O „tak zwanym strasseryzmie” i rozkładzie lewicy

·

O „tak zwanym strasseryzmie” i rozkładzie lewicy

·

***

„Socjalistyczni burżua chcą zachować warunki bytu nowoczesnego społeczeństwa bez wynikających stąd nieuchronnych walk i niebezpieczeństw. Chcą społeczeństwa obecnego bez rewolucjonizujących i rozkładających je czynników. Chcą burżuazji bez proletariatu. Burżuazja wyobraża sobie świat, w którym rządzi, oczywiście jako najlepszy ze światów. Burżuazyjny socjalizm rozwija to pocieszające wyobrażenie w mniej lub bardziej całkowity system. Kiedy wzywa on proletariat, by urzeczywistnił jego system i wkroczył do nowej Jerozolimy, to żąda w gruncie rzeczy tylko tego, by proletariat pozostał w dzisiejszym społeczeństwie, lecz wyzbył się swych nienawistnych o nim pojęć”.

Karol Marks, Fryderyk Engels, Manifest Partii Komunistycznej

 

„Długowłosi kaznodzieje przybywają co noc,

Próbują powiedzieć ci, co jest dobre, a co złe,

Ale zapytani o coś do jedzenia,

Odpowiedzą słodkimi głosami,

Będziesz jeść, przyjdzie taki czas,

W chwalebnej niebiańskiej krainie,

Pracujcie i módlcie się, żyjcie na sianie,

Dostaniecie ciasto gdy umrzecie, w niebie”.

Joe Hill, The Preacher and the Slave

 

Jak to często dziś bywa, widmo nawiedza wyobraźnię zachodniej lewicy. Widmo to najczęściej nazywane jest „strasseryzmem”, choć nosi także inne etykietki, takie jak „czerwonobrunatni” (redbrownism), „nazbole” (od „narodowych bolszewików”) czy też – bardziej nieporęcznie – jak „lewicowość Angeli Nagle”. Kiedy dołączyłem do lewicy na początku minionej dekady, te terminy nie funkcjonowały w znaczącej skali. Co do mnie i ludzi, których znałem, „strasserysta” był niezwykle niejasnym terminem używanym wyłącznie przez internetowych neonazistów w ich wąskich, wewnętrznych konfliktach. Nikt z nas nie zwracał uwagi ani na nich, ani na ich głupie ideologiczne totemy.

Na początku pierwszej dekady 2010 lewica, której byłem częścią, zaczęła znów odzyskiwać nadzieję, po okresie dezorientacji i utraty kierunku, który nastał wraz z upadkiem realnego socjalizmu. W latach długiej zimy lat dziewięćdziesiątych i wczesnych dwutysięcznych, ludzie albo beznadziejnie i gorzko trzymali się proroctwa, które wszyscy inni odrzucili, albo próbowali znaleźć nowe tematy, które zastąpiłyby te, które przegrały. Aby wziąć za przykład moją rodzinną Szwecję, dwie z najbardziej istotnych spraw dotyczyły sprzeciwu wobec neonazistów i sprzeciwu wobec globalizacji. Zdarzały się zwycięstwa – a przynajmniej ludzie lubili tak sądzić – ale idea, by rzeczywiście przejąć władzę polityczną, była martwa. Lewica w większości zaakceptowała rolę społecznego sumienia liberalizmu, a w przypadku antyfaszyzmu uważała się za Batmana chroniącego miasto Gotham końca historii. Ulice triumfującego społeczeństwa liberalnego mogły być brudne, politycy skorumpowani i nie zasługujący na nic, ale antyfaszystowski Batman co noc wstawał z łóżka, by chronić głodnych i upadłych przed potworami czającymi się w ciemnościach. A przynajmniej lubił tak myśleć. Przez większość czasu po prostu siedział i pił piwo.

Ten okres polityczny i intelektualny już poważnie dogorywał, gdy dołączałem, tuż po wielkim kryzysie finansowym w 2008 roku. Kilka lat później ludzie już na serio otwarcie mówili o tym, jak to Marks miał rację, jak kapitalizm i neoliberalizm zawiodły i jak to lewica jest jedyną alternatywą wobec sił panujących. Poobijana i upokorzona, ale nie całkiem pokonana, z narzędziami i wolą powrotu do walki – tak widziała siebie samą lewica, kiedy do niej dołączyłem.

Wszystkie szczegółowe aspekty tej dekady wykraczają poza zakres tego eseju, ale można śmiało powiedzieć, że dziś lewica jest bardziej rozbita i politycznie dysfunkcjonalna niż w jakimkolwiek momencie od upadku Związku Radzieckiego. Właściwie można stwierdzić, że kryzys, który stoi dziś po stronie lewicy, jest poważniejszy niż kryzys z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. „Lewicowy populizm” jako model polityczny zawiódł. Jeremy Corbyn przewodniczył Partii Pracy w trakcie jej najgorszego wyniku wyborczego niemal od stulecia. „Moment Sandersa” przeminął i nigdzie nie ma widoków na kontynuacje tych nieudanych lewicowych projektów. Ten zmierzch jest prawdopodobnie ostateczny i nieodwracalny, ponieważ w przeciwieństwie do rozkładu z lat dziewięćdziesiątych, lewica nie notuje już znaczącego poparcia wśród klasy robotniczej. W rzeczy samej, wraz z każdym nowym „odrodzeniem lewicy” à la Corbyn ciągły odpływ poparcia klasy robotniczej tylko nabiera rozpędu. Towarzysz Bhaskar Sunkara z magazynu „Jacobin” promuje (nie)sławną AOC (Alexandrię Ocasio-Cortez) jako kolejną wielką kandydatkę prezydencką i nadzieję na globalny socjalizm, ale każdy z IQ gdzieś ponad poziomem topnienia wody – a przynajmniej każdy, kto nie ma gazety, którą desperacko próbuje ci sprzedać – wie, że to naprawdę desperacki odlot fantazji, która nigdy się nie spełni, nawet za milion lat.

Niejaki Marty McMarty ostatnio nagrał pewnego rodzaju post-mortem do kampanii Berniego Sandersa, który polecam wszystkim, którzy nie mieli okazji go przesłuchać, ponieważ odsłania większość głównych sprzeczności drążących lewicę. Zaznajomienie się z tego rodzaju analizą jak ta Marty’ego przyda się i tutaj, ponieważ celem tego eseju nie jest przedstawienie krytyki lewicy ani wyłożenie planu lewicy na pójście naprzód. Naszym celem jest, dla odmiany, wyjaśnienie, dlaczego lewica panikuje z powodu tego, co nazywa strasseryzmem, przedstawienie prawdziwej treści politycznej tego, co lewica nazywa strasseryzmem i wytłumaczenie, dlaczego lewica nie może go powstrzymać, ani uniknąć ostatecznego zgonu z naszej ręki, jej drogich przyjaciół i starych towarzyszy.

Zaczniemy od tego, co oczywiste. Strasseryzm tak naprawdę nie istnieje. Nikt nie czyta braci Strasserów, nie robią tego nawet neonaziści, którzy obrzucają się oskarżeniami o strasseryzm od dekad. Nikt poza Rosją – a zresztą, pod tym względem, nikt w Rosji – nie przejmuje się intelektualnym dorobkiem partii Narodowych Bolszewików, o ile taki dorobek udałoby się w ogóle wykazać. Powodem, dla którego współczesna lewica wyjęła ze śmietnika historii pojęcie strasseryzmu, jest to, że wspomniana lewica znajduje się obecnie w środku społecznej i politycznej paniki, a panika ta spełnia co najmniej dwie centralne funkcje. Po pierwsza, tego rodzaju paniki stanowią jeden ze sposobów, na jakie grupa wyznawców radzi sobie z sytuacją, w której jej proroctwo zawodzi. Dla lewicy jedyną rzeczą, którą zna, jest ciągła porażka. Jak w przypadku każdego kultu religijnego, niepowodzenie proroctw można odkupić jedynie poprzez przelanie krwi członków uznanych za zatruwających wiarę. Ceną spójności społecznej jest zwrot w stronę ciągłych czystek.

Po drugie, panika wokół strasseryzmu wyraża fundamentalną sprzeczność klasową, której lewica zupełnie nie potrafi rozwiązać. Ważne jest, żeby zrozumieć, iż sposób, w jaki ta sprzeczność klasowa jest opisywana, polega na tym, że prawie wszyscy zgadzają się na to, aby usunąć ją z pola widzenia. Nie jest niczym kontrowersyjnym czy szokującym zwrócenie uwagi na fakt, że organizacja taka jak DSA (Demokratyczni Socjaliści Ameryki) składa się niemal wyłącznie z osób z klasy średniej, albo że polityka tożsamości odstrasza pracowników, albo coś w tym rodzaju. Nie zostaniesz nazwany „strasserystą” za wypowiedzenie któregokolwiek z tych zdań, ponieważ wszyscy o tym wiedzą. W rzeczywistości do ideologicznej reprodukcji lewicy jest w jakimś sensie konieczne, aby wszyscy w nią zaangażowani wyśmiewali się z tego, jak często „nie ma ona kontaktów z pracownikami”.

Udział w tym rytuale poniżania własnej samooceny nie oznacza, że jesteś osobą z zewnątrz. Dzieje się tak dopiero, jeśli złamiesz zasady gry, jeśli rozpoznasz człowieka schowanego za kurtyną, jeśli wskażesz na podstawową prawdę ukrytą za zewnętrzną warstwą ironicznej kpiny z samego siebie – wtedy zostaniesz jednym z nas, z tak zwanych strasserystów. Ta prawda jest dość banalną marksistowską prawdą. Klasy mają klasowe interesy, tak więc pomysł, że możesz mieć ruch polityczny – lewicę – który byłby mocno i naprawdę zdominowany przez jedną klasę, a jednocześnie wciąż oddany interesom klasowym innej klasy, a także pomimo swej nieporadności i oderwania od rzeczywistości zdolny, żeby wykonać dobrą robotę dla klasy, na której podobno „naprawdę” mu zależy, jest, delikatnie mówiąc, wątpliwym pomysłem. O wiele bardziej prawdopodobne jest, że ruch polityczny zdominowany przez jedną klasę będzie w mniejszym lub większym stopniu poświęcony realizacji interesów klasowych wyłącznie tej właśnie klasy, a jednocześnie nie będzie w stanie podjąć żadnych zdecydowanych działań sprzecznych z jej interesami.

Wyśmiewanie się z lewicy jest właściwie jedyną prawdziwą „działalnością polityczną”, w której bierze udział większość współczesnych lewicowców. Chodzi tu o to, aby – pożyczając argument znany fanom Žižka – dokonać swoiście nie-transgresyjnego czynu. Wspiera on ideę, że lewica jest po prostu zbyt postrzelona, durnowata, leniwa lub głupia, żeby osiągnąć swój prawdziwy cel, za który nadal uważana jest emancypacja ludzi pracy czy coś takiego. Prawdziwa transgresja w tym kontekście polegałaby na pokazaniu, że klasowa pozycja lewicy jest niespójna. Zabawne, że redaktor „Current Affairs”, Nathan J. Robinson, znalazł się ostatnio pod ostrzałem, gdy stwierdził, że socjalizm miałby się znacznie lepiej, gdyby Marks się nie urodził, ale to w rzeczywistości stawia Robinsona w położeniu politycznym, które jest mniej niespójne niż w przypadku większości jego rozzłoszczonych krytyków. Istniał socjalizm przed Marksem, był on utopijny i oparty na ludzkim rozumie i postępie moralnym. Zaistniały dobre powody, dla których ten odłam socjalizmu popadł w niełaskę, ale w jego ramach można zdecydowanie utrzymywać, że niewielka klasa ludzi oświeconych i zamożnych, działająca w przypływie dobrego serca, ostatecznie doprowadzi do socjalizmu poprzez podniesienie położenia biednych, rasistowskich i/lub głupich proli. Nie trzeba się z tym zgadzać, ale jest to spójne stanowisko.

Centralnym założeniem marksistowskiego, materialistycznego czy naukowego socjalizmu jest to, że klasy po prostu nie mogą działać w ten sposób. Klasy realizują własne interesy i działają politycznie nie gnane chciwością albo hojnością czy jakimkolwiek innym osobistym uczuciem, ale z powodu uwarunkowań historycznych i ekonomicznych. Ten bardzo prosty fakt sprawia, że „materializm” kogoś takiego jak Bhaskar Sunkara z „Jacobina” i większości lewicowców tego typu, jest tak niesamowicie sprzeczny. Żeby to mogło działać, musi istnieć niewysłowiona zgoda wśród większości wyznawców na to, by nigdy nie stosować na serio analizy marksistowskiej wobec samej lewicy. Wszelkie badanie samego siebie musi pozostać na poziomie spersonalizowanym („czy ta i ta osoba może naprawdę być socjalistą, jeśli jej rodzice są tak bogaci?”). Kara za wystąpienie przeciwko temu porozumieniu, za złamanie najświętszego kodu omerty współczesnej lewicy, jest natychmiastowa i surowa: zostaniesz z tego powodu skasowany i dopisany do rosnącej listy „strasserystów” i „utajonych nazistów”, którzy próbują odwlec wiernych od ścieżki prawdziwej wiary. To, co się stało z Angelą Nagle jest w tym względzie pouczające; jej artykuł – „Lewicowy argument przeciwko otwartym granicom” – był próbą argumentacji przeciwko nieograniczonej imigracji z klasowej, materialistycznej perspektywy. To całkiem prawdopodobne – a jednocześnie zabawne – że Nagle prawdopodobnie spotkałaby się w Internecie z mniejszą nienawiścią, gdyby napisała, że imigracja nie powinna być dozwolona dopóty nie-biali ludzie śmiesznie mówią i źle pachną.

Powinienem zaznaczyć, że sam zostałem „skasowany” na początku 2017 roku, w podobny sposób jak Nagle. W moim przypadku urażający esej stanowił próbę wyjaśnienia faktu, dlaczego szwedzka lewica trwale nie dociera do imigrantów, choć uważa się za naturalną przystań dla tej grupy wyborców. Aby dać czytelnikom ogólne pojęcie o tamtym zdarzeniu, powiedzmy, że szwedzka partia Lewicy (Vänsterpartiet, dosłownie „Partia Lewicy”) rzeczywiście odnotowuje niższe poparcie wśród kobiet-imigrantek niż „anty-imigrancka, anty-feministyczna” partia Szwedzcy Demokraci. „Karki i rasiści” z SD, z których partia Lewicy lubi się naśmiewać, są dosłownie traktowani poważniej i pozostają bardziej popularni wśród imigrantów, a ten problem wraz z upływem czasu jedynie narasta! Żeby nie przedłużać, w eseju argumentowałem, że kategoria „imigranta” jest politycznie niespójna i bezużyteczna jako narzędzie socjalistycznej analizy, ponieważ 1) ludzie przejawiają tendencję do utrzymywania własnej tożsamości etnicznej nawet jeśli migrują; 2) istnieją przemożne różnice klasowe między różnymi grupami etnicznymi i wewnątrz nich; 3) ponieważ szwedzki system polityczny aktywnie stara się tworzyć i utrzymywać etniczne organizacje polityczne, należy założyć, że ludzie, którzy im przewodzą, mają racjonalny, materialny interes w ich trwaniu, a nie w bezinteresownej walce o międzynarodowy socjalizm czy co tam jeszcze innego.

Powołuję się na swój przykład nie dla wskrzeszania starych bitew, ale by podkreślić, że grzech, którym można zasłużyć sobie na etykietkę „strasserysty”, „karka” czy „czerwonobrunatnego naziola” nie ma nic wspólnego z rasistowskimi postawami ani nawet z kwestią imigracji jako takiej. Wyczarowywanie zagrożenia rasizmem i duchami nazistowskich Niemiec nie dzieje się dlatego, że są one prawdziwe, ale dlatego, że jest konieczne. W moim przypadku posiadanie ojca, który przyjechał do pracy do Szwecji z Afryki Środkowej okazało się kłopotliwym, ale dość niewielkim ograniczeniem prędkości na drodze do obwołania mnie bojownikiem o czystość aryjskiej krwi. Nie ma w tym nic głupiego ani irracjonalnego; nasi szanowni towarzysze robią po prostu jedynie to, co mogą zrobić w obliczu sprzeczności, której nie są w stanie rozwiązać i w kontekście ruchu, który szybko się rozpada.

Nikt nie czyta braci Strasserów, a „strasseryzm” nie jest dziś poważną ideologią. Ale my istniejemy. My, zapomniani koledzy i odrzuceni towarzysze, wkrótce powrócimy, by zrzucić nasze łańcuchy. Tym, co nas od siebie oddzieliło nie były rasizm, zła wola ani pragnienie krwi. Tym, co uczyniło nas najpierw obcymi, a później wrogami w waszych oczach, był polityczny spór – spór, który lewica chciałaby pogrzebać i udawać, że go nie ma: spór o los i przyszłość klasy społecznej i ekonomicznej, z której rekrutuje się lewica i dla której walczy. Nawet jeśli próbuje ukryć swoją egocentryczną walkę za osławionymi politycznymi totemami XX wieku, które pozostają martwe od dziesięcioleci, lewica nie może uciec od tego pytania.

Chociaż nie zamierzam udawać, że przemawiam w imieniu kogokolwiek innego niż swoim, twierdzę, że „strasserystowska” analiza klasowa polityki na Zachodzie i roli lewicy nosi kilka zasadniczych cech. Na początek: wraz z przemianami gospodarek krajów zachodnich w ostatnich dekadach, pojawiła się nowa klasa ludzi, która zyskała na znaczeniu społecznym i politycznym. W Stanach Zjednoczonych klasy te najczęściej nazywane są PMC; klasy menedżerów-specjalistów. Ich nazwa jest mniej istotna niż ich polityczne funkcje i trajektorie. Aby brutalnie rzecz uprościć na rzecz wymogu zwięzłości, godną uwagi cechą wielu politycznych aktorów PMC jest miks politycznego liberalizmu i kulturowego progresywizmu, połączony z projektem nakierowanym na coraz większe subsydiowanie reprodukcji PMC jako klasy – najlepiej poprzez transfery państwowe. Państwo powinno umorzyć dług studencki. Państwo powinno zająć się reparacjami. Państwo powinno zatrudnić „ludzi idei” do pisania raportów i przemyśleń na temat reparacji. Państwo powinno tworzyć nowe komisje ds. sprawiedliwości rasowej, albo ogólnie tworzyć więcej miejsc pracy, na których można by zatrudniać ludzi, którzy dzięki przynależności do PMC uważają, że konieczność podjęcia pracy w Walmarcie oznacza, iż kapitalizm zawiódł i już czas na rewolucję. Najbardziej zradykalizowane, udręczone i ekonomicznie zagrożone części tej klasy w naturalny sposób skłaniają się ku lewicy, ponieważ lewica jest – bez względu na to, co lewicowcy chcieliby wmówić samym sobie – dość dobrze ukierunkowanym, kompetentnym i wiarygodnym projektem klasowym. Kiedy Corbyn pojawił się znikąd i został liderem Partii Pracy, sprowadził go tam prawdziwy oddolny ruch; oddolny ruch studentów i ludzi, którzy albo mają ambicje, aby wspiąć się po drabinie, albo przejawiają uzasadniony strach przed zbliżającą się proletaryzacją, spadkiem z drabiny społecznej i ekonomicznej i znalezieniem się pośród proli.

Ta szczególna forma „propracowniczej” retoryki, której używają członkowie PMC, sprowadza się głównie do pewnego rodzaju działalności charytatywnej. Głosuj na nas, a my damy ci wyższe benefity i bezpłatny szerokopasmowy Internet – Partia Pracy próbowała powiedzieć niedawno opornym pracownikom z północy kraju. To nie zadziałało. Ten rodzaj „charytatywy” nie jest wcale bezinteresowny – byłby to darmowy „upominek” od tych aktywistów PMC, wręczony ich drogocennej soli ziemi, proletariuszom, i jak każdy podarunek zależałby od dobrej woli i hojności obdarowującego. Jego główną funkcją byłoby z pewnością tuczenie ciągle rosnącej liczby stołków dla tej klasy dobrze się mających, wyuczonych na uniwersytetach administratorów. I kiedy niektórzy lewicowcy zaczynają poważnie zastanawiać się nad tym, czy „rasistom” należy odmawiać opieki medycznej w NHS (państwowej służbie zdrowia), zaczynamy przeczuwać, ile hierarchicznej dominacji przyniósłby przyszły „robotniczy raj” dla pracujących biednych.

Nie chodzi tu o kwestię moralną. Gdy Laburzyści przegrali, jeden z rozdrażnionych członków i aktywistów partii rozpaczał nad tym, jak ślepi byli robotnicy i jak łatwo zostali oszukani przez torysowską propagandę: „Czy oni nie wiedzą jak zły jest kapitalizm? Jak brutalny i niesprawiedliwy?”, pisał tenże aktywista. „Mam wielu przyjaciół z dobrymi ocenami, którzy utknęli pracując w sklepach spożywczych, zapełniając półki”. Każdy, kto próbuje pozostać materialistą, nie może nie wyśmiać nastawienia takiego jak powyższe; to całkowicie racjonalne, że ktoś zajmujący taką pozycję myśli, że „zło kapitalizmu” zostaje w jakiś sposób obnażone przed światem, gdy jego znajomi zostają zmuszeni do zapełniania półek niczym zwykli wyrobnicy, żeby móc opłacić czynsz. To, że pozostali pracownicy w sklepie spożywczym uważają ten sposób myślenia za całkowicie absurdalny i arogancki, oczywiście nie ma znaczenia. Z politycznego punktu widzenia gniew i energia, którą wyzwala proletaryzacja, nigdy nie powinny być niedoceniane, ponieważ wywołują eksplozje polityczne. Jeremy Corbyn skutecznie pokonał kartel polityczny, który zarządzał Partią Pracy, w wyniku takiej eksplozji.

Nie powinniśmy naśmiewać się z aktywisty, który gardzi stanem świata, gdy dobrzy, solidni ludzie z klasy średniej z solidnymi średnioklasowymi ocenami nie mogą dłużej osiągnąć obiecanego im średnioklasowego stylu życia. Pozostaje jednak podstawową prawdą polityczną, że ruch robotniczy złożony z ludzi rozgniewanych perspektywą „degradacji” społecznej i ekonomicznej – innymi słowy, ludzi walczących z okrutnym losem stania się pracownikiem – nigdy nie odniesie sukcesu. Obiecywanie darmowego Internetu szerokopasmowego albo nieograniczonego Kosmicznego Komunizmu, albo jakiejś innej głupawej fantazji o świecie, w którym złość na konieczność pracy jak normalna osoba jest akceptowalna, ponieważ nikt już nie musi pracować, tego nie zmieni.

Co więcej, im bardziej rośnie klasa ludzi, którzy teraz znajdują się na skraju proletaryzacji, tym bardziej muszą oni stać się pasożytami. Jeśli destrukcyjny ruch nieskrępowanego kapitalizmu zdecyduje, że nie potrzebuje już dużej klasy średniej, jedynym aktorem zdolnym uratować klasę historycznie przebrzmiałą, będzie państwo. Państwo może to zrobić na dwa sposoby: albo poprzez przekierowanie większej części zasobów ekonomicznych, którymi dysponuje, na subsydiowanie tej klasy; albo poprzez wykorzystanie swojej władzy do zmniejszenia kosztów związanych z reprodukcją tej klasy. To tutaj manifestuje się konflikt klasowy – prawdopodobnie nieunikniony – między pracownikami a PMC. To stwarza sytuację, w której może dojść do takiej dyskusji jak ta między Cenkiem Uyghurem z „lewicy”, który mówi: „jeśli deportujemy nielegalnych imigrantów, to kto będzie pracował w zakładach drobiowych, co?”, a kimś takim jak Tucker Carlson z „prawicy”, który odpowiada: „może wtedy fabryki drobiu powinny wypłacać godziwą pensję pozwalającą na utrzymanie się, nawet jeśli to sprawi, że kurczak będzie droższy?”.

Ważne, żeby zauważyć, iż wymiana między Cenkiem a Tukerem nie ma nic wspólnego z „kapitalizmem” ani z tym, czy powinien zostać zniesiony. Bardzo łatwo wyobrazić sobie system „kapitalizmu” z super-eksploatowaną, wynędzniałą klasą robotniczą przycinającą żywopłoty szczęśliwie progresywnych i społecznie liberalnych specjalistów. Można również wyobrazić sobie system „kapitalizmu”, w którym robotnicy zarabiają nieco więcej i ogólnie prowadzą bardziej komfortowe życie w porównaniu z pierwszym przykładem, ale nikt z klasy średniej nie może sobie pozwolić na zatrudnienie niani z Ekwadoru. Amerykańska lewica uwielbia masakrować Tuckera Carlsona – i innych podobnych do niego prawicowców – jako nieszczerych lub „bogatych kanciarzy”, ale fakt, że są oni bogaci czyni ich potencjalnie mniej niewiarygodnymi sojusznikami w oczach klasy robotniczej, a nie bardziej. Sytuacji, w których pomiędzy królem a chłopstwem dochodzi do sojuszy, by walczyć z klasą średnią czy szlachtą, jest w historii bez liku. To, że dziedzic fortuny Swanson byłby skłonny do odebrania klasie profesjonalistów drugiego rocznego urlopu – a nawet możliwości gniewnych, wyposażonych w karty kredytowe dzieciaków z DSA do pozostania w obrębie klasy specjalistów – w celu zdobycia poparcia politycznego pośród ludzi pracy, nie powinno nikogo dziwić. Losy drobnych menedżerów i specjalistów nie są dla takiego kogoś jak on dealbreakerem. Ale są dealbreakerem dla lewicy. I dlatego lewica umiera. Interesy klas menedżerów-specjalistów a klas robotniczych – czy też, by nazwać te drugi na moment w nie-marksistowski sposób – wewnętrznego proletariatu Zachodu, rozchodzą się teraz do tego stopnia, w którym różnic nie da się już zatrzeć. Nie możesz próbować „zadowolić obu”. Musisz wybrać klasę i żyć z przekonaniem, że właśnie zrobiłeś sobie wroga w drugiej klasie.

Powyższa analiza jest z konieczności niezwykle skróconym opisem sytuacji politycznej, w której się znajdujemy. Nie musisz oznaczać mnie na Twitterze, ponieważ nie zgadzasz się z tym lub innym pojęciem lub jakąś poboczną kwestią. Jak zaznaczyłem wcześniej, nie udaję, że wypowiadam się w imieniu wszystkich, a powyższe akapity nie stanowią wyczerpującego ani nawet ścisłego rozliczenia się z moją własną analizą polityczną. Mimo to, są one wystarczająco szczegółowe, ponieważ celem tego eseju nie jest przekonanie dobrych towarzyszy z różnych partii eurokomunistycznych, grup dyskusyjnych czy „progresywnych” organizacji pozarządowych, aby powrócili do owczarni. Nie, nadszedł czas na rozrysowanie politycznej linii na piasku.

Wielki podział polityczny, który podzielił „dom” nowoczesnego socjalizmu sprowadza się do pytania o to, o którą klasę najpierw należy zadbać. Fajnie jest rozmawiać o „dbaniu o obie” lub próbować uspokoić robotników, mówiąc, że gdy zwycięży socjalizm, nikt nie będzie pracował, więc znajdą się w opiece. Sto lat temu Joe Hill wyśmiewał kaznodziejów, którzy próbowali uspokoić głodujących robotników, obiecując im, że po śmierci w niebiosach czeka na nich mnóstwo ciasta. Dzisiaj Aaron Bastani dokonuje jeszcze bardziej żałosnego trudu w ramach tej chlubnej tradycji politycznej, obiecując brytyjskiej klasie robotniczej górnictwo na asteroidach i w pełni zautomatyzowane komunistyczne holodeki, gdy tylko Rewolucja™ się powiedzie. Jednak dopóki ten dzień nie nadejdzie, nie można poradzić nic na to, że będą musieli pozostać pod kontrolą – i toczyć bitwy dla – mobilnych specjalistów, prawda? W końcu kto zbuduje te wszystkie fantazyjne kopalnie na asteroidach, jeśli mały Bąbelek nagle będzie musiał pracować w Starbucksie – jak zwykły plebejusz?

To nie jest kwestia lewicowej niekompetencji czy Brexitu, który nagle wszystko popsuł, albo czegoś, co Bernie mógłby, potrafiłby, powinien był zrobić. Wsparcie klasy robotniczej dla lewicy kończy się wszędzie. Lewica zbiera poparcie wśród bardziej zamożnych i zamożnych warstw na całym świecie. Lewica zlewa się wszędzie z zielonymi i liberalnymi „postępowcami”. To nie jest wynik niekompetencji ani tchórzostwa. Nie jest to kwestia personalna ani nie może zostać naprawiona przez aktywności indywidualnych osób; stanowi ona potwierdzenie materializmu historycznego i rozgrywa się na naszych oczach.

Nadszedł czas, aby „socjalizm” klas profesjonalistów i menedżerów oraz socjalizm klas pracujących, rozeszły się. Ten pierwszy stanowi dogorywającą i historyczną ślepą uliczkę. Wydaje mi się, że ten drugi nadal jest uzasadniony. Co ważniejsze – i moje osobiste doświadczenia spoza lewicy to potwierdzają – wciąż ma widownię, która chętna jest słuchać.

W mojej rodzinnej Szwecji ten konflikt rozgrywa się już politycznie. Lewica zbiera głosy zamożnych liberałów („wow, wiesz, kiedyś nienawidziłem socjalistów, ale teraz, z tymi przerażającymi populistami dookoła, zrozumiałem, że część z was jest naprawdę w porządku!”), ale poza tym znajduje się w stagnacji, pełna paranoi i złego samopoczucia – jak lewica wszędzie. Ale jednocześnie jest coraz więcej i więcej nas, renegatów, każdego dnia – dawnych towarzyszy, nowych przyjaciół, samych rasistek, seksistów i niemoralnych karków – i postanowiliśmy zbudować ruch populistyczny, który nie będzie próbował służyć dwóm panom, który nie będzie próbował już przekonywać zwykłych ludzi, że muszą słuchać – lub płacić pensje – tym nadętym nadzorcom hal zza monitorów, o których lewica troszczy się dziś. To wciąż świeża sprawa, ale nie będę kłamał: po latach i latach porażek, konieczności wysłuchiwania małych politycznych komisarzy lewactwa, którzy mówią wam, że „to walka na dziesięciolecia, towarzyszu!”, że „ten ruch jest większy niż X czy Y!”, i – oczywiście – „kup moją książkę!” i „sfinansuj walkę, wpłać coś na mój patreon!”, dobrze jest zacząć w czymś wygrywać. Dziwnie, ale dobrze.

Nie mam wątpliwości, że do naszego skromnego nordyckiego przykładu wkrótce dołączy wiele, wiele innych. Druga dekada naszego stulecia była okresem narastającej paranoi i coraz bardziej okrutnych czystek na lewicy – każdemu, kto próbował zakwestionować niewysłowiony wprost prymat interesów PMC, brutalnie wskazywano drzwi. Lata 2020 będą dekadą, w której więcej takich postaci – ludzi takich jak Sahra Wagenknecht i wszyscy inni dobrzy socjaliści, którzy zostaną oczernieni i odrzuceni przez liberalną lewicę – powrócą, by ponownie nawiedzać naszą scenę polityczną i będzie to dekada, w której lewica odkryje, że jej własna baza klasowa jest po prostu zbyt słaba i mała, aby zdobyć władzę polityczną w obliczu rozgniewanej klasy robotniczej, której teraz się boi i którą gardzi. Nawiasem mówiąc, to nie jest tylko sentymentalizm: w momencie, gdy zostaniesz wyrzucony z lewicy i przestaniesz podlegać wszystkim jej tabu i zasadom, zaczynasz sobie zdawać sprawę z tego, że żyjemy w środku złotej okazji. Prawica populistyczna jest w zasadzie dość słaba – dalece, dalece słabsza niż nasi dawni towarzysze byliby skłonni przyznać – a ich rosnąca przyczepność do klasy robotniczej jest często wynikiem braku konkurencji, a nie jakichkolwiek godnych uwagi kompetencji po jej stronie. Po odrzuceniu balastu i społecznych i ekonomicznych nerwic absolwentów studiów i aspirujących menedżerów, ludzie pracy są zadziwiająco otwarci na nasze przesłanie. Ale z drugiej strony, właśnie na otwartość na populizm spoza PMC stanowi powód, dla którego musimy być przez lewicę odrzucani na każdym kroku jako rasiści i idioci.

Pracownicy nie są głupi. Nie są demoniczni. Nie zostali „oszukani przez media”. Nie potrzebują żadnych fałszywych pasterzy, którzy by ich prowadzili, ani dobrze opłacanych komisarzy moralności, którzy nauczą ich, aby nie mordowali swoich sąsiadów z powodu wydumanego rasizmu. Porzucili lewicowe partie, ponieważ to lewicowe partie porzuciły ich – nie „kulturowo”, jak chcieliby sądzić niektórzy zwolennicy polityki tożsamości, ale materialnie. Znają własne interesy klasowe i wiedzą, że lewica jest wroga wobec tych interesów. To dobra wiadomość, przynajmniej dla tych z nas, którzy potrzebowali odwagi i woli politycznej, aby pomogły nam uwolnić się od tych, których nazywa się „tymi lepszymi”. Niech sobie londyńscy aktywiści Partii Pracy lamentują nad tym, jak „rozczarowani” są, że klasa robotnicza przestała wykonywać polecenia. Nie będziemy tacy jak wy. Nie obiecamy nowych panów i nowych jarzm, pod którymi będą żyć, nowych arystokracji i „awangard”, które będą utrzymywać, nowych kadr sprzedających im kazania moralne i kursy wrażliwości. Obiecamy im szansę na rewanż.

Czasy, w których dwa domy Socjalizmu™ spróbują się nawzajem przekonywać albo „wygrać spór” – cokolwiek by to dzisiaj znaczyło – już minęły. Od teraz my, „strasseryści” nie będziemy was prosić o pozwolenie na robienie tego, co robimy, nasi byli koledzy i szacowni dawni towarzysze. Nie będziemy też prosić o wybaczenie za to, że zmęczyło nas bycie wiecznymi przegrywami, powtarzanie tego samego rytuału z roku na rok („chło-chłopaki, wiem, że jest do bani, ale dziś się smucimy, jutro organizujemy!!!”) tylko po to, żeby wpisać sobie w CV bycie antyzdolnymi karierowiczami i nieuczciwymi handlarzami książkami. Wam pozostawimy przegrywanie, towarzysze, ponieważ jest to w końcu jedyna rzecz, którą potraficie robić. Powiadacie, że zwykli ludzie są rasistowscy, sadystyczni i niebezpieczni, jeśli się ich bezustannie nie prześladuje, nie nazywa ich niemoralnymi i nie mówi się im, co mają robić. Cóż, będziemy musieli sprawdzić tę teorię w praktyce, prawda? Tak czy inaczej, nadszedł już czas, żebyśmy poszli swoimi oddzielnymi drogami.

Piszę to wszystko, ponieważ wciąż są ludzie, którzy jeszcze nie wiedzą, że mogą wybrać stronę i którzy myślą, że ciągłe przegrywanie i bycie postrzeganym w kategoriach żartu lub tchórzliwego wroga przez tych samych ludzi, którym rzekomo „służą”, to jedyna alternatywa, jaką mają do zaoferowania. Nie jedyna. Możesz stać się „karkiem”, „strasserystą”, „rasistą”, „czerwonobrunatnym”, „nazistą” – tak jak my: krótko mówiąc, możesz po prostu zdecydować się na pozostawienie za sobą specjalistów i menedżerów i pozwolić im stoczyć ich beznadziejną walkę z historycznym starzeniem się.

Piszę to również jako ostatni akt uprzejmości wobec ludzi, których kiedyś nazywałem przyjaciółmi i do – ech – „ruchu robotniczego”, do którego niegdyś należałem. Jeśli próbujesz toczyć bitwy, nie zawracając sobie głowy tym, kto naprawdę jest twoim wrogiem, przegrasz wojnę, zanim oddany zostanie pierwszy strzał. Nie żywię złudzeń co do zdolności współczesnej lewicy do tolerowania jakiegokolwiek poglądu, który głosi, że jej wrogowie są w jakiś sposób rozsądni albo kierowani czymś innym niż „wydumane rasizmy”, ponieważ rozsądny wróg to ten rodzaj wroga, z którym lewica wie, że nie może wygrać. W porządku, pomimo braku szans, jest jeszcze wola walki ze stagnacją i dekadencją lewicy, ale później z całą pewnością objawi się prawdziwa twarz twojego nowego wroga. Wyglądaj sobie jak chcesz! My jesteśmy duchem przeszłego socjalizmu i kiedy twój umęczony „ruch” zostanie w końcu zrzucony na śmietnik historii, my znów będziemy zwiastunami jego przyszłości.

Życzymy wam wszystkim powodzenia w waszych ostatecznych zmaganiach, aby ocalić wasz skazany na zatracenie ruch i równie straconą klasę społeczną. I podobnie jak dawni kozacy zaporoscy, pokornie i uprzejmie prosimy was, byście nas całowali w dupę.

 

Tekst ukazał się 7 maja 2020 na blogu https://tinkzorg.wordpress.com/.

Przełożył: Łukasz Moll

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie