Teoria skapywania cynizmu

·

Teoria skapywania cynizmu

·

Na pewno znacie ten argument przeciwko progresji podatkowej: to nie ma sensu, bo tak naprawdę wyższe kwoty zapłacą ludzie zarabiający dziesięć tysięcy złotych na rękę, czyli marne dwa i pół tysiąca euro, a prawdziwi bogacze i tak się wywiną. Pomińmy na chwilę fakt, że dziesięć tysięcy złotych w Polsce to dużo, a ta chęć do przeliczania złotówek na euro jest stosowana wybiórczo – jakoś mało kto podaje w euro kwoty zasiłków dla bezrobotnych albo pensji dla pielęgniarek, żeby pokazać, jak marne są to pieniądze.

Prawdą jest, że pozwalamy najbogatszym – osobom na poziomie Kulczyków – unikać podatków na najprzeróżniejsze sposoby, a potem jeszcze sławimy ich dobroczynność. Celowo piszę „pozwalamy”, bo to nie jest żadne prawo przyrody, lecz skutek naszych decyzji politycznych. Problem dotyczy nie tylko Polski, o czym najlepiej świadczą ostatnie doniesienia na temat Donalda Trumpa: „New York Times” ujawnił, że amerykański prezydent w dziesięciu z ostatnich piętnastu lat nie płacił żadnych podatków dochodowych.

To zjawisko niebezpieczne nie tylko dlatego, że szkodzi finansom publicznym i potęguje nierówności społeczne, ale również z tego powodu, że prowadzi do skapywania cynizmu. Ludzie wiedzą, że ci na samej górze mają raje podatkowe i armie prawników specjalizujących się w „optymalizacji podatkowej”. No więc jak reagują ci na niższym poziomie? Oczywiście też się nie palą do płacenia podatków i głosują przeciw próbom zwiększenia progresji. A czasami dostają namiastkę raju podatkowego – w Polsce jest to na przykład możliwość fikcyjnego samozatrudnienia. Ci na najniższych poziomach mają znikome narzędzia do przeprowadzania takich sztuczek, mogą co najwyżej zatrudniać się na czarno, choć często jest to nie tyle ich wybór, ile przymus. Pozostaje im zatem złość na cały ten system i poczucie, że są ogrywani przez własne państwo.

W ten sposób otrzymujemy popękane społeczeństwo, z marniejącą służbą zdrowia, niedofinansowanym transportem publicznym i z ludźmi, którzy nawzajem sobie nie ufają.

Emmanuel Saez i Gabriel Zucman w książce „The Triumph of Injustice” przypominają, że gdy Stany Zjednoczone wprowadzały podatki progresywne, a najwyższa stawka podatku dochodowego sięgała tam w pewnym momencie nawet 90%, to jedną z motywacji dla tego rozwiązania było przekonanie społeczeństwa do pomysłu wspólnego składania się na państwo. Progresja podatkowa stanowiła rodzaj deklaracji polityczno-etycznej: tak, wiemy, że wielu z was zarabia mało, ale chcemy, aby wszyscy składali się na dobro wspólne, i zobaczcie, ci na górze hierarchii dołożą się w sposób proporcjonalny do swojej lepszej sytuacji. W ten sposób budowano zaufanie do państwa – nie na wzniosłych nawoływaniach do odpowiedzialności, ale dzięki wprowadzaniu rozwiązań, które większość społeczeństwa mogła odczytać jako działające w ich interesie.

Dziś idziemy inną drogą – drogą cynizmu. Z jednej strony pozwalamy garstce wybrańców grać wedle innych reguł niż reszta z nas, z drugiej – udajemy, że każdy ma równe szanse w tej ustawionej grze. Sztuczki podatkowe bogaczy są tego najjaskrawszym przykładem, ale samo zjawisko sięga dalej.

Porozmawiajcie z ludźmi na temat zdobywania pracy. Wszyscy – od menedżerów po osoby na śmieciówkach – wiedzą, jak dużą rolę odgrywają znajomości, a bogaci mają ich więcej niż biedniejsi. A jednak ten temat niemal nie istnieje w przekazie medialnym. Słyszymy zamiast tego, że wszystko zależy od nas: gdy ktoś jest zaradny i przedsiębiorczy, to świat stoi przed nim otworem, a jeśli sobie nie radzi, to najwyraźniej jest roszczeniową łamagą. Nie tylko karcimy ludzi, którzy nie potrafią wygrać w tej nierównej grze, ale dodatkowo sławimy jako półbogów tych, którzy czerpią największe korzyści z obecnego systemu.

To samo z równością wobec prawa. Wszyscy wiemy, że pieniądze dają dostęp do najlepszych prawników i ta równość działa tylko w teorii, ale już nie w praktyce. Niestety jakoś niewiele się o tym mówi w kontekście praw człowieka, sprawiedliwości, prawa i tym podobnych kwestii. Dopiero przy okazji jakiejś głośnej afery możemy zajrzeć za kulisy całego systemu. Ostatnio wyszła w Polsce książka „Złap i ukręć łeb” o Harveyu Weinsteinie, znanym producencie filmowym, skazanym za gwałt i napaść seksualną. Możemy się z niej dowiedzieć między innymi tego, że Weinstein miał świetne kontakty w świecie prawniczym i wykorzystywał je do uciszania poszkodowanych kobiet. Bogaty i wpływowy facet korzysta ze swojego majątku i wpływów, aby uniknąć konsekwencji swoich czynów? Żadne zaskoczenie, prawda? Wiemy, że tak jest, a jednak często zachowujemy się, jakby nie było problemu.

To rodzi frustrację w ludziach, którzy mają świadomość, że mimo oficjalnych zapewnień o demokracji i równości niektórzy mogą więcej niż inni. Ta frustracja łatwo przekształca się w cynizm. W Polsce powinniśmy wiedzieć najlepiej, jak to działa. Choć mamy w Konstytucji zapis o sprawiedliwości społecznej, to przez lata spora część klasy politycznej i mediów podchodziła do niego cynicznie, na zasadzie „He he, no niby jest coś takiego, ale wiadomo, że to bajka dla dorosłych, a life is brutal”. No więc czy to naprawdę takie dziwne, że w końcu przychodzi ktoś, kto rozszerza ten cynizm na inne zapisy i stwierdza „He he, niby jest coś w Konstytucji o trójpodziale władzy i innych takich pięknych rzeczach, ale wiadomo, że to bajka dla dorosłych, a life is brutal”?

Tak się kończy promowanie i sankcjonowanie cynizmu społecznego przez ludzi, którzy powinni stać na straży demokratycznego i sprawiedliwego społeczeństwa.

dr Tomasz Markiewka

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie