4,3, a więc nie tak wiele mniej. Choć już w Finlandii i Słowacji tylko 3,5, a w Czechach i Słowenii zaledwie 3,4 – te kraje to globalni liderzy ekonomicznego egalitaryzmu.
A jednak dane z raportu ekonomistów tworzących „World Inequality Lab” (m. in. Thomas Piketty i Gabriel Zucman) pokazują zupełnie inną rzeczywistość. Polska okazuje się być wręcz najbardziej nierównym krajem UE. Zastosowali oni jeszcze inne wskaźniki – części krajowych dochodów, które przypadają na poszczególne odsetki społeczeństwa. Tak więc górne 1 proc. Polaków zgarnia aż 12,9 proc. wypracowywanych w Polsce dochodów. W żadnym kraju UE ten wskaźnik nie jest tak duży. Jednak, co ciekawe, na drugim miejscu jest… Dania, ze wskaźnikiem minimalnie niższym – tam górny 1 proc. zgarnia 12,8 proc. dochodów. Krajem wypadającym wyraźnie gorzej w badaniach Francuzów, niż w oficjalnych danych, są też Czechy – tam górny 1 proc. zgarnia 9,5 proc. dochodów i Czesi zdecydowanie odstają pod tym względem od najbardziej egalitarnych krajów, choć według zróżnicowania kwintylowego są wręcz najbardziej egalitarni w UE. Z drugiej strony Rumunia, która według oficjalnych danych jest jednym z najmniej egalitarnych państw w UE (Gini 33,1), w zestawieniu Francuzów notuje bardzo niskie nierówności (na górny 1 proc. przypada 6,8 proc. dochodów) – niższe nawet niż Szwecja czy Finlandia.
W przypadku dochodów przypadających na górne 10 proc. społeczeństwa także jesteśmy bezkonkurencyjni w UE. Górne 10 proc. Polek i Polaków zgarnia aż 38,4 proc. krajowych dochodów – w drugich Niemczech i Irlandii to już „tylko” 35 proc. Niemcy więc także są według tych danych krajem o zdecydowanie wyższych nierównościach, niż te przedstawiane przez Eurostat. Także w tym wskaźniku dużo gorzej wypadają Czesi (29 proc.), a dużo lepiej Rumunia (28,1 proc.) – oba kraje są mniej więcej w środku stawki. Według tego wskaźnika, trzy najbardziej egalitarne kraje UE, to w kolejności Słowacja, Węgry i Szwecja, choć w tych dwóch ostatnich krajach oficjalnie notuje się wysoki wzrost nierówności.
Dwa rynki pracy w jednym kraju
Co więc o tych danych myśleć? Czy rzeczywiście Polska jest najmniej egalitarnym krajem w UE? Trzeba przecież zwrócić uwagę, że również przynajmniej kilka innych krajów wypada w raporcie Francuzów zupełnie inaczej, niż w danych Eurostatu. Odpowiedzią jest zastosowana metodologia, która w obu bazach danych jest inna. Po pierwsze, Francuzi wykazują nie wszystkie dochody, a jedynie zarobki z pracy zawodowej oraz z emerytur. Co więcej, przedstawiają oni różnice w dochodach brutto, czyli przed opodatkowaniem. Tak więc ich dane zupełnie pomijają polityki społeczne oraz systemy podatkowe poszczególnych krajów – wykazują one jedynie pierwotne nierówności powstające na rynku pracy (nierówności w emeryturach są pochodną nierówności w zarobkach). O ile system podatkowy w Polsce zupełnie nie niweluje nierówności, to już polityka społeczna bez wątpienia tak. Szczególnie po wprowadzeniu „500+”, które teraz będzie jeszcze rozszerzone. Zatem całościowe dochody poszczególnych grup społecznych są w Polsce wyraźnie bardziej egalitarne, niż pokazują Francuzi.
Fakt, że nierówności zarobkowe (nie mylić z dochodowymi), czyli te wynikające wyłącznie z różnic płacowych powstających na rynku pracy, są w Polsce bardzo wysokie, nie jest wcale tajemnicą. Już w 2016 r. Eurostat opublikował raport „How are earnings distributed in the EU”, obejmujący wyłącznie płace brutto. W tym zestawieniu Polska była na pierwszym miejscu w UE – przedstawiciele górnych 10 procent zarabiali co najmniej 4,7 razy więcej niż reprezentanci dolnych 10 procent. Druga była Rumunia (4,6), a ostatnia Szwecja (zaledwie 2,1). Polski rynek pracy jest niezwykle zróżnicowany, mówi się wręcz o jego dualizmie. Podczas gdy pewne grupy zawodowe mogą osiągać niezwykle wysokie dochody, wręcz na europejskim poziomie, inne ledwo wiążą koniec z końcem. Do tej pierwszej grupy należą zawody, które mogą oferować swoje umiejętności na rynku globalnym – informatycy, wyżsi menedżerowie – często nie ruszając się z domu (czego przykładem graficy komputerowi otrzymujący zlecenia z całego świata). Przedsiębiorstwa i zleceniodawcy muszą więc im płacić stawki porównywalne z konkurentami z krajów najwyżej rozwiniętych. Tymczasem pozostali pracownicy konkurują na rynku krajowym, w którym stawki są kształtowane bardziej lokalnie. Tego typu dualizm jest typowy dla krajów, które mają wciąż niedobory kapitału produkcyjnego wysokiej jakości, ale mają wysoki kapitał społeczny – takim właśnie krajem jest Polska.
Zeznanie pełnej prawdy nie powie
Po drugie, Francuzi nie opierali się jedynie na badaniach ankietowych, jak to robi GUS (a co za tym idzie Eurostat), ale także na rachunkach narodowych dot. PKB oraz na informacjach powstałych na bazie zeznań podatkowych. Pytanie tylko, czy taka metodologia jest na pewno lepsza w przypadku Polski. Nad Wisłą wciąż jest bardzo duża szara strefa (ok. 18 proc. PKB), a całość lub część dochodów osiągają w niej głównie mniej zarabiający. Dane z zeznań podatkowych oraz rachunku narodowego zaniżają więc dochody tej grupy. Z drugiej strony, w bogatych krajach UE zdecydowanie częściej najbogatsi korzystają z rajów podatkowych – w Polsce to wciąż nie jest częste. Zamożni Polacy wolą korzystać z krajowych możliwości optymalizacyjnych. Zarobki górnych 10 proc. w krajach zachodniej UE mogą być zatem wyższe, niż wynika to z danych podatkowych i PKB.
Żeby ocenić prawdziwy rozmiar nierówności w Polsce, warto więc posłużyć się też wskaźnikami pośrednimi, które obrazują nierówności nie wprost. Najlepszym są wskaźniki ubóstwa relatywnego, na przykład wskaźnik zagrożenia ubóstwem, który pokazuje, jak duży odsetek gospodarstw domowych otrzymuje mniej niż 60 proc. krajowej mediany dochodów rozporządzalnych. W Polsce zagrożonych ubóstwem jest 17,3 proc. gospodarstw domowych, czyli dokładnie tyle, ile wynosi średnia UE. Na górze są Rumunia (25,3 proc.) oraz Bułgaria (22,9 proc.), a na dole Czechy (9,7 proc.), Finlandia, Dania i Szwecja.
Wydaje się więc, że realne nierówności dochodowe, obejmujące wszystkie rodzaje dochodów, są w Polsce bliskie średniej unijnej. Bez wątpienia jednak mamy niezwykle wysokie nierówności płacowe, wynikające z dualizmu rynku pracy. W takiej sytuacji należy im przeciwdziałać systemem podatkowym. Niestety ten w Polsce należy do najbardziej płaskich w świecie rozwiniętym. Transfery pieniężne są w Polsce całkiem szczodre, szczególnie po ostatnich reformach, więc w tym obszarze niewiele już można zrobić w celu zmniejszenia nierówności. Za to nasz system podatkowy wciąż jest niezwykle łaskawy dla bogatych.
Jeśli chcemy zrobić kolejny krok ku ekonomicznemu egalitaryzmowi, musimy wprowadzić podatkową progresję, która w większym stopniu obciąży tych, którzy zarabiają nad Wisłą stawki europejskie. A tych, jak widać po badaniach francuskich ekonomistów, jest w Polsce niemało. Problem w tym, że to niezwykle roszczeniowa, krzykliwa i aktywna w debacie publicznej grupa osób. Czego przestraszyła się już niejedna ekipa rządząca, z rzekomo krnąbrnym PiS na czele.
Piotr Wójcik